Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Pierwsze dni w Islamskiej Republice Pakistanu
Zwiń mapę
2011
07
lip

Pierwsze dni w Islamskiej Republice Pakistanu

 
Pakistan
Pakistan, Lahore
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20806 km
 
Nasz wyjazd do Pakistanu opóźniliśmy o jeden dzień. Z resztą z powodu posiadania wizy tranzytowej już o więcej nie mogliśmy. Przyznamy się, że nie czuliśmy się gotowi na ten krok. Wydawało nam się, że zbyt mało zdobyliśmy informacji o tym kraju, miejscach które należy zobaczyć, szlakach które trzeba przejechać, drogach przejazdu. Zasiedzieliśmy się w miejscach znanych i bezpiecznych i teraz trudno nam było znowu wyruszyć energicznie w nieznane. Czuliśmy jednak, że ruszyć trzeba – teraz, dziś – bo im dłużej tkwisz w tym samym miejscu, tym mniejsza szansa, że zdecydujesz się wreszcie oderwać od niego i podążyć przed siebie. Zaczęliśmy się pakować i podobnie jak dwa tygodnie wcześniej na Thamelu, tak i teraz jakieś to uczucie było dziwne. Nagle plecak jest czymś nowym, a rzeczy pozapominały gdzie ich miejsca, by zawsze być pod ręką. To, co kiedyś robiliśmy szybko, prawie jak automaty, teraz zajmuje nie wiadomo ile czasu. Musimy się jednak na nowo rozkręcić.

O Wagha Border raz jeszcze

Ze Złotej Świątyni w Amritsar wyruszyliśmy do przejścia granicznego. O ile dojazd na samą ceremonię zamknięcia granicy nie sprawia żadnych problemów (np. specjalne autokary spod Świątyni lub motoriksze czekające na komplet pasażerów), tak jechanie by tę granicę przejść wymaga już transportu kombinowanego. Można wziąć motorikszę, lecz to spore koszty. Można też dojechać na dworzec autobusowy, wsiąść w autobus do Attari i stamtąd kolejną rikszą podjechać pod przejście. Tak zrobiliśmy my. Z wywieszonymi językami i spanikowani, że nam granicę zamkną oddaliśmy się odpowiednim procedurom i wypełnianiu różnych druczków. Po wbiciu w paszport pieczątek indyjskich służb przeszliśmy przez bramę na stronę pakistańską. Nowoczesny terminal, pełen stanowisk i punktów do prześwietlania bagażu był prawie pusty. Bez kłopotu przebrnęliśmy przez wszystkie formalności. Po drugiej stronie przejścia czekał już tłumek taksówkarzy. „Żadnego autobusu, madame, żadnego. Do Lahore daleko, ponad 20 kilometrów…” – jeden z nich przyczepił się do nas niczym rzep na kolejnych kilkanaście minut. Oczywiście nie byliśmy tak głupi aby mu uwierzyć, skorzystaliśmy jednak z jego pomocy, szukając miejsca na przechowanie bagażu. Uczynny Pakistańczyk wskazał nam po prostu najbliższy hotelik, którego właściciel pozwolił nam zrzucić plecaki na kilka godzin w swoim biurze. Pozbyliśmy się kulturalnie towarzystwa naszego kierowcy, a chwilę później obiad w przydrożnej knajpce przypomniał nam, czym jest jedzenie w kraju muzułmańskim. Nareszcie!

Tego popołudnia zostaliśmy na przejściu Wagha Border, chcąc przekonać się, jak od drugiej strony wygląda ceremonia zamknięcia granicy (indyjską połowę spektaklu widzieliśmy w lutym). Na godzinę przed rozpoczęciem udaliśmy się więc w stronę trybun, już na wstępie dostrzegając kilka różnic:

- udział w ceremonii po stronie Pakistanu jest płatny, bilet kosztuje 10 rupii (40 groszy),

- na widownię można wejść z bagażem podręcznym, którego wnoszenie w Indiach jest zabronione,

- trybuny dla kobiet i mężczyzn są osobne; po stronie indyjskiej sąsiadują ze sobą, tu stoją po przeciwnych stronach drogi,

- nie ma osobnych miejsc dla zagranicznych turystów, ci nieliczni jacy tu trafią kierowani są od razu na miejsca dla VIP-ów (a jak!),

- Pakistańczyków jest mniej, jako widownia nie są też tak dynamiczni jak Hindusi.

