Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Z Karakorum przez Pamir do Państwa Środka
Zwiń mapę
2011
20
sie

Z Karakorum przez Pamir do Państwa Środka

 
Chiny
Chiny, Tashkurgan
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21907 km
 
Ostatnim miejscem w Pakistanie był Sost. Nic szczególnego, ot, kolejne przygraniczne osiedle, które jest bardziej bazą transportowo-noclegową i bazarem niż miejscem do życia. W okolicznych sklepach, jakby na przekór zakazom obowiązującym w Islamskie Republice, można kupić, za dość wysoką cenę, chińskie piwo i to bynajmniej nie bezalkoholowe. Dla nas był to punkt startu w podróż do Chin, nie oczekiwaliśmy więc niczego, poza tanim i spokojnym miejscem, w którym moglibyśmy przeczekać noc i ruszyć nazajutrz w drogę. Miejsce na szczęście znalazło się szybko. Hotelików jest tam sporo, choć niektóre trochę za dużo wymagają w zamian za syf, który oferują. My zrzuciliśmy plecaki w hoteliku Badachszan, w którym za najmniejszą cenę otrzymaliśmy też najmniejszy syf. Tego samego popołudnia oddaliśmy też 5 tysięcy rupii (ponad 30 dolarów od osoby, tyle co ten jeep z Raikot Bridge…) w zamian za dwa bilety na druga stronę gór. Tu małe zdziwienie: spodziewanego autobusu do Kaszgaru nie ma, kurs kończy się w Taszkurgan, około 300 kilometrów bliżej. Nie zmieniło to zbytnio naszych planów, choć oznaczało, że spędzimy noc w przygranicznym mieście po stronie chińskiej. Odjazd zapowiedziano nazajutrz o 9.00. Pojawiliśmy się punktualnie, nikt jednak nie kwapił się z wpuszczeniem nas do pojazdu. Kierowca wskazał tylko wejście do budynku odprawy celnej. Wewnątrz pusto, znudzeni strażnicy na nasz widok kazali czekać. „Ale nasz autobus zaraz jedzie”. „Tak, tak, przyjedzie”. Przyzwyczajeni do nagminnej rozwałki azjatyckich urzędów nie dyskutowaliśmy. Po półgodzinie zjawili się pozostali pasażerowie. Facet w mundurze od niechcenia zajrzał do naszych plecaków, ale widząc tylko niedoprane po trekingu ciuchy wycofał się. W maleńkim pokoiku wbito nam w paszporty pieczątki z napisem „EXIT” i mogliśmy jechać.

Autobus którym jechaliśmy był w połowie pusty. Pierwszy odcinek drogi to kilkanaście kilometrów, po których czekał na nas szlaban i brama wjazdowa do Parku Narodowego Kunjerab. Tu, zgodnie z naszymi oczekiwaniami, musieliśmy zapłacić haracz. Inostrańcy – 8 dolarów, Pakistańczycy – ćwierć dolca. Cenimy ochronę przyrody, zdzierania z obcokrajowców nie tolerujemy. Byliśmy na to przygotowani, ale uznaliśmy, że warto się pokłócić, bo skoro w parku spędzimy zaledwie chwilę i to nawet nie wysiadając z autobusu, to za co ta opłata? Dolary schowaliśmy głęboko i rozpoczęła się nerwowa dyskusja ze strażnikami, w trakcie której stwierdziliśmy, że nikt na dole nie wspomniał nam o tej opłacie, nie jesteśmy więc na nią przygotowani. Jak głową w mur. „To wróćcie do Sost po pieniądze”. Jak mamy wracać, skoro bilet na autobus już kupiony a pieczątka wbita? Miej pretensje do kierowcy że nas nie poinformował! „A więc pożyczcie od pasażerów, oddacie im w Taszkurgan”. Wreszcie odpuściliśmy, przeklinając w duchu złodziejski reżim. Szesnaście dolarów zmieniło właściciela, a my pojechaliśmy dalej. W czasie drogi jeden ze współpasażerów przyznał nam rację. Powiedział, że też mu się nie podoba, że musieliśmy tyle zapłacić. I jak wróci, to sam napisze swoją opinię do władz Parku. Miło nam się zrobiło, nawet jeżeli to tylko słowa.

Dalsza droga w stronę granicy to dwie godziny jazdy przez góry, wąskimi serpentynami, na których nasz autobus wymijał wielkie, chińskie ciężarówki. Po pewnym czasie teren stał się nagle łagodniejszy, z głębokiej doliny wyjechaliśmy na pusty płaskowyż wśród gór. To już przełęcz! Oczekiwaliśmy, że granica będzie oznaczona w jakiś imponujący sposób. I była – ale tylko po stronie chińskiej. W najwyższym punkcie przełęczy stał jedynie drogowskaz w trzech językach: angielskim, chińskim i kirgiskim (o swoim ojczystym Pakistańczycy jakoś zapomnieli). Kawałek dalej minęliśmy skromny baraczek i już wiedzieliśmy, że wyjechaliśmy z Pakistanu.

