Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    O schodzeniu z utartych ścieżek – wycieczka pod Łuk Shiptona
Zwiń mapę
2011
30
sie

O schodzeniu z utartych ścieżek – wycieczka pod Łuk Shiptona

 
Chiny
Chiny, Ulugqat
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 22181 km
 
Łuk Shiptona to miejsce którego nie znajdziecie w przewodniku. Niełatwo je odnaleźć, a większość osób odwiedzających Kaszgar i zachodnie Chiny nigdy o nim nie słyszała. I bardzo dobrze. Dzięki temu zachowało ono – jeszcze – odrobinę owej aury tajemnicy, która nadaje uroku podróżowaniu.

Miejscowi nazywają owo miejsce Tushuk Tash, „Dziurawa Skała”. W 1947 roku dotarł w to miejsce, Eric Earl Shipton, prekursor brytyjskiego himalaizmu i lider pierwszych wypraw na Everest, by jako pierwszy Europejczyk ujrzeć potężny łuk skalny położony wśród krętych dolin na obrzeżach Pamiru. O istnieniu fenomenu zapomniano aż do 2000 roku, gdy dotarła w to miejsce wyprawa National Geographic. Mając do dyspozycji jedynie ogólne zapiski Brytyjczyka, odnalazła i wspięła się na opisany przez niego łuk skalny. Łuk Shiptona, tak bowiem został nazwany, to najwyższy łuk skalny świata, wznoszący się ponad 400 metrów nad leżący u jego podnóża kanion. Prowadzącą do niego drogę określono jako wyzwanie nawigacyjne i kondycyjne.

Już kilka lat po ostatniej wyprawie, która zmierzyła łuk potwierdzając jego rekordową wysokość, machina biznesowa zaczęła się kręcić. Chińskie biura podróży oferują całodniowe wycieczki do tego miejsca za wcale niesymboliczne 130 dolarów. W prowadzącym do celu kanionie jakiś przedsiębiorczy Ujgur czy też Kirgiz zamocował 8 drabin i kasuje za skorzystanie z każdej po 4 juany. Wszystkie te informacje znaleźliśmy w relacjach z tamtego miejsca. Brakowało tylko jednego: dokładnych wskazówek jak tam dotrzeć. Lokalne agencje zazdrośnie strzegą tej tajemnicy, a autorzy przewodników jakimś cudem jeszcze tam nie dotarli. Łuk Shiptona wyglądał więc na doskonały cel dwudniowej wycieczki. Gdybyśmy tylko wiedzieli jak tam dojść!

Ustalenie lokalizacji nie było łatwe. Przez kilka godzin porównywaliśmy mapę satelitarną Google Maps, mapy Xinjangu oraz szkic ze strony National Geographic. Z pomocą młodego pracownika hostelu udało się w końcu ustalić dokąd należy dojechać by znaleźć to miejsce. Największa przeszkodą było jednak samopoczucie Oli.

Dopisek Oli: „Czy nie jesteśmy zmęczeni?” wiele osób już nam zadawało to pytanie. W Kaszgarze mogłam odpowiedzieć, że tak, jestem zmęczona. Dopadło mnie tam takie uczucie, jakby mi ktoś ciało ołowiem wypełnił. Na nic nie miałam siły… Powiedziałam sobie jednak, że to nie zmęczenie podróżą samą w sobie, a na pewno niemiłosiernym upałem, antybiotykami i tym, że w sumie przez ostatni tydzień prawie nic nie jadłam. Wiedziałam, że będę żałować Łuku, ale mimo tego zostałam. Nie dałabym rady.

Ola udzieliła mi jednak błogosławieństwa na kolejną samotną eskapadę. Opuściłem więc Kaszgar, przygotowany na 2-3 dni poza cywilizacją.

Najtrudniejszym wyzwaniem nawigacyjnym tej wycieczki okazało się znalezienie dworca autobusowego w północnej części miasta, sprytnie ukrytego między budynkami nad rzeką, co zajęło ponad godzinę. Przy okienku tłumek Ujgurów, przebiłem się jednak szybko i poprosiłem o bilet do miejscowości Ulugczat, leżącej na drodze pod granicę tadżycką. Kasjerka pokręciła głową, wskazując na postój autobusów, co miało oznaczać „bilet u kierowcy”. Aby wyjść na zewnątrz musiałem oddać mój bagaż do prześwietlenia niczym na lotnisku. Przed budynkiem stał rząd autobusów. Urumczi, Gilgit, Osz, Biszkeku – żadnych lokalnych. Kierowcy, gdy ich spytałem, pokazali na puste miejsce po drugiej stronie placu. OK, mogę poczekać. Minęła godzina zanim pojawił się tam jakiś mikrobusik. Szofer, na pytanie „Ulugczat?” kiwnął głową. 40-kilometrowy kurs kosztował 20 juanów.

Po krótkim odcinku na północ drogą ekspresową, zjechaliśmy na lokalną, prowadząca do Tadżykistanu. Tutaj musiałem wypatrywać miejsca, w którym, według mapy, niewielka rzeka zbliża się do drogi po czym oddala od niej ostrym łukiem. Problem w tym, że żadnej rzeki za oknem nie było widać, nie było też żadnych punktów orientacyjnych pozwalających znaleźć pustynną drogę prowadzącą do Łuku. Po ponad 30 kilometrach minęliśmy pas skał i nagle rzeka pojawiła się tuz obok. Sprawdzonym w Nepalu i Pakistanie gestem walenia w karoserię zatrzymałem nasz wehikuł. Kierowca i pasażerowie patrzyli na mnie dziwnie na obcego człowieka wysiadającego w środku niczego, co było w sumie dobrym znakiem – jeśli miejscowi nie znają Tushuk Tash jest szansa na uniknięcie tłumów turystów oraz pasterzy domagających się pieniędzy za dojście na miejsce. Musiałem tylko znaleźć kogoś, kto wskazałby początek drogi przez pustynię. Ktoś taki zmaterializował się bardzo szybko. Spomiędzy zabudowań na poboczu machnął na mnie właściciel małego sklepiku.

- Czendż many?

- Yyy…?

- Czendż many? Diengi?

- Diengi? - spojrzałem podejrzliwie - Gawaritie pa ruski?

- Da, ja ruski normalno.

Miejscowy Kirgiz okazał się bywały w świecie. Wydobyłem z głowy smętne resztki rosyjskiego i już po chwili wiedziałem, że droga do Tushuk Tash zaczyna się pięć kilometrów wcześniej. Spacer poboczem w upale nie należał do przyjemności, na dystans jaki podał sklepikarz skurczył się do zaledwie dwóch. Tuż przy asfaltówce stał wielki, choć mało wyraźny drogowskaz na Łuk Shiptona. W tym miejscu musiałem skręcić z szosy w suchą dolinę prowadząca w głąb pustyni. Jedynym śladem jaki mnie prowadził były odciśnięte koła dżipów. Po około kilometrze usłyszałem za plecami ryk maszyny i trąbienie. Jadący rozklekotaną ciężarówką-cysterną Ujgur machnął na mnie bym wsiadł. Jego wóz wyglądał niczym obraz nędzy i rozpaczy – przez podłogę widziałem uciekającą drogę, w szoferce nie było oni jednej szyby, nawet przedniej, a gdy kierowca dodawał gazu spaliny wlatywały do wnętrza. Jazda w tempie 10 km/h pozwalała na kontemplowanie krajobrazów. W pewnej chwili stanęliśmy jednak na środku drogi, a kierowca z niepokojem spojrzał na jedyny działający licznik zamocowany na desce rozdzielczej – temperatura silnika osiągnęła niemal punkt wrzenia. Ujgur wyszedł z kabiny przez otwór po przedniej szybie i nabrawszy wody z cysterny odkręcił wlew chłodnicy. Gejzer wrzątku wystrzelił w powietrze, ale po zalaniu maszyny kilkoma baniakami wody licznik opadł do umiarkowanych 60 stopni. Ruszyliśmy dalej. Po kwadransie sytuacja się powtórzyła – licznik podskoczył do 90 stopni, kolejne wyjście na maskę bez otwierania drzwi, baniak wody i załatwione. Tak oto dojechaliśmy do czegoś wyglądającego na plac budowy pośrodku pustyni, gdzie kierowca wskazał mi dalsza drogę. Rozglądając się po okolicy odniosłem wrażenie, że Chińczycy zaczęli już budować drogę w stronę Łuku Shiptona. Cóż, chyba zjawiliśmy się tu w samą porę.

Przez kolejnych kilka godzin wędrowałem dnem szerokiej dolinki między skałami, cały czas po niewyraźnych śladach samochodów. W pewnej chwili dotarł do mnie dźwięk motocykli. Z naprzeciwka nadjeżdżało trzech pasterzy. Widząc mnie zatrzymali się, po czym zaczęła się seria pytań „skąd? dokąd? gdzie śpisz?” i wreszcie „masz bilet?”. Zjeżyłem się. Większość relacji z tego miejsca wspomina o pobieraniu opłat za skorzystanie z drabin ustawionych pod Łukiem, nie miałem jednak zamiaru dokładać do interesu żadnych pieniędzy. Stanowczym gestem odmówiłem zakupu i moi rozmówcy po prostu odjechali. Czyżby udało się przepędzić samozwańczych poborców? Ha, coś łatwo poszło… Już o zmierzchu, kilka godzin po opuszczeniu drogi, dotarłem do końca doliny. W wąskim przesmyku skalnym stały tablice informacyjne po chińsku i ujgursku, i parkował samochód. Obok stał mężczyzna, gapiący się na mnie i ewidentnie zagradzający mi drogę. Cholera. Czyżby trzeba było walczyć? Po chwili wahania ruszyłem w jego stronę, jednak nie zareagował, nie poprosił o należność, nic. Wyglądało na to, że czegoś pilnuje, ale czego?

