- Nigdy nie jeżdżę tą ulicą sama po zmroku. Zawsze czekam aż nadjedzie ktoś jeszcze i ruszam jego śladem. Kilka lat temu, gdy wracałam do domu, pięciu mężczyzn zatrzymało mój samochód i kazało mi wysiąść. Potem zabrali mój wóz, kupiony zaledwie dwa dni wcześniej. Na szczęście nie zrobili nic więcej, zabrali tylko pojazd – takie słowa usłyszeliśmy z ust naszej gospodyni Aiszy jadąc drogą z jej domu do centrum miasta. Spojrzeliśmy na siebie niepewnie. A może jednak to co mówi się o tym kraju to prawda?
- Nie musicie się bać, okolica jest bezpieczna. Ale takie rzeczy po prostu mogą się zdarzyć więc lepiej nie ryzykować – wyjaśniła. Nas na szczęście nie spotkało nic złego, a kilka dni spędzonych w stolicy Pakistanu, pod skrzydłami naszych nowych znajomych, będziemy wspominać jako niezwykły czas.
Podróż do Islamabadu spędziliśmy w przedziale pociągu osobowego. Kupno biletu w Pakistanskich Kolejach Państwowych było bułką z masłem – w skomputeryzowanym biurze rezerwacji w Lahore dokonaliśmy tego w ciągu pięciu minut, bez kolejki i bez wypełniania różnych druczków. Ponieważ do samej stolicy kraju pociągi nie jeżdżą, musieliśmy udać się do Rawalpindi. Te dwa leżące obok siebie miasta stanowią w gruncie rzeczy jeden organizm, a komunikację między nimi zapewniają lokalne mikrobusy. O piątej rano wysiedliśmy w Pindi – jak nazywają je miejscowi – i od razu poszliśmy spać, wkradając się nielegalnie do poczekalni dla pasażerów wyższej klasy. Niestety, Pakistan to nie Indie, tutaj przybysz z Europy rzadziej ma specjalne prawa i po godzinie kulturalnie poproszono nas o opuszczenie sali, w której istotnie nie mieliśmy prawa przebywać. Rozłożyliśmy karimaty na korytarzu i chrapaliśmy do ósmej. Co jakiś czas budził nas tylko dźwięk przesuwanej metalowej drabiny, z której czyszczono zegary, żyrandole i inne dworcowe kinkiety. To co uderzyło nas po pobycie w Indiach, to to że na tym dworcu prawie nie było ludzi! Gdy w Indiach dworce i perony pełnią dla bezdomnych rolę sypialni, a dla zwykłych pasażerów są często miejscem długo-godzinnego oczekiwania i koczowania, tu było prawie pusto. Może to też dlatego, że tu na teren dworca po prostu nie wejdzie się bez biletu. Tak czy siak, byliśmy zaskoczeni.
Pewnym problemem okazało się dla nas dotarcie do domu naszych gospodarzy, których poznaliśmy przez internet. Ciasny mikrobus zawiózł nas spod dworca w Rawalpindi przez niekończące się ulice miasta, na szeroką autostradę prowadzącą w stronę Islamabadu. Mimo niewielkiej odległości dzielącej oba miasta podroż zdawała się trwać godziny, co dało nam pojęcie oo rozmiarach metropolii. Jadąc bez mapy, jedynie ze skąpymi wskazówkami otrzymanymi przez e-mail, musieliśmy nie raz prosić o wskazówki napotkanych ludzi. Każdy z resztą udzielał ich chętnie, nawet nie znając angielskiego. Z kolejnego przystanku autobusowego podwiózł nas za darmo kierowca busa, wskazując miejsce, gdzie mamy łapać następny. Zanim zdążyliśmy ustawić się „na pozycjach” podjechało do nas dwóch Pakistańczyków oferując podwiezienie. Gdy znaleźliśmy się na skrzyżowaniu z droga prowadząca do celu, zatrzymali dla nas taksówkę, ustalili cenę i wykonali telefon do gospodyni mówiąc, by spodziewała się nas za chwilę. A gdy dotarliśmy już na miejsce jeden z nich zadzwonił po raz kolejny by upewnić się, że dwójka cudzoziemców jakich przed chwilą podrzucił na pewno dotarła bezpiecznie. Tak oto znaleźliśmy się w domu Aiszy i Ismaila, małżeństwa mieszkającego na przedmieściach Islamabadu. Wiedzieliśmy przyjeżdżając tu, że zamieszkamy w domu. Ale co to był za dom…
Dwupoziomowa willa znajdowała się na zboczu, jej dolne piętro było niewidoczne od strony bramy. Gdy tam weszliśmy naszym oczom ukazało się wielkie wnętrze pełne nowoczesnych mebli, ozdobione zdjęciami i mnóstwem pamiątek. W polskim domu każde z pięter mogłoby być samo w sobie luksusowym apartamentem. Gdy zeszliśmy niżej, by przywitać się z domownikami, ujrzeliśmy ogród i basen, ten ostatni częściowo wpuszczony do wnętrza. Z początku nie mogliśmy ogarnąć przestrzeni w jakiej się znaleźliśmy. Kiedy w polskich mediach słyszy się o Pakistanie jako kraju trzeciego świata i odwiedza miejsca niekoniecznie najbogatsze, trafienie do takiego miejsca może wywołać przejściowy szok.
Ismail był osobą bardzo europejską w sposobie bycia, co zawdzięczał pewnie swojej pracy jako pilot. Oprócz niego i Aiszy mieszkał w domu ich synek oraz jeszcze jedna osoba, młody mężczyzna. Z początku wzięliśmy go za dorosłego syna gospodarzy, zauważyliśmy jednak, że przez cały czas stoi z dala i pracuje. Czytaliśmy kiedyś o tym, że w pakistańskich domach funkcjonuje instytucja służącego, nie sądziliśmy jednak że zobaczymy to na własne oczy. Kolejne trzy dni spędziliśmy więc w ogromnej willi z basenem, pod dyskretną opieką servanta. Pakistan to kraj, który nie przestaje zadziwiać.
Ola ucieka przed upałem
Sama stolica Islamskiej Republiki jest miastem niezwykłym, zupełnie nieprzystającym do reszty kraju. Zaplanowana i zbudowana od podstaw stanowi przykład idealnego uporządkowania przestrzennego w kraju, gdzie zdaje się królować przypadek. Miasto składa się z dzielnic ułożonych na planie szachownicy. Nie mają nazw, jedynie kody: A-1, A-2, A-3 itd., im dalej na wschód tym wyższy numer, zaś im dalej na południe – dalsza litera. Są one połączone równą niczym spod linijki siatką szerokich dróg ekspresowych. Nawigacja między nimi była dla nas czarną magią, ale wierzymy, że gdy pozna się układ dróg, musi być bardzo prosta, tym bardziej, że niemal wszystkie napisy są tu w języku angielskim. Każda z dzielnic skupiona jest wokół tradycyjnego merkezi czyli bazaru, który w dzisiejszych czasach przyjmuje postać centrum handlowego, mnóstwa sklepów skupionych na kilku wiecznie zatłoczonych uliczkach. Pierwszego wieczoru wraz z Aiszą i Ismailem odwiedziliśmy jedno z takich najbardziej znanych miejsc. Spodziewacie się w centrum Islamabadu tradycyjnego bazaru? Nic z tych rzeczy. Tutaj królują wystawne butiki, sklepy z pamiątkami i restauracje z jedzeniem na wynos, gdzie całe rodziny zażerają się pakistańskim junk foodem. A jak!
Islamabad zadziwia też ilością przestrzeni i zielenią. Osiedla mieszkalne czy pobocza dróg pełne są drzew, których brakuje zazwyczaj w pakistańskich miastach. Minusem tego miejsca jest jednak rozmiar – aby przedostać się z jednej dzielnicy do drugiej musieliśmy korzystać z taksówek, które na szczęście nie są tu drogie. Za kilkukilometrową podróż w Islamabadzie płaciliśmy tyle, ile za „trzaśnięcie drzwiami” w Warszawie.
Zupełnie odmienne od swojego bliźniaka jest Rawalpindi. To drugie miasto musieliśmy odwiedzić, gdyż stamtąd startują pociągi i autobusy jadące we wszystkie strony kraju. Podróż tam jest wstrząsem – ze świata poukładanego i uporządkowanego trafiamy do chaotycznego, zatłoczonego i brudnego, typowego azjatyckiego molocha, gdzie klaksony zlewają się w kanonadę, a przejście przez ulice wymaga błyskawicznego refleksu. Na szczęście nie spędziliśmy tam więcej czasu, niż było to konieczne aby kupić bilet na dalszą podróż.
Życie w „designerskiej” willi z basenem na przedmieściach stolicy może wydawać się najlepszą rzeczą pod słońcem. Ale Aisza szybko wskazała nam jego minusy. Jej opowieść o napadzie i kradzieży samochodu przypomniała, że nie jesteśmy w kraju zupełnie bezpiecznym. Chwilę później zrozumieliśmy to jeszcze dobitniej. Podczas jazdy w stronę centrum nasza gospodyni spytała czy wzięliśmy z domu najcenniejsze rzeczy.
- Aparat i pieniądze zostawiliśmy w pokoju – odpowiedzieliśmy.
- Nie róbcie tego! Służący został w domu! – po czym chwyciła za telefon.
- Możesz sprawdzić czy drzwi do ich pokoju są zamknięte? W porządku, zamknij je i nie sprzątaj w środku, dobrze? Po prostu zamknij pokój – poleciła, po czym zaczęła się tłumaczyć:
- Nie zawsze ufam temu człowiekowi. Pracuje dla nas, wiem gdzie mieszka, mam jego dokumenty, ale pamiętajcie że tacy jak on to biedni ludzie. Nie zawsze można im wierzyć. Prawdopodobnie nic by nie zrobił, ale jeśli zostawisz coś cennego pod opieką biedaka czy możesz mieć pretensje jeśli to weźmie? Tak jakby pod nosem głodnego postawić obiad i zakazać mu jeść. Kiedy przyszedł do nas powiedziałam mu, że w całym domu mamy kamery, ale to nieprawda.
A po chwili dodała:
- Musiałam powiedzieć mu to w taki sposób by go nie urazić. Dla biednych ludzi honor to ważna rzecz, nie można sprawiać wrażenia że mu nie ufamy.
Gdy wróciliśmy do domu wszystko było na swoim miejscu. Trochę żal nam się zrobiło służącego Huseina, który swoją pracą utrzymywał może mieszkającą gdzieś daleko rodzinę. Wygląda na to, że życie w Pakistanie dla nikogo nie jest bułką z masłem.
Głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się odwiedzić stolicę Pakistanu nie była jednak wcale możliwość wskoczenia w kostium kąpielowy (pierwszy raz od pobytu w Libanie…) Tak naprawdę zależało nam na tym, by przedłużyć tu nasze wizy. Ponieważ nasz dokument w teorii upoważniał nas tylko do przejazdu przez kraj, chcieliśmy uzyskać odpowiednie pozwolenie u źródła, w samej stolicy, na wypadek gdyby urząd w innym mieście stwierdził, że przedłużenie wizy tranzytowej nie leży w jego kompetencjach i o zgrozo chciałby odesłać nas z powrotem do Islamabadu. W stolicy musieliśmy więc odwiedzić kilka urzędów, w których mieliśmy nadzieje przedłużyć nasz pobyt. Otrzymana na 15 dni wiza tranzytowa to za mało, by odwiedzić także góry Karakorum. Wyszliśmy więc rano z domu, chcąc dostać się do biura paszportowego, gdzieś w odległej dzielnicy. W potwornym upale maszerowaliśmy w stronę głównej drogi, gdy zatrzymał się przy nas elegancko ubrany mężczyzna i zaproponował podwiezienie do centrum. Sympatyczny pan (Ola twierdziła później, że dość często zerkał w moją stronę) okazał się być urzędnikiem jakiejś bardzo ważnej instytucji finansowej. Zostaliśmy zaproszeni do jego biura, gdzie ugoszczeni kawą odbyliśmy długą rozmowę na temat sytuacji gospodarczej i politycznej kraju w którym przebywaliśmy. Dziwnie czuliśmy się w naszych mało reprezentacyjnych strojach siedząc przy biurku w typowo korporacyjnym open-space. Sekretarz naszego gospodarza zamówił nam następnie taksówkę, którą podjechaliśmy do biura. Tam okazało się, że odpowiedni urząd jest w innej części miasta, czekała nas więc kolejna podróż szerokimi ulicami Islamabadu. W biurze wizowym usłyszeliśmy, że do przedłużenia wizy konieczna jest pisemna zgoda Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, znowu wsiedliśmy więc w taksówkę. Gdy byliśmy wreszcie na miejscu surowi urzędnicy pakistańskiego rządu obejrzeli nasze wizy i stwierdzili:
- To jest wiza tranzytowa, nie możemy jej przedłużyć.
Zaczęliśmy tłumaczyć, że aplikując w Nepalu nie mieliśmy możliwości otrzymania innej wizy i jesteśmy szczególnym przypadkiem, mamy wizę do Chin, ale wcześniej chcielibyśmy zobaczyć piękno pakistańskich gór. I że tylko taką wizę mogliśmy dostać w Nepalu ale powiedziano nam, że tu ją bez problemu przedłużymy (ściemniamy, jak zawsze w takich kwestiach, nikt nic takiego nie mówił). Początkowa odpowiedź „to niemożliwe” zmieniła się po chwili w „to trudna sprawa”, a następnie „zobaczymy”. Po naszych przejściach w Nepalu wiedzieliśmy już, że w Pakistanie nie ma rzeczy niemożliwych, czekaliśmy więc cierpliwie, twardo nie odstępując stolika. W końcu usłyszeliśmy następujące słowa:
- Możemy wam dać zgodę na przedłużenie, ale tylko o pięć dni. Proszę wypełnić wniosek i zrobić kopię strony z pieczątkami wjazdu do Pakistanu.
Po wypełnieniu wniosków, pobiegłem więc zrobić kopie paszportów, Ola zaś została na miejscu. Gdy wróciłem okazało się, że na miejscu odbyła się mniej więcej taka konwersacja:
- Proszę dać wnioski. O, nie wpisaliście o ile dni chcecie przedłużyć wizy. [To prawda, celowo ominęliśmy tę rubrykę, może dadzą więcej niż pięć dni.]
- A ile mogę wpisać? Czy mogę wpisać dwa tygodnie?
- Dwa? Nie… Może być siedem dni.
Po raz kolejny okazało się, że coś co wydawało się niemożliwe, znowu się udało. Z dwóch tygodni w Pakistanie zrobiły się trzy. Dobre i to i nie będziemy tym gardzić. Niestety było już za późno by z Ministerstwa wrócić do biura wizowego. Udaliśmy się tam następnego dnia, z upragnionym papierkiem, podstemplowanym wielką pieczęcią MSW. Zjawiliśmy się tam tylko po to, by dowiedzieć się, że brakuje nam potwierdzonego podpisem zaświadczenia, że mieszkamy tam, gdzie mieszkamy, czyli u naszych gospodarzy. Wkurzyliśmy się potwornie, bo nie chcieliśmy ich w to angażować. Postanowiliśmy jednak nie ustępować i jakoś to ominąć. Po półgodzinie nerwowej dyskusji, gdy już prawie się udało, urzędnik powiedział nam w końcu, że na przedłużenie wizy w stolicy będziemy czekać i tak trzy-cztery dni, lepiej więc będzie jeśli od razu pojedziemy w góry, do Gilgit, gdzie z tym papierkiem który mamy, bez problemu przedłuża nam wizę w jeden dzień. Straciliśmy więc trochę czasu siedząc w Islamabadzie, tyle jednak naszego, że mamy papier MSW potwierdzający, że wiza może zostać przedłużona. Postanowiliśmy nie przejmować się tym co będzie i jechać na północ. Inshallah – jeśli Bóg zechce wszystko się załatwi… kiedyś tam. Pobyt w Indiach i Pakistanie powoli przyzwyczaja nas do tego, że czas w tej części świata biegnie inaczej, a przeciwnościami losu nie warto przejmować się za bardzo. Jeszcze tego samego dnia udaliśmy się do Rawalpindi, by kupić bilety na autobus… nie, nie do Gilgit. Na północny zachód kraju, w miejsce bardzo niebezpieczne – pod granicę z Afganistanem! Dlaczego? Mamy ważny powód, ale o tym w następnej opowieści.