Smutno było nam rozstawiać się z tym krajem. Jak do tej pory po żadnym nie podróżowało nam się tak łatwo. Nie, nie komfortowo, co to to nie! Ale łatwo. Wszystko w Pakistanie było takie proste… Wiedzieliśmy, że nasze rodziny oddychają z ulgą myśląc, że opuszczamy Islamską Republikę. My jednak mieliśmy świadomość, że teraz to się zacznie „podróżowanie”. Że będzie ciężko, że nie będziemy mogli dogadać się, nie znając języka, że będą nam machać ręką przed nosem i odwracać się, jak od trędowatych jakiś, że zacznie się plucie i palenie w autobusach… Nie, wbrew pozorom nie nastawialiśmy się negatywnie. Mieliśmy tylko świadomość tego, co nasz czeka.

Przed nami wyrosła monumentalna brama oznajmiająca początek Państwa Środka, nieco dalej zaś terminal chińskich służb. Autobus zatrzymał się, a nas zaproszono do wnętrza. W środku czekał na nas aparat rentgenowski do prześwietlania bagażu oraz żołnierze w białych rękawiczkach i już wiedzieliśmy że będzie ciekawie.

Toboły każdego z pasażerów po kolei lądowały na taśmie „prześwietlarki” niczym na lotnisku. Nie było mowy o szmuglowaniu czegokolwiek, zawartość była widoczna jak na dłoni. Na posterunku brakowało kobiet, żaden z żołnierzy nie podjął się więc obmacywania Oli, mężczyzn poklepywano jednak po rekach i nogach w poszukiwaniu kontrabandy. Następnie nasze plecaki wylądowały na stołach, a beznamiętni Chińczycy gestem pokazali by je otworzyć. Zaczęło się porządne przeszukanie – i to nie powierzchowne zaglądanie tu i tam, jak na granicy w Medyce, ale systematyczne wybebeszanie całego wora i przeglądanie każdego drobiazgu. Na stole lądowały nasze ciuchy i śpiwory, menażki i sztućce, aparat i komputer. Patrzyliśmy na przemian z niedowierzaniem i niepokojem na działania celników. Nasze kosmetyczki otwarto, a dezodorant i pastę do zębów powąchano. Aparat został włączony, a włożona do niego karta sprawdzona (Chińczyk nie przypuszczał chyba, że kart możemy mieć więcej). Mężczyzna sprawdzający mała cyfrówkę pokazał nagle Oli zdjęcia buddyjskich świątyń. „Tybet?” – spytał. Odpowiedź „Nepal” uspokoiła go, jednak już po chwili kazał włączyć laptopa i zajął się przeglądaniem zdjęć i muzyki. Szczęśliwie nie zajrzał do folderu gdzie gromadziliśmy informacje o Chinach, były tam bowiem materiały nie do zaakceptowania przez jego rząd. Następnie obydwaj wzięli się za szczegółowe przeglądanie naszych papierów. Ten, który sprawdzał mnie, długo i nieufnie przyglądał się saszetkom z gastrolitem, jakim leczymy odwodnienie i dopiero otwarcie jednej z nich połączone z poklepaniem się po brzuchu trochę go uspokoiło, że nie ma do czynienia z heroiną.

Jeszcze przed rozpoczęciem rewizji, widząc co się święci, zastanawiałem się nad najlepszym miejscem do ukrycia kilku drobiazgów. Były to nieduże naklejki przedstawiające flagę tybetańską, rzecz w Państwie Środka zakazana. Wysiadając z autobusu upchnąłem je w skarpetę, jednak widząc jak szczegółowo przebiega przeszukiwanie, wsunąłem je dyskretnie do majtek. Cóż, nie było to najlepsze miejsce. Chwilę później dostrzegłem, jak mężczyźnie przede mną strażnik przejeżdża łapą po tyłku. Ani chybi wyczuje trefny towar! Nie zważając na kręcących się wszędzie mundurowych i udając chwilową niedyspozycję, truchtem podbiegłem do pobliskiej toalety, w której utopiłem nielegalne materiały. Głupotą byłoby narażanie nas obojga dla takiego drobiazgu, zresztą także i mnie strażnik macał dość szczegółowo. Zaglądał też w każdy zakamarek bagażu, dziwnym trafem udało mu się jednak przeoczyć dysk z danymi, który przykryłem kurtką. Cała procedura trwała prawie pół godziny.

Opisujemy to wydarzenie aby ostrzec tych z Was, którzy zechcą kiedyś przekroczyć granice na przełęczy Kunjerab: kontrola była tu tak ostra, jak jeszcze nigdy podczas naszej podróżny. Jeśli jadąc tą droga myślicie o przewiezieniu czegoś, co mogłoby zostać uznane za nielegalne zastanówcie się trzy razy. Uważajcie nie tylko na przedmioty które wieziecie, ale każdy – podkreślimy, KAŻDY – nośnik informacji, od telefonu po kartkę papieru. Jeśli podróżujecie z laptopem, wszelkie wrażliwe dane warto ukryć na nim tak, by trudno było je znaleźć.

Za posterunkiem Chin zaczął się jakby inny świat. Góry zmieniły się zupełnie, ostre turnie ustąpiły miejsca łagodnym grzbietom. Znak, że wjechaliśmy w Pamir. Na stronę północną prowadziła szeroka i wygodna asfaltówka, jakże kontrastująca z prymitywną żwirówką po stronie pakistańskiej. Ruch zmienił się na prawostronny. Kolejnych kilka godzin pruliśmy z prędkością, jaka jeszcze wczoraj wydawała nam się niewyobrażalna, przez wielki pustynny płaskowyż. Znajome nazwy gdzieś zniknęły, przy drodze pojawiały się jedynie chińskie hieroglify. Późnym popołudniem byliśmy już w Taszkurgan. Tam czekał na nas kolejny punkt kontrolny i uprzejmi celnicy mówiący po angielsku. Tu dopiero wbito nam pieczątki wjazdowe i puszczono wolno. Byliśmy więc w Chinach.

Pierwsza myśl to znaleźć transport dalej, w stronę Kaszgaru. Autobus odchodził o 7 rano czasu pekińskiego. Mieszkańcy prowincji Xinjang używają jednak częściej nieoficjalnego, lokalnego czasu, który w stosunku do obowiązującego w całym kraju przesunięty jest o 2 godziny wcześniej. Oznaczało to dla nas konieczność zerwania się przed piątą. Druga myśl to znaleźć nocleg, co okazało się już trudniejsze. Hotel stojący obok dworca oferował ceny z księżyca. Zaczęliśmy pukać do drzwi małych hotelików przy głównej ulicy Taszkurgan, na migi pokazując że chcemy spędzić noc, ale kolejni właściciele, czasem nawet zanim weszliśmy do lokalu machali nam ręką przed nosem. Pierwsze minuty w tym kraju i od razu gest „nie, idź sobie, nie chcę Cię tutaj” – nie jest to fajne, ale uprzedzano nas. Obawialiśmy się, że każdy z nich boi się przyjmować cudzoziemców, być może mając taki zakaz dany przez władze. Myśleliśmy już o noclegu w namiocie, gdy nagle wyłonił się przed nami, nie wiedzieć skąd, młody Amerykanin i wskazał nam miejsce w którym sam spał, dokładnie naprzeciwko dworca. Tam przyjęto nas bez problemów. Za 80 yuanów dostaliśmy dwójkę z łazienką, a jako gratis – wielgachny termos wrzątku. Pierwszemu zwycięstwu nad systemem towarzyszyło drugie, w postaci znalezienia działającego bankomatu. Trzecim zaś, był lokal do którego, mając już zapas gotówki, udaliśmy się na kolację. Zdarzało nam się jadać chińszczyznę w Polsce, przyszedł czas na chińszczyznę w Państwie Środka. A jak!

Lokal był nieduży, a menu spisane na dwa sposoby: arabskimi i chińskimi literami. Jak się domyślacie, obydwa zapisy świetnie już opanowaliśmy… Zajrzeliśmy więc do misek kilku gościom i pokazaliśmy właścicielce to, co wyglądało najlepiej, czyli makaron smażony z warzywami. Naszą uwagę zwróciła też wielka szafa z szaszłykami, które można było sobie wybrać. Były tam i mięska różnorakie, i warzywa, i tofu w różnych postaciach oraz wiele nieznanych nam rzeczy. Co się chce, wkłada się do plastikowego koszyczka i podaje pani pracującej. My wzięliśmy dwa szaszłyki i bakłażana. Jak się okazało, niezwykle skromnie. Wokół nas ludzie zamawiali porcje dziesięciokrotnie większe, nie chcieliśmy jednak przesadzać. Po chwili na stole wylądowały dwie michy pełne klusek, szaszłyki i czajnik. Wiedzieliśmy, że w tym kraju herbatę dostaję się za darmo do posiłku. Lubimy herbatę więc się ucieszyliśmy na cały czajnik. Miny jednak szybko nam zrzedły… Czajnik okazał się pełen wrzątku. W „zaparzaczu” były ze trzy małe, wymiętolone liście herbaty, z których nie było siły, by cokolwiek się zaparzyło. Nie wiedzieliśmy co zrobić z tym fantem, może powinniśmy byli przynieść własną herbę? Przeczytaliśmy, że w Chinach trzeba uważać, by nie urazić kogoś na utratę twarzy. Czy zwracając więc przy ludziach uwagę młodej dziewczynie, że w naszym czajniczku praktycznie nie ma herbaty urazimy ją? A może tu się tak pije? Grzecznie wstałem przejść się po lokalu, zapuściłem żurawia do sąsiedniego stolika – mężczyzna obok bez mrugnięcia sączył gorącą wodę. Cóż, co kraj to obyczaj. Gdzie ta słynna chińska herbata?! Śladem sąsiadów i my nalaliśmy sobie wrzątku do kubeczków – no pycha… Potem raźno chwyciliśmy za pałeczki i zaczęliśmy jeść. Jedzący wokół nas trzymali ręce pod stołem, siorbali, mlaskali, smarkali i ogólnie olewali wszelkie wzorce kulturowe, mogliśmy więc spokojnie pójść ich śladem. Siorbanie i mlaskanie pomogło nam zatuszować drobną niezręczność we władaniu pałeczkami. Porcje były ogromne i tłuste, ale mięso, niestety, kompletnie niejadalne. Po chorowaniu chyba żołądki nam się skurczyły… Gdy Chińczyk przy stoliku obok skończył kluski, takie same co i my, chwycił za zupę, zagryzając kolejnymi szaszłykami i zapijając kolejnym piwem. My przy połowie makaronu odpadliśmy… Rany ile ci ludzie jedzą? Nie mogliśmy wyjść z podziwu jak ich małe i chude ciałka wciągały kolejne porcje jedzenia.

Taszkurgan był naszym pierwszym chińskim miastem, choć tak naprawdę znaleźliśmy się w regionie zamieszkanym przez Ujgurów, muzułmanów mówiących językiem zbliżonym do tureckiego, oraz Kirgizów. Na ulicach niewielu widziało się prawdziwych Chińczyków, za to dużo twarzy przywodzących na myśl Azję Centralną. W ich mowie wyławialiśmy pojedyncze słowa, wyuczone jeszcze w Turcji. Szyldy sklepów były dwujęzyczne, chińskim kosteczkom towarzyszyły arabskie robaczki. Łatwo było jednak dostrzec indoktrynację władzy skierowaną w ludność. Na głównej ulicy przez cały wieczór wyły megafony, nadające jakieś audycje wymieszane z pieśniami patriotycznymi. Na ścianie lokalnego domu kultury gigantyczny telebim wyświetlał film o przewodniczącym Mao. Gdzie nie spojrzeć – czerwona flaga oraz sierp i młot, którym towarzyszyły wymowne plakaty. Nie znając chińskiego wiedzieliśmy, że nie są to reklamy proszków czy telefonów. Machina propagandowa pracowała pełną parą. Od pierwszych chwil poczuliśmy się jakbyśmy cofnęli się w czasie, do tego, co nam znane tylko z lekcji historii czy wspomnień naszych rodziców. Tutaj to, o czym czytaliśmy, czy słyszeliśmy, coś co istniało w naszych głowach jako „przeszłość”, działo się na naszych oczach, „teraz”. Jesteśmy więc w Chinach, zaledwie kilka godzin, ale już tu jesteśmy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
Premyslav
Premyslav - 2011-09-03 21:07
wasza podroz jest dla mnie najwieksza inspiracja, a miejsca do ktorych docieracie przyprawiaja mnie o ciary na plecach :) jednak papierkowe klopoty,zagadki, przygody ktore towarzysza wam prawie od samego poczatku to juz niemal bestseller :D zycze szczesliwej 13tki bo to 13sty kraj w waszej podrozy,pozdrawiam
 
Premyslav
Premyslav - 2011-09-03 21:23
mowiac papierkowe mam oczywiscie na mysli wizy,granice,sluzby itd choc oczywiscie dla was to nieraz udreka straszna ale wierzcie - czyta to sie swietnie:)
 
shangrila
shangrila - 2011-09-05 16:18
Cześć Przemek!

Dzięki za życzenia, powodzenie będzie nam potrzebne w Chinach. Ale problemu z wizami nie przewidujemy już co najmniej przez kolejnych kilka miesięcy. To co spotkało nas w Iranie, później w Nepalu i teraz w Islamabadzie już się, mamy nadzieję, nie powtórzy. Owszem, bywa potwornie i chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaimy, ale to też część naszej podróży. Dobrze przynajmniej, jeśli inni będą mogli z tego skorzystać :)

Pozdrawiamy!

O
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013