Tuż za nim znajdowało się ciasne przejście między skałami, które po chwili rozszerzało się w kanion. Taką scenerię trudno opisać – trzeba to zobaczyć. Dokoła wznosiły się potężne, czerwone ściany skalne, wyrzeźbione przez wodę w zadziwiające kształty. W pewnej chwili kanion zwężał się, pozostawiając między skałami przesmyk tak wąski, że mój plecak ledwo się w nim mieścił. Przez kilka wysokich stopni skalnych prowadziły stalowe drabiny. Dalej dolina rozszerzała się ponownie. Przede mną na zakręcie ujrzałem trzech Chińczyków, obwieszonych aparatami i wtedy zrozumiałem, że gość czekający na dole był po prostu ich kierowcą. Mijając ich wyszedłem za załom skalny. I wtedy ujrzałem Łuk.

Wznoszący się wysoko nad dnem kanionu nie robił dużego wrażenia – ot, niewielka dziura w skale, przez którą prześwitywało niebo. Gdy jednak, zostawiwszy na dole plecak, wspiąłem się do jego podstawy, gwizdnąłem z podziwu. Cokolwiek by o nim powiedzieć, Łuk Shiptona JEST wielki. Górna część wznosiła się ponad sto metrów nad moją głową. Mały cypel skalny na którym stałem kończył się przepaścią, a gdzieś jedną trzecia kilometra niżej zaczynał się bliźniaczy kanion, którego dna nie było widać. Mierzony od podstawy skał, daleko w dole, skalny gigant miał ponad 400 metrów wysokości.

Noc spędziłem w kanionie, wodę do gotowania czerpiąc z zagłębień skalnych po drodze. Rano wróciłem do podnóża Łuku, oglądając go i fotografując z różnych stron. Od wieczornego spotkania z trójką fotografów aż do opuszczenia tego miejsca byłem kompletnie sam, nie niepokojony przez nikogo, poza miejscowymi kozami, zrzucającymi ze skał kamienie, spadające niebezpiecznie blisko mnie. Gdy już wracałem, jedna z nich na pożegnanie omal nie pozbawiła mnie głowy – spory kawałek skały przeleciał z gwizdem metr przed moją twarzą. Dopiero około dziesiątej, koło parkingu, minęła mnie pierwsza grupka chińskich turystów.

Powrót do Kaszgaru był dużo szybszy niż dotarcie tutaj. Godzinę później, na środku pustynnej drogi, zgarnęli mnie do jeepa ci sami turyści, których minąłem opuszczając kanion. Niewiele brakowało, a straciłbym życie, jadąc w bagażniku i waląc głowa w sufit wozu. Na drodze do Kaszgaru złapałem, po godzinie bezowocnego machania, pusty autobus. Kierowca nie wspomniał nic o pieniądzach, ja zaś nie pytałem o cenę, licząc, że wraca na bazę i weźmie mnie za darmo. Chiny to jednak Chiny i na koniec poprosił mnie o 50 juanów. Taka kwota była czystym złodziejstwem, wykorzystałem jednak fakt, że staliśmy na przystanku, skąd musiał zaraz odjechać i wręczyłem mu przygotowane 20 mówiąc, że to wszystko co mam. Po chwili machnął ręką. I tak oto, za równowartość 36 złotych, z darmowym noclegiem i wstępem do obiektu, odnalazłem Łuk Shiptona. Wspominając całą naszą podróż, stawiam go na równi z innymi cudami natury jakie widzieliśmy – tureckim Pamukkale czy skalnymi miastami Iranu.

Jeśli planujecie wizytę w Xinjangu lub ogólnie Azji Centralnej warto zboczyć na jeden dzień ze szlaku, by ujrzeć ów cud natury. Niestety, przedsiębiorczy chińscy komuniści w głębi ducha są wrednymi kapitalistami i odniosłem wrażenie, że zaczęli lub niedługo zaczną budowę drogi do podnóży Łuku. A wówczas… klęska. Pojawi się tam gigantyczny parking, facet sprzedający bilety wstępu, powstanie utwardzona ścieżka, a pojedyncze śmieci jakie już teraz tam są, zamienią się w wielkie sterty. Pod łukiem powstanie bar i dolna stacja kolejki linowej na jego szczyt, w głąb kanionu będzie zaś można zjechać bobslejem, tak jak na Wielkim Murze. A Tushuk Tash stanie się kolejnym punktem na mapie hałaśliwych wycieczek pakietowych przybywających tu z całego kraju.

Nie podaję tutaj dokładnej lokalizacji Łuku, słowny opis drogi mógłby być dość mylący. Gdyby jednak ktoś z Was chciałby tam dotrzeć, możemy służyć szkicem, który w tym pomoże.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-09-14 17:52
Na trzecim zdjęciu widzę w skale twarz mężczyzny z profilu - czy to złudzenie ?
 
shangrila
shangrila - 2011-09-15 09:10
Dobre! Nigdy nie zwróciliśmy na to uwagi! W sumie - całkiem podobne...
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013