Po powrocie spod Nanga Parbat spędziliśmy dwa dni w „Madina Guesthouse” w Gilgit. Nie wiemy właściwie dlaczego, ale gdy tylko znaleźliśmy się w mieście, dopadło nas, tym razem solidarnie, kolejne zatrucie. Nie mieliśmy więc siły na zwiedzanie okolicy, za to sporo – na rozmowy z tymi, którzy zatrzymali się w tym miejscu w drodze przez Pakistan. Ktoś powiedział, że po przyjeździe do tego kraju należy spędzić tydzień w Lahore i poznać wszystkich obieżyświatów którzy tam mieszkają. Potem należy przyjechać do Gilgit, a spotka się ze wszystkimi uprzednio napotkanymi w Lahore. Nie jest to w 100% prawda – nie każdy trafia do tego kraju od południa, są i tacy którzy korzystają z przejścia na granicy z Chinami w górach. Traf jednak chciał, że w gościnnych progach „Madiny” natknęliśmy się ponownie na czteroosobową ekipę koreańską, odzianą w identyczne szare stroje, które sprawiły, że z początku uważaliśmy ich za buddystów zen, a także parę Amerykanów z którymi spędziliśmy ostatni wieczór w hotelu Malika. Takie spotkania stały się dla nas okazją do wymiany informacji i poznania historii tych, którzy też dotarli w to miejsce. Jedną z takich osób był na przykład Peter, Australijczyk w średnim wieku, pedałujący przez Azję Centralną i zdobywający tym sposobem pieniądze na rzecz organizacji humanitarnej z którą współpracował. O jego przygodach przeczytać możecie na stronie cyclinghighasia.blogspot.com. Był skarbnicą wiedzy, co raczej nie dziwi u człowieka, który przejechał prawie 90 krajów! Peter opowiadał sporo o Azji Centralnej oraz Południowo-Wschodniej. Zapytany o Wietnam szczerze nam odradził. Kurcze, chyba zastanowimy się jeszcze kilka razy czy naprawdę chcemy tam wjeżdżać… Spotkalismy także Kame, Japończyka, który przebywając w Pakistanie stworzył wraz z kilkoma innymi osobami projekt, w który zaangażował mieszkańców doliny Swat w zachodniej części kraju – udostępniając im aparaty, grupa fotografów zachęcała ich równocześnie do dokumentowania życia w ich regionie. Efekty tej pracy były później prezentowane na stronie swatview.org. Niestety, przybycie na teren doliny afgańskiej partyzantki przerwało to niezwykłe przedsięwzięcie, które, mamy nadzieję, nasz znajomy będzie mógł kontynuować w przyszłości.
Krótko po naszym przybyciu guesthouse opustoszał. Większość gości udała się na festiwal polo rozgrywany właśnie na przełęczy Shandur. Znowu byliśmy jednymi z nielicznych gości. Właściciel „Madiny”, mister Yacoob zapytał nas po przyjeździe „Jak dostaliście wizy?”, a gdy usłyszał że w Nepalu oznajmił, że jesteśmy jego pierwszymi gośćmi w tym roku (był lipiec…), którzy dostali wizę nie w swoim kraju. Przyznał, że właśnie przez obostrzenia wizowe jego biznes od kilku lat idzie fatalnie. Po wizycie w Chitral nie zaskoczyło nas to specjalnie: nawet jeśli komuś udaje się wreszcie dostać do tego kraju, to w wielu miejscach napastowany jest przez miejscową policję, tak jak my w dolinie Rumbur. Takie postępowanie skutecznie zniechęca wiele osób do pozostawania dłużej w interesujących je miejscach.
Tydzień wcześniej, czekając na rozmowę z szefem policji w Chitral, analizowaliśmy statystyki odwiedzin cudzoziemców pracowicie wypisane na wielkim arkuszu na ścianie. Widać było wyraźnie, że jeszcze w latach 90. kraj ten był całkiem popularny wśród obieżyświatów. Co roku doliny Kalaszy odwiedzało 2-2,5 tysiąca osób. Wszystko zmieniło się po zamachach 11 września, po których liczba ta spadła dziesięciokrotnie. Kolejny, słaby wzrost do około 400 osób – i potężny spadek w 2009 roku, w którym rząd Pakistan zaostrzył politykę wizową. Jeśli w zeszłym roku do popularnych kiedyś miejsc nie zaglądał prawie nikt, trudno dziwić się rozgoryczeniu ludzi takich jak właściciel „Madiny”.
Gilgit opuściliśmy trzeciego dnia po powrocie z Fairy Meadows. Naszym celem była leżąca około stu kilometrów na północ dolina Hunzy. Po doświadczeniach z podróżą pod Nangę nie oczekiwaliśmy cudów, jednak tym razem podróż okazała się trudniejsza niż się spodziewaliśmy. Po stosunkowo gładkim przejechaniu połowy odległości po kamienistej żwirówce dumnie nazywanej „Karakorum Highway”, znaleźliśmy się w okolicy szczytu Rakaposhi. W pewnej chwili kierowca naszego minibusa stwierdził, że zabawi się w rajdowca i na wznoszącym się zakręcie zaczął wyprzedzać inny pojazd. Dodawszy gazu wjechał między leżące na poboczu kamienie. Nastąpił głośny zgrzyt, lekki wstrząs i nasz wehikuł stanął. Kolejna próba uruchomienia go skończyła się tylko hałasem. Jak się okazało nasz dzielny woźnica wykrzywił tylną oś samochodu, co spowodowało zablokowanie jednego z kół. O dojeździe do doliny Hunzy wczesnym popołudniem mogliśmy więc tylko pomarzyć.
Wspólnymi siłami kierowcy i współpasażerów usterka została usunięta. Nie przejechaliśmy jednak choćby kilometra, gdy usłyszeliśmy znów zgrzyt i cała zabawa zaczęła się od nowa. Ta sama sytuacja powtórzyła się jeszcze cztery razy, w międzyczasie część osób ewakuowała się autostopem. Po ponad dwóch godzinach odkręcania i przykręcania tego samego koła mikrobus wreszcie ruszył, jednak nie na długo. Kierowca zdecydował, że jazda w tym stanie nie jest bezpieczna. Zatrzymawszy inny bus polecił nam przesiąść się do niego – na szczęście bez konieczności dopłaty. Zgięci we dwoje (zwłaszcza słuszniejszej budowy Łukasz) jechaliśmy jeszcze godzinę, po której… nowy kierowca wsadził nas do motorikszy, tłumacząc, że śpieszy się gdzieś tam. Wszystko było zorganizowane uczciwie, każdy kolejny szofer wciskał kolejnemu jakiś banknot w łapę, my zaś, skonsternowani, przepakowywaliśmy się do nowego środka transportu. Ten na szczęście był już tym ostatnim. Tak oto, po prawie dziesięciu godzinach podróży (średnia prędkość na pakistańskim highway’u wynosi więc ok. 10 km/h) dotarliśmy do Karimabadu w dolinie Hunzy. Zatrzymaliśmy się, jak wszyscy, w sympatycznym hoteliku „Old Hunza Inn”. Polecamy to miejsce każdemu kto dotrze w te strony – pokoje są czyste i tańsze niż w Gilgit, zaś każdy kto zechce może za 250 rupii zjeść bardzo dobrą i każdego dnia nieco inną, wspólna i wielką kolację, składającą się z różnych dań i przepysznej zupy. Mmmm…
Dolina Hunzy to miejsce niezwykłe, zielona wyspa wśród gór, do której trafia się po wielogodzinnej jeździe przez kamieniste Karakorum. Suche zbocza i ośnieżone szczyty kontrastują z żyznym otoczeniem Karimabadu. Sama miejscowość to główne zagłębie turystyki sądząc po przybywających tu gościach – i to głównie Pakistańczykach. Ich skromna liczba nie niszczy jednak klimatu małej miejscowości. Dla nas było to także pierwsze miejsce w którym mogliśmy zobaczyć na żywo innych muzułmanów, ismailitów, od wieków zamieszkujących północny Pakistan i kraje sąsiednie. Dla przeciętnego mieszkańca Europy muzułmanin to muzułmanin – sprawa jest prosta. Ale… Tylko do czasu przyjazdu w ten rejon świata. Tu okazuje się, że odłamów i sekt muzułmańskich jest niemal tyle, ile kościołów chrześcijańskich. Odwiedzając Iran poznaliśmy już historię podziału islamu na sunnitów i szyitów. Ci ostatni nie wytrwali jednak długo w zgodzie. Już w VIII wieku doszło wśród nich do podziału spowodowanego niezgodą co do sukcesji po szóstym imamie, spadkobiercy Mahometa. Cześć z nich uznała za kolejnego imama jego syna, zmarłego przedwcześnie Ismaila. Wielu z nich żyje obecnie w Afganistanie, Tadżykistanie, Iranie – i pakistańskiej dolinie Hunzy właśnie. Już przelotny kontakt z nimi sprawia wrażenie, że są najbardziej swobodnymi z muzułmanów jakich spotkaliśmy w tej podróży. Kobiety ismailickie, jeśli w ogóle zakrywają głowy, to zazwyczaj symbolicznie, nakładając niewielkie haftowane czapeczki. Zdarza się też, że same pozdrawiają przybyszów (także mężczyzn, o zgrozo!) choć zauważyliśmy, że czynią to tylko wtedy, gdy ich mężów nie ma w okolicy.
Pierwszy dzień w dolinie Hunzy minął nam na spacerach stromymi uliczkami Karimabadu. U ich szczytu kusił nas fort, dawna siedziba władców Hunzy. Gdy ogląda się go od frontu, wrażenie mogą robić jego białe ściany na tle ciemnych gór, jednak gdy obejść go od tyłu czar pryska. Budowla zdaje się być nie większa od dużej willi. Ekspozycja wewnątrz może być ciekawa dla zainteresowanych historią, ale patrząc na zdjęcia z wnętrza fortu uznaliśmy, że szalu nie ma i spokojnie darowaliśmy sobie wchodzenie do wnętrza. Uznaliśmy natomiast, że warto poświęcić dwa dni na przyjrzenie się z bliska masywom górującym nad miastem. Udaliśmy się więc na treking w stronę doliny zwanej Ultar Meadow.
