Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Najpiękniejsza dolina Pakistanu
Zwiń mapę
2011
11
sie

Najpiękniejsza dolina Pakistanu

 
Pakistan
Pakistan, Passu
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21760 km
 
Sądziliśmy, że żadna podróż Pakistanie w nie będzie już tak skomplikowana, jak nasz ostatni przejazd Gilgit – Karimabad. Myliliśmy się jednak, a nasza podróż na północ szybko nas o tym przekonała.

Problemy zaczęły się na samym początku. Poprzedniego dnia wieczorem mieszkańcy Karimabadu rozpoczęli festyn ku czci Aga Khana, swojego duchowego przywódcy. Na zboczach gór wokół miasteczka, w miejscach, zdawałoby się, zupełnie niedostępnych, zapłonęły ognie. W pewnej chwili dostrzegliśmy wielkie kule płomieni, staczające się stamtąd w stronę miasteczka. Wrażenie było niesamowite! W pewnej chwili zapytaliśmy stojącego obok człowieka co takiego zrzucają ludzie siedzący wysoko w górze. Odpowiedź była tyleż trywialna co zaskakująca: staczają płonące opony. Cóż, nie jest to najlepszy pomysł na recykling starego ogumienia, ale efekt był rzeczywiście niezwykły.

Kłopot pojawił się jednak nazajutrz rano. Święto ku czci imama izmailitów trwało i żadna komunikacja publiczna zdawała się nie funkcjonować. Stanęliśmy na rogu chcąc złapać tuk-tuka jadącego w stronę Karakorum Highway, ale wszystko jechało w drugą stronę, albo nie chciało się zatrzymać. Po półgodzinnym czekaniu Łukasz machnął wreszcie na samochód terenowy i tak złapaliśmy na stopa pakistańskiego urzędnika rządowego z Islamabadu, którego kierowca podwiózł nas do Aliabadu, miasteczka leżącego przy szosie karakorumskiej. Stamtąd powinniśmy móc znaleźć transport do leżącego kilka godzin dalej Passu, gdyby nie pewna przeszkoda, która w ciągu ostatnich lat kompletnie odmieniła oblicze tej części Pakistanu.

W styczniu 2010 roku dwadzieścia kilometrów powyżej Karimabadu dolina Hunzy została zablokowana gigantycznym osuwiskiem skał. Powstała tam nagle naturalna tama wysokością dorównująca niejednemu wieżowcowi, a objętością przekraczająca wszystko, co człowiek może udźwignąć, przenieść lub rozsadzić dynamitem. Szosa, dla mieszkających tam ludzi jedyny łącznik ze światem, została na tym odcinku zniszczona, zaś przed osuwiskiem powstało naturalne jezioro, które szybko pochłonęło nie tylko samą Karakorum Highway, ale także wsie Shisket i Gulmit, tą ostatnią częściowo. Życie mieszkańców górnej Hunzy zmieniło się dramatycznie. Wielu z nich straciło dach na głową i do dziś żyje w namiotach. Ci którzy mieli więcej szczęścia i mieszkali w wyżej położonych miejscach, są otoczeni przez wodę, a ich jedynym środkiem transportu są łodzie. Oprócz domów i drogi pod wodą znalazły się też szkoły czy przychodnie. O istnieniu jeziora przegradzającego dolinę wiedzieliśmy od dawna, ciekawi byliśmy jednak jak można je przekroczyć i jak wygląda życie ludzi na jego brzegach.

Z Aliabadu już bez kłopotu złapaliśmy jeepa jadącego do jeziora. Koszt – 150 rupii. Szybko opuściliśmy oazę zieleni otaczająca Karimabad i wokół pojawił się znów księżycowy krajobraz. Samochód jechał wzdłuż skalistego kanionu, aż dotarł do wielkiego rumowiska które przegradzało dolinę. Kierowca wyciskał z silnika najwyższe obroty, aby choć trochę pchnąć wóz do przodu, ale i tak ledwo mu się udawało. Osuwisko pokryte było 20-centymetrową warstwą pyłu, który natychmiast pokrył nas gruba warstwą. Nasze włosy posiwiały od niego w kilka sekund. Wspinaliśmy się chyba sto metrów wzwyż, osiągnąć szczyt, po czym zjechaliśmy nad brzeg jeziora, gdzie już czekały na nas łodzie transportujące pasażerów na drugi koniec. Na szczęście, dzięki rozmowie w hotelu Old Hunza Inn, znaliśmy cenę. Przystań promowa nad jeziorem to jedyne miejsce w Pakistanie, gdzie próbowano nas oszukać, podając trzykrotną cenę. Gdy jednak oznajmiliśmy, że popłyniemy za sto rupii i ani jednej więcej, tyle bowiem płacą miejscowi, załoga promu obróciła sprawę w żart i na tym się skończyło. Jeśli traficie kiedyś w ten rejon Karakorum nie dajcie się okraść – turystom podaje się cenę nieraz 500 rupii, patrzcie więc uważnie ile płacą Pakistańczycy, a płacą 100. Pół godziny później cumy podano na pokład i zaczęliśmy naszą pierwszą od przeprawy w Nepalu żeglugę śródlądową. I to w jakim miejscu!

Przepłynięcie jeziora z południa na północ zajęło niecałe dwie godziny, z dwoma krótkimi postojami. Tam skąd wystartowaliśmy po drodze i zabudowaniach nie było już śladu, zbiornik w tamtym miejscu musiał mieć kilkadziesiąt metrów głębokości. Prosto z wody wystawały więc jedynie potężne ściany o niezwykłym czerwonym kolorze. Wysoko w oddali widać było lodowce. Fotografowaliśmy i filmowaliśmy otoczenie, choć kilkunastu pasażerów nie podzielało chyba naszego zachwytu tym miejscem. Cóż, dla nas ten rejs to urozmaicenie w podróży, dla nich to smutna konieczność. Ciekawe czy byli wśród nich tacy, co stracili domy zalane przez wezbrane wody? Po godzinie na brzegach pojawiły się pierwsze ślady ludzi. Nagle z wody wynurzyły się martwe, zalane drzewa, a chwilę później ukazała się wieś, a raczej jej najwyższa część, ze wszystkich stron otoczona wodą. Łódź zatrzymała się przy brzegu, zostawiając spora grupę pasażerów. Teraz co chwilę mijaliśmy zabudowania pozostałe po potopie. W pewnej chwili spod wody wynurzył się asfalt Karakorum Highway, teraz prowadzący donikąd. Oprócz zwykłych zabudowań nad brzegami rozbitych było sporo namiotów, nie wiemy – schronienia dla mieszkańców? Po jeszcze jednym przystanku dopłynęliśmy wreszcie do prowizorycznej przystani w Gulmit. Stamtąd niewielki mikrobus przewiózł nas przez ostatni odcinek do Passu, gdzie wysiedliśmy przed restauracją Glacier Breeze. Polecano nam to miejsce jako dobry biwak i rzeczywiście – za skromną sumę rozbiliśmy namiot na tyłach budynku. Ostatni turysta nocował tu tydzień temu, mieliśmy więc ciszę, spokój i prawdopodobnie najpiękniejszą panoramę w okolicy.

Właścicielem restauracji był Ahmed, mieszkający w Passu, władający dobrym angielskim, sprawiający jednak wrażenie nieśmiałego. Udało nam się jednak porozmawiać z nim i zapytać jak wygląda życie z tej strony jeziora. Nie zdziwił nas specjalnie odpowiedzią, że od czasu powstania osuwiska nie przyjeżdża tu prawie nikt. Turystom, nawet Pakistańczykom, rzadko chce się pokonywać jezioro, zatrzymują się więc w Karimabadzie. Dolina górnej Hunzy została jakby odcięta od świata i teraz dużo łatwiej dostać się stąd do Chin, niż choćby do Gilgit. Ostatnią osobą jaka nocowała w tym miejscu był Kevin, brytyjski rowerzysta z jakim spotkaliśmy się w „Old Hunza Inn”, który bawił tu przed tygodniem. Inne miejsca we wsi także wyglądały na puste. Passu padło więc ofiarą nie tylko złej prasy jaką ma Pakistan, a także katastrofy która odcięła je od reszty kraju.

Trzy dni jakie spędziliśmy w Passu można nazwać relaksacyjnymi. Po opuszczeniu Karimabadu Olę ponownie dopadły problemy z żołądkiem. Prawdopodobnie wywołała je tutejsza woda, pochodząca ze strumieni lodowcowych, której miejscowi w żaden sposób nie filtrują – pozostawiona w naczyniu tworzyła gruby osad mułu. Nie było na razie mowy o dłuższych wędrówkach po okolicy, samotnie wybrałem się więc do miejsca z którego słynie miejscowość: wiszący most nad Hunzą. Jeszcze niedawno istniał w tym miejscu niezwykły treking, prowadzący przez dwa wiszące mosty, każdy zbudowany z kilku stalowych lin przeciągniętych nad rzeką oraz desek ułożonych na nich w odstępach, powiedzmy, działających na wyobraźnię. Przeprawy składały się w większej części z powietrza niż z solidnego materiału, co czyniło je celem karkołomnych spacerów. Po pokonaniu pierwszej z nich, należało przejść kilka kilometrów wzdłuż przeciwnego brzegu, by kolejną wrócić do Karakorum Highway. Niestety, na miejscu dowiedzieliśmy się, że dolny most został zniszczony przez zeszłoroczną powódź. Obecnie można co najwyżej przejść pozostałym mostem w tę i z powrotem. Cóż, dobre i to. Most znajduje się sporo poniżej szosy, dojście do niego prowadzi wyraźną, ale trudną do zlokalizowania ścieżką. Ja oczywiście musiałem odwiedzić wszystkie okoliczne miejsca z wyjątkiem tego właściwego. Po opuszczeniu zabudowań przedarłem się przez jakieś zarośnięte poletka, z ostatniego wygoniło mnie coś co przypominało skrzyżowanie kozy z psem bernardynem. Następnie, nie widząc żadnego szlaku, zszedłem do koryta rzeki, którym maszerowałem kolejne pół godziny. Wreszcie na wysokim brzegu pojawiła się ścieżka – szeroka na długość stopy półka zawieszona wysoko nad wodą. Stąpając nią ostrożnie bałem się nie tyle upadku, co nieuchronnego zalania aparatu który niestety wodoszczelny nie jest. Koniec końców odnalazłem właściwy ślad pośród głazów, ten zaś zaprowadził mnie do widocznego już z oddali mostu.

Każdemu kto po raz pierwszy widzi taką konstrukcję, musi się ona wydawać absurdalnie niebezpieczna. Tymczasem służy ona od lat mieszkańcom Passu i okolic, a gdy wejść na nią okazuje się całkiem wygodna. Trzy stalowe liny ciągną się równolegle, stanowiąc oparcie dla desek, którymi się wędruje. Dwie kolejne służą jako poręcze. Odstępy między deskami, na których się staje miejscami znacznie przekraczają pół metra, a widok rwącej rzeki poniżej mocno działa na wyobraźnię. Pierwsze kroki to ostrożne stąpanie i próbowanie każdego kawałka drewna, kurczowe łapanie stalowych lin służących jako poręcze. Po chwili człowiek przyzwyczaja się do tego dziwnego szybowania w powietrzu i zaczyna stawiać pewniej swoje kroki, jednak w połowie długości dociera się do miejsca w którym konstrukcja przechylona jest nieco na lewą stronę, poziom adrenaliny wzrasta więc ponownie. Jakiś czas później znikają, dotychczas znajdujące się po bokach pionowe odcinki liny, łączące górne żyły z dolnymi, wydaje się więc, że nic nie chroni nas przed ewentualnym upadkiem do rzeki. Pokonanie około dwustu metrów zajmuje około kwadransa, a ponieważ jest to jedyna ocalała przeprawa nie mamy innego wyjścia jak wrócić do Passu tą samą drogą. Droga powrotna jest łatwiejsza, ale wolę nie wyobrażać sobie przechodzenia mostu przy porywistym wietrze, który dość często wieje w dolinie. Żadne słowa nie oddadzą dobrze tego co można pokazać obrazem, zdjęcia i film na pewno zrobią to lepiej:

http://vimeo.com/26973181

I to mogłaby być główna atrakcja tego dnia gdyby nie informacja jaką oznajmił nam Ahmed: tego samego dnia po południu odbywało się we wsi wesele. Takiego wydarzenia w Pakistanie, ani podczas całej naszej podróży nie widzieliśmy, po powrocie z mostu wybrałem się w miejsce gdzie miały odbywać się uroczystości.

Jeśli spodziewacie się, pakistańskie wesele to trzydniowa biba połączona z hulankami i swawolami, obżarstwem i tańcem do białego rana – to możecie się rozczarować. Podobnie wyobrażałem sobie i ja zabawę weselną, zwłaszcza, że ludzie zamieszkujący dolinę górnej Hunzy to dość liberalni ismailici z ludu Wakhów, który przywędrował tu z pobliskiego Korytarza Wahańskiego. Gdy przybyłem na miejscu zaskoczyła mnie atmosfera spokoju w jakiej odbywała się to, ważne przecież, wydarzenie. W miejscu nieco oddalonym od zabudowań siedzieli krewni i przyjaciele nowożeńców, otaczający kwadratowy teren o boku może trzydziestu metrów. Kobiety i mężczyźni siedzieli naprzeciwko siebie, wzdłuż osobnych boków, jedną ze stron zarezerwowano dla młodych i ich drużbów. Pod okolicznymi drzewami przesiadywały grupki kobiet i mężczyzn swobodnie konwersujące ze sobą lub przyglądające się temu, co działo się pośrodku placu. Nie było, jak u nas, stołów uginających się od jedzenia, jedynie prosty poczęstunek z ryżu, mięsa i curry przygotowywany na wieczór.

To co najważniejsze działo się na środku: tańce. Trzyosobowa kapela siedząca obok rżnęła tradycyjne melodie, w ich takt zaś tańczyli – uwaga! – panowie. I tylko oni, kobiety bowiem nie brały w tym udziału przyglądając się jedynie. Reguła była zawsze ta sama. Gdy muzykanci rozpoczynali kolejny skoczny kawałek, spomiędzy widzów wychodził starszy mężczyzna, który dostojnie rozpoczynał taniec. Do niego dołączało kilku seniorów i dopiero wtedy, nie wcześniej, spośród widzów zaczynali wychodzić na środek młodsi mężczyźni i chłopcy. Pakistański taniec to nie byle jaki pląs – każdy z panów tańczył drobno stawiając kroki i szeroko rozkładając ręce, a im starszy, z tym większa gracją się poruszał. Młodzi trochę wariowali, nie trzymając rytmu, starsi dostojnie poruszali się wokół placu, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Kobiety patrzyły na swoich mężów, ograniczając się co najwyżej do rytmicznego wachlowania w powietrzu jedną dłonią, jakby delikatnie zachęcając ich do ruszania się – i nic więcej. Pan młody uśmiechał się szeroko, panna młoda nie uśmiechała się prawie wcale, co rusz roniąc łzę wzruszenia, widzowie klaskali, muzyka grała – i tak bez przerwy przez trzy godziny. Miałem nadzieję, że pakistańskie wesele będzie pokazem lokalnych tradycji ślubnych, okazało się jednak spokojną imprezą, a dla okolicznych mieszkańców okazją do spotkania się i wymiany najnowszych plotek. Fotografowałem starając się nie zakłócić spokoju gości, byłem bowiem jedynym obcym, jednak w pewnej chwili jeden z zaproszonych bardzo dyskretnie i gorąco przepraszając mnie za kłopot poprosił, żebym nie robił zdjęć lokalnym kobietom. Szkoda, bo to właśnie one są najbardziej malownicze spośród pakistańskich górali. Cóż jednak robić – nie mogłem naruszać lokalnego zwyczaju, tuż przed zachodem słońca wróciłem do Oli.

Dopisek od Oli:

To było właśnie to choróbsko, dla którego warto było mieć przedłużoną wizę o więcej dni. Dopadło mnie chyba najgorzej i jak na razie najdłużej w tej podróży. Żeby nie było, wybrałam się i ja na ten most ale nie byłam w stanie do niego dojść. Po odcinku drogi, który pewnie zajmuje z 15 minut, a mi z 40, poprosiłam Łukasza żeby odprowadził mnie z powrotem do namiotu. I tak w bólach przeleżałam cały dzień, zmieniając miejsce wraz z przesuwającym się cieniem – co nie było łatwe, bo mało co ten cień dawało (w namiocie nie dało się leżeć). Patrzyłam za to cały dzień na słynne „górskie katedry”, widok rzeczywiście niezwykły, tylko dlaczego ten brzuch tak boli? Liczyłam tylko na to, że wydobrzeję i będziemy mogli razem pójść na trasę lodowcem Batura. Cóż, i takie momenty są częścią składową takiej podróży. Niestety.



PS. Kochani! Wybaczcie opóźnienia jakie zdarzają nam się przy uzupełnianiu niniejszego bloga. Okazuje się, że załadowanie jakiś skryptów na stronie GEOBLOG-u jest niewykonalne w niektórych lokalizacjach. Komputery w Azji nie zawsze są dość wydajne lub też niektóre strony mogą być blokowane. Cóż, już boimy się jak będzie to wyglądać w Chinach, pod okiem Wielkiego Brata...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
majesia
majesia - 2011-08-12 15:36
piękne zdjęcia, pozdrawiam :)
 
BPE
BPE - 2011-08-12 16:13
faktycznie - obłedne miejsce ....pozazdrościc przezyć i widoków :-)))
 
shangrila
shangrila - 2011-09-05 16:09
Dziękujemy! Hunza jest faktycznie niezwykła. Doliny Kalaszy były piękne przez wzgląd na mieszkanki, ale Hunza to, poza ludźmi, fantastyczne krajobrazy. Fantastyczna mieszanka i niezapomniane wrażenia!

Pozdrawiamy już Chin - jest tu zupełnie inaczej i chyba będziemy tęsknić za Pakistanem...

Ola i Łukasz
 
zula
zula - 2011-09-14 17:04
...i ja przeczytałam z opóźnieniem kolejne dni Waszej wyprawy.
Film z przejścia mostu tak jak w tytule - FANTASTYCZNY ! Super relacja, pozdrawiam
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013