Nasz pobyt w Karakorum niedługo się kończy, a termin w jakim musimy przekroczyć granicę chińską jest coraz bliższy. Trudno powiedzieć co byśmy zrobili gdyby nie pomysł Oli, by przedłużyć wizę o trzy i pół, zamiast dwa tygodnie! Dodatkowy czas bardzo nam się przydał przy pokonywaniu nieprzewidywalnej Karakorum Highway oraz w dniach, kiedy oboje nie czuliśmy się najlepiej. Góry Pakistanu są zupełnie niepodobne do czegokolwiek, co można zobaczyć w Polsce, choć wędrowanie po nich nie jest najłatwiejsze, czego doświadczyliśmy pod Nanga Parbat oraz w drodze pod Ultar. Po minionych trzech tygodniach czułem jednak, że brakuje mi czegoś co mógłbym nazwać prawdziwa górską przygodą. Namówiłem więc Olę na ostatnie wyjście w góry, jakim miał być kilkudniowy treking wzdłuż lodowca Batura, na północ od Passu. Opis w przewodniku obiecywał jedne z najlepszych widoków w zachodnim Karakorum i ścieżkę u stóp wielkiej, skalnej ściany Batura Muztagh, sięgającej powyżej 7 tysięcy metrów. Dzień wcześniej ograbiliśmy lokalny sklep w Passu z tego, co od biedy mogło być turystycznym prowiantem na pięć dni wędrówki. Mapy nie mieliśmy, wierzyliśmy jednak, że szkic z przewodnika wystarczy, a gdy znajdziemy się w rejonie lodowca ścieżka będzie ewidentna.
Poranek nie był niestety wymarzony do wymarszu. Dokładnie tego dnia pogoda, dotychczas świetna, musiała popsuć się, strasząc nas mżawką i niskimi chmurami. Dodatkowo Ola wcale nie wyglądała na uzdrowioną ze swoich boleści. Całe szczęście, że na pierwszym odcinku marszu „złapał nas” autostop, a jego kierowca pokazał nam skrót prowadzący w stron lodowca, zaoszczędziliśmy bowiem co najmniej godzinę. Z miejsca gdzie nas wysadził czekała nas wędrówka niewyraźną ścieżką między głazami. Ola starała się jak mogła, ale nielekki plecak i złe samopoczucie zmuszały nas do częstych odpoczynków. W dodatku nie byliśmy wcale pewni czy skrót pokazany przez pakistańskiego kierowcę prowadził nas do celu. Mapka wskazywała, że niedaleko od czoła Batury znajduje się osiedle pasterskie Yunzbin, gdzie chcieliśmy przenocować. Szczęśliwie wskazówki jakie dostaliśmy okazały się bezbłędne i po kilku godzinach byliśmy u celu.
Miejsce, choć na mapie posiadało własną nazwę było pojedynczym, kamiennym szałasem. Drzwi zastaliśmy otwarte, wewnątrz znajdowało się palenisko i resztki jedzenia przyniesione pewnie przez pasterzy. Nie było to miejsce wypasu, raczej przystanek w drodze do dalej położonych osiedli. Gazu mieliśmy niewiele, skorzystaliśmy więc z drewna leżącego w okolicy by ugotować kolację. Problemem okazała się ponownie woda – jedynym jej źródłem było niewielkie oczko wytopione w lodowcu, gdzie zbierająca się woda była ciemna od mułu. W nocy Olę skręcał ból brzucha, nie było więc mowy o kontynuowaniu wycieczki. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że wzdłuż lodowca pójdę sam. Schowałem plecak między kamieniami, wziąłem bagaż Oli i pomału zeszliśmy do wsi. Ola została w pokoju hotelowym, ja zaś jeszcze tego samego wieczoru wróciłem do szałasu. Próbowałem spać wewnątrz bez rozstawiania namiotu, moje lenistwo zemściło się jednak, zsyłając na mnie myszy biegające wokół zapasów i chordy stawonogów szeleszczących chitynowymi pancerzykami tuż obok moich uszu. Agrrrh… Poranek udowodnił, że i ja nie mogę bezkarnie pić lodowcowej zupy, moje trzewia zaczęły boleć niepokojąco. Przez trzy godziny leżałem w chacie, obserwując jak przychodzący tam pasterze zużywają drewno które tu wczoraj z trudem taszczyłem. Przyrządzają sobie herbatę z mlekiem i solą. Około jedenastej wyszedłem wreszcie na pagórek nad szałasem, za którym zaczynał się lodowiec. W tym miejscu ścieżka przechodziła na druga stronę, przez cała szerokość doliny.
Droga przez Baturę, choć jęzor lodu ma tu zaledwie dwa kilometry szerokości, jest najcięższym zadaniem tego trekingu. Nie, nie jest to gładka, biała rzeka lodu jaką znaleźć można niekiedy w Alpach. Nie ma tu też wyraźnej ścieżki jak prowadząca pod Dhaulagiri. Po kilkudziesięciu krokach wszelkie ślady ludzi znikają, a wokół zaczyna się morze głazów, pagórki usypane z luźnego żwiru, małe jeziorka, wszystko to przemieszane w wielkim bezładzie spływa potężną rzeką ku dolinie Hunzy. Nie ma żadnej właściwej trasy przez ten chaos, a raczej – wszędzie jest trasa, tyle że niewidoczna. Wejście na jeden z miliona pagórków może oznaczać, że wielki głaz na którym staniemy osunie się spod nóg, a luźne zbocze żwiru wciągnie nas po kostki. Wszystko co niesie ze sobą lodowiec jest zupełnie luźne i trzyma się jedynie na słowo honoru, marsz przez taki teren to ekwilibrystyka połączona ze skokami przez płotki. Ostre kamienie działają niczym wielka maszynka do mielenia butów, na szczęście moje wytrzymują to bez szwanku, zadziwia mnie jednak to, jak lokalni pasterze potrafią tędy iść w adidasach? Chwilami cieszyłem się że Ola została na dole. Dwa lub trzy razy wielki kamień na którym stanąłem z hukiem poleciał w dół – gdyby ktoś szedł tuż za mną lub przede mną skończyłby ze zmiażdżonymi nogami. Ja na szczęście zdołałem w tych momentach uskoczyć.
Czytając to ktoś mógłby pomyśleć – jaki szaleniec wybiera się sam na lodowiec, gdzie w każdej chwili możliwe jest wpadnięcie do szczeliny? Jednak niebezpieczeństwo na lodowcu takim jak Batura nie leży w szczelinach. Te są widoczne z daleka i łatwe do ominięcia, o ile łatwe może być maszerowanie w tym terenie. Problemem jest skrajnie niestabilny teren i spowodowane tym żółwie tempo. Mi dodatkowo dokuczał brak wody, choć od czasu do czasu znajdowałem ją w zagłębieniach skał oraz rozstrój organizmu. Możecie się domyśleć, że nie było łatwo. Marsz przez lodowiec zamiast przewodnikowych dwóch, zajął ponad trzy godziny. Minęło jeszcze trochę zanim wyszedłem wreszcie na właściwą ścieżkę, przeklinając w duchu wszystkie lodowce świata. Dalsza trasa wiodła północnym skrajem Batury, myliłem się jednak licząc na to że będzie łatwo. Kolejnych kilka godzin minęły mi na rozglądaniu się za wodą oraz zastanawianiu się, gdzie znajdują się wszystkie te miejsca opisane w przewodniku. I tu dłuższa dygresja.
Podróżując po Pakistanie można korzystać z dwóch przewodników, tyle bowiem wydawnictw uznało ów kraj za wart opisania. Pierwszym z nich jest „Północny Pakistan” „Footprinta” – pomija sporą część kraju więc można go zaniedbać. Drugim jest oczywiście „Lonely Planet” z którego, chcąc nie chcąc, korzystamy w tym kraju. OK, jest jeszcze przewodnik po Hindukuszu i Karakorum dla turystów górskich, tym jednak nie dysponowaliśmy. O plusach i minusach książek tego wydawnictwa może kiedyś coś napiszemy, teraz jednak krótkie ostrzeżenie: wiele opisów zawartych w tej książce sprawia wrażenie jakby ich autorzy nigdy nie widzieli ich na oczy i znali z opowiadań. Ścieżka po drugiej stronie lodowca miała być, według opisu, łatwa i wyraźna, prowadząc wśród jałowców i zarośli dzikich róż, dających przyjemny cień. Przez resztę dnia zastanawiałem się czy ktoś z autorów nie palił czegoś mocniejszego przed wyruszeniem w trasę. Ścieżka wzdłuż Batury nie była ścieżką – była to plątanina kilku równoległych szlaków, ginących i pojawiających się między kamieniami. Co jakiś czas szlak znikał w piaszczystych osuwiskach. Zarośli w okolicy nie było prawie w ogóle, na szczęście tego dnia rzadko widywałem słońce. Generalnie, poza kierunkiem, opis ścieżki był tak mylny jak to tylko możliwe. I mała uwaga na koniec: czasy podawane w opisach tras są tak wyśrubowane, że turyście z dużym plecakiem bardzo trudno jest się w nich zmieścić. Odcinek wyceniony na pięć godzi można rzeczywiście przejść w tyle, pod warunkiem jednak, że idzie się na lekko, nie robiąc prawie postojów, z góry znając trasę, co wymagałoby przewodnika i tragarza. Nam wystarczyło posiedzieć nad mapą, by stwierdzić, że coś te czasy są przekombinowane – chyba że dla górskich biegaczy, którymi my nie jesteśmy. Idąc w góry Pakistanu nie sugerujcie się więc zbytnio opisami i miejcie w zanadrzu rezerwę czasu. Koniec dygresji.
Szkic jaki miałem pokazywał, że niedaleko znajduje się kolejne osiedle lub szałas. Teren zaczął się jednak niepokojąco wznosić ponad lodowiec, zaś od początku wyruszenia na treking ani razu nie minąłem strumienia. Zejście przez wielki, pionowy próg było niewykonalne. Gdy zmęczony, z pustą butelką w garści, szukałem jakiejkolwiek wody, na ścieżce zjawił się pasterz. „Szukasz wody? Tutaj nie ma. Ale pół godziny stąd jest chata, tam może coś znajdziesz.” A po chwili dodał: „Będę tam przechodził i sprawdzę czy jest woda. Jak nie, to zostawię ci moją butelkę”. Zapomnieliśmy dodać, że poza wielką gościnnością mieszkańcy Hunzy niemal co do jednego mówią dobrze po angielsku. Kolejny kamienny szałas był dwa razy dalej niż zapowiadane pół godziny, znalazłem w nim jednak nieco wody. Sen w namiocie zapobiegł też tym razem inwazji gryzoni i owadów.
Droga trzeciego dnia była szczytem lenistwa. Do większego osiedla pasterskiego miałem dwie godziny. Ścieżka poprawiła się i była łatwiejsza do znalezienia, a wkrótce odnalazłem też strumień z czystą wodą. Około południa byłem w Yashpirt nad lodowcem Batura. Niewielkie osiedle składało się z kilkunastu kamiennych szałasów. Rozbiłem namiot w zaroślach nieopodal i zamiast napawać się widokami zmęczony po prostu zasnąłem. Szczególnych widoków niestety jednak nie było. Szczyty Batura Muztagh, w pobliże których dotarłem, zasnute były chmurami, „najpiękniejsza panorama zachodniego Karakorum” nie robiła więc wrażenia. Przychodząc tu miałem też nadzieję na zobaczenie lokalnych mieszkańców, zwłaszcza kobiet Wakhi, którzy wzdłuż lodowca wypasają zwierzęta i produkują na bieżąco masło i ser. No, przyznaję, spodziewałem się widoku niczym z Ukrainy czy Rumunii – stada zwierząt, psy pasterskie, wieczorne dojenie kóz, zadymione wnętrza szałasów, kolorowe stroje i w ogóle lokalny folk na całego. Cóż to byłyby za zdjęcia, jakie opowieści! National Geographic dobijałby się do moich drzwi! Zamiast tego zastałem zabudowania zamknięte na głucho, tylko przy jedynym kręcili się jacyś mężczyźni. Zwierząt nie było. Może powinienem był pójść dalej, do innych osiedli, ale odeszła mi ochota, nie chciałem też spóźnić się na spotkanie z Olą, umówione dwa dni później. Zostałem więc na noc, rano zaś wróciłem po swoich śladach. Wydawało się, że wyzdrowiałem z zatrucia, tempo marszu było dwukrotnie szybsze niż poprzednio, nie błądziłem też na mylnej ścieżce. Pod koniec dnia dotarłem do miejsca, w którym ścieżka znikała na lodowcu. Pamiętając ile czasu zajęło mi poprzednio jego przejście rozważałem przez moment nocleg w namiocie i pokonanie trudnego odcinka rano, postanowiłem jednak zaryzykować. Do zmroku zostało około dwóch godzin, wszedłem więc ponownie między kamieniste pagórki Batury i zacząłem powolne pełznięcie na drugą stronę. Chyba wybrałem łatwiejszą drogę, a może sprawiła to lepsza forma, ale zanim zapadły ciemności byłem już w znajomej chacie. Zaczął padać deszcz, ja zaś wsuwałem cienką kolacje zastanawiając się co robić. Mogłem zostać na noc w tym miejscu i nazajutrz zejść do Passu – Ola spodziewała się mnie dopiero nazajutrz wieczorem. Ciągnęło mnie jednak na dół i postanowiłem zaryzykować. Przy słabym świetle czołówki ruszyłem wąską ścieżką między skałami w stronę Passu. Wędrówka po zmroku przez ryzykowny teren, w mżawce i wietrze, nie była pewnie szczytem rozwagi, ale bez przesady – nocne zjazdy ze ściany Gerlacha podczas kursu taternickiego były zdecydowanie gorszym doświadczeniem. Około dziesiątej znalazłem się na szosie, a godzinę później zapukałem do drzwi pokoju. Tak też skończyła się moja – nasza przygoda z Baturą, ostatnim trekingiem w Karakorum.
Czy coś zyskałem przez cztery dni spędzone nad lodowcem? Mimo nie najlepszych widoków i słabej kondycji wędrówka ta była fajnym doświadczeniem. Nawet przeklęty lodowiec, który dwukrotnie pokonywałem w pocie czoła dał mi, po fakcie, sporo satysfakcji. Kilkudniowy treking nauczył mnie też (który to raz?), że nie każde marzenie spełnia się na zawołanie. Chcąc spotkać pasterzy z górnej Hunzy będę musiał tu jeszcze powrócić. To jednak innym razem. Teraz pakujemy nasze plecaki, by wyruszyć w ostatni etap podróży przez Pakistan – w stronę przełęczy Kunjerab i dalej, do chińskiego Xinjangu.
Dopisek Oli:
Cóż, nie takie miały być ostatnie chwile w tym niezwykłym kraju. Tak jak poprzednio na most, pod lodowiec też się wybrałam, choć wcale nie było świetnie. Szłam słabiutka ale szłam. Gdy doszliśmy do pierwszego schoronu, miałam nadzieję, że wydobrzeję. Cisza, spokój, piękne góry dookoła, pyszna kolacja, świetny ketczup! A gdzie tam! Jak mnie w nocy obudziło, to do rana spać nie mogłam. Wyczołgiwałam się z naszego namiotu w celu wiadomym. Noc była piękna. Jasna, księżycowa. Ja piękna nie byłam… Nad ranem dopiero zasnęłam. Po południu byliśmy z powrotem w Passu. Wzięłam najtańszy pokój w Passu Inn i leżałam albo spałam. Około godz. 22, ktoś wtargnął do mojego pokoju. Wystraszyłam się bardzo. Okazał się to być Chris, którego wcześniej widzieliśmy w Karimabadzie. Tu często tak jest, że jak się kogoś gdzieś spotka, to później się widzi w innym miejscu. Bardzo późno tu przyjechał. W hotelu nie było nikogo poza mną. Chłopak szukał jakiegoś noclegu, a ponieważ właściciel był na kolejnym w tym tygodniu weselu, został przygarnięty przez lokalnych chłopaków. Dziwne to… Wierzcie mi, że moją pierwszą myślą było, by powiedzieć, że może spać u mnie w pokoju, to przecież dwójka. Bez żadnych poddekstów!!! Taki odruch. Nie masz gdzie spać – tu jest wolne łóżko. Rany, na szczęście tak nie zrobiłam. Wiecie, co ludzie by gadali… Tu wszyscy, by wszystko wiedzieli. Z resztą tu tak nie przystoi. I tak wegetowałam sobie trzy dni w tym hoteliku, nie robiąc nic. Bo i w Passu nie wiele jest do robienia. Na most bałam się sama wybrać – a jak mnie przyciśnie gdzieś na środku, to co ja zrobię? Widzieliście filmik – to nie było by łatwe… W końcu, po tych wszystkich dniach chorowania odważyłam sie na mocniejsze lekarstwo. Na szczęście pomogło. Wieczorem wrócił Łukasz. Możemy jechać dalej.