Masyw Ultar wznosi się nad Karimabadem, wyrastając tuż za ostatnimi domami miasta. Jego najniezwyklejszym wierzchołkiem jest „Lady Finger” (Damski Paluszek:), skalna iglica wyrastająca nad doliną, tak stroma, że nawet zimą śnieg nie zatrzymuje się na jej gładkich, pionowych ścianach. Aby ujrzeć ten cud natury w całej okazałości wybraliśmy się na dwudniowy treking w dolinę u podnóży wierzchołka, w planach mając też wejście na przełęcz leżącą na wschód od niego. Dobrych map terenu nie mamy, recepcjonista w hotelu udzielił nam szczegółowych wskazówek jak dojść na miejsce: w górę miasta, potem przed fortem na rozstaju dróg w lewo, kawałek przez wieś i koniecznie trzymać się lewej strony doliny… Gdy doszliśmy do rozstaju dróg uznaliśmy, że musiała zajść pomyłka – droga w góry wiodła prosto. Zaufaliśmy naszemu wyczuciu i opłaciło się, już po chwili wędrowaliśmy w głąb kanionu Ultar. Co jednak z tą ścieżką? Po kilkuset metrach na drodze stanął nam strumień którego, zdawało się, nie mieliśmy szans przeskoczyć. Zawróciliśmy więc i poszliśmy drugą stroną doliny. I to był błąd, gdyż na kolejną godzinę wpakowaliśmy się w luźne osuwiska pełne spadających kamieni, zwieńczone niemożliwymi do pokonania skałami. Musieliśmy zawrócić. Ostatecznie udało nam się wykonać skok nad potokiem, jednak był to dopiero początek naszych przygód.
Szlak w stronę Ultar Meadow prowadził głębokim kanionem, dnem którego płynął rwący potok. Ścieżka, tak jak opisywał nasz recepcjonista, wiodła jego lewą stroną. Co chwilę znikała jednak wśród kamieni i wielkich osuwisk piasku i pyłu, przejście przez które przypominało zapasy w smole. W pewnej chwili ledwie widoczne ślady zniknęły, my zaś przez ponad pół godziny przedzieraliśmy się przez głazy leżące w korycie potoku. Kiedy wreszcie udało nam się wrócić na szlak byliśmy padnięci. Na szczęście miejsce biwaku było niedaleko. W pewnej chwili znaleźliśmy się w wielkiej kotlinie otoczonej szczytami i lodowcami, a przechodzący obok pasterz wskazał nam ostatni odcinek drogi na górę. Rozbiliśmy namiot na łące, pod osłoną wielkiego głazu, nie chcąc rzucać się w oczy ludziom zamieszkującym sąsiedni szałas. Nikt zresztą nic od nas nie chciał i nas nie napastował, poza stadem krów, które przywabiał chyba zapach makaronu.
Po tym męczącym dniu udało nam się zwlec z karimat i wychylić nosy na zewnątrz namiotu akurat na tyle, by zobaczyć wznoszący się nad nami szczyt Lady Finger w całej okazałości. Później zasłoniły go chmury. Leniwie zwinęliśmy namiot i schowawszy plecaki pod głazami na dnie kotliny, zaczęliśmy strome podejście pod przełęcz znajdującą się tysiąc metrów nad nami, gdzieś u podstawy wielkich sześciotysięczników jakie nas otaczały. Nie mieliśmy jednak ciśnienia na zdobywanie czegokolwiek i w połowie trasy po prostu klapnęliśmy na trawce podziwiając amfiteatr gór i śniegu wokół nas i nasłuchując jak z lodowca naprzeciwko urywają się potężne bryły lodu. Gdzieś w oddali, z sąsiedniego grzbietu gapili się na nas mali pastuszkowie. Czując ciężar tych spojrzeń udaliśmy się w drogę powrotną. Tym razem nie było to szczególnie trudne, wyjąwszy dwa momenty. Nie mogliśmy przez chwilę zlokalizować miejsca pozostawienia naszych plecaków, pod koniec zaś, już niemal w Karimabadzie, trafiliśmy na wezbranie potoku. Cóż, lodowiec to lodowiec, bardziej topnieje w ciepłe popołudnie niż chłodny ranek. Tylko dlaczego my musieliśmy schodzić akurat w drugiej połowie dnia? Miejsce które z trudem przeskakiwaliśmy wczoraj, dziś było nie do przejścia. Jedno z nas cierpliwie zdjęło buty i mokrą stopą przeszło na drugą stronę, drugie zaś, z wrodzoną sobie ułańską fantazją wlazło do wody jak stało, zamieniając buty górskie na podwodne.
Zagadka dla Was, zwłaszcza znających nas już trochę: które z naszej dwójki było osobą wykazująca ową ułańską fantazję? Nagrody za poprawną odpowiedź niestety nie przewidujemy.
Nasz kierunek: dalej na północ, do Passu.