Przy wejściu na trybuny oczekiwał na widzów dowódca warty. Uścisnął mi dłoń, a jego podwładny wskazał nam miejsce w drugim rzędzie. Miejsca wokół nas zajmowali chyba lokalni ważniacy i goście z zagranicy, być może z lokalnych konsulatów w Lahore. Za plecami mieliśmy trybunę, którą wypełniał tłum pakistańskich kobiet. Znając ten kraj wyłącznie z przekazów telewizyjnych moglibyśmy spodziewać się odzianych na czarno postaci odsłaniających jedynie oczy. Na szczęście tutaj rzeczywistość niemal zawsze zadaje kłam mediom. Piękniejsza połowa Pakistanu odziana była w różnokolorowe stroje, równie barwne jak indyjskie. Tylko nieliczne kobiety zakrywały twarze czarnymi zasłonami, niektóre nie zakrywały włosów w ogóle. W porównaniu ze wszystkimi krajami muzułmańskimi jakie odwiedziliśmy, zwłaszcza terroryzująco-wszechobecną rzeczywistością irańskich czadorów, kobieca widownia w Wagha Border była najbardziej malownicza i różnorodna.

Sam spektakl po stronie pakistańskiej zrobił na nas już mniejsze wrażenie, zwłaszcza że widzieliśmy to już w wykonaniu Hindusów. Żołnierze po tej stronie granicy są bardziej buńczuczni, a zamiast jednego „zaśpiewajły” energii tłumowi dodaje trzech ludzi z flagami i jeden z bębnem. Nikt z widowni nie urządza tu biegów z flagą do bramy i z powrotem, a sama uroczystość wydaje się trwać krócej niż indyjska. Brakuje też tylu emocji, gdyż pakistańska widownia dużo słabiej dopinguje swoich wojaków i jedynie kobieca trybuna jako tako trzymała poziom. Poza tym scenariusz jest podobny: gdy po stronie indyjskiej zaczęła rozbrzmiewać skoczna muzyka, po naszej zabrzmiał muzułmański drum-and-bass. Później rozległo się znajome „beeee!!!” po którym żołnierze zaczęli wykonywać marszowe akrobacje, zakończone ściągnięciem flagi i zamknięciem bramy.

Po zakończeniu uroczystości nie dane było nam wyjść od razu. Ledwo zadaliśmy sobie pytanie, czy tu też robią sobie zdjęcia z zagranicznymi, już około 10 grupek znajomych koniecznie chciało mieć z nami zdjęcia, a kolejnych 10 rodzin sadzało przerażone pociechy na kolanach Oli do wspólnej fotografii.

Oboje szczerzyliśmy zęby do obiektywów, no bo jak tu odmówić? Dopiero po 20 minutach z trudem uciekliśmy przed serdecznym tłumem polującym na nas niczym na gwiazdy Bollywood, odebraliśmy plecaki z hotelu i szybko znaleźliśmy mikrobusik jadący znajomą drogą w stronę Lahore. Z końcowego przystanku busa złapaliśmy szybko riksze do centrum. Wieczorna jazda na tylnym siedzeniu pakistańskiego tuk-tuka dała nam pokaz sprawności i brawury tutejszych kierowców, próbujących wcisnąć się w każdy wolny fragment między innymi pojazdami i z zawrotną prędkością przeskakujących kilka pasów ruchu naraz. Gdzieś pomiędzy dziesiątkami ryksz mignął nam przerażony koń, którego woźnica rywalizował właśnie o miejsce z ciężarówką. Istne szaleństwo. Wysiedliśmy przed dworcem kolejowym i z pomocą kilku osób po godzinnym marszu ulicami miasta znaleźliśmy nasz hotel, słynny wśród przemierzających Pakistan „Regale Internet Inn”. Gdy tam dotarliśmy nastała chwila strachu: drzwi były zamknięte. Na szczęście po chwili otworzył nam młody chłopak. Gdy usłyszeliśmy cenę za pokój – 450 rupii, prawie dwa razy niższą niż poprzednio w tym mieście – nawet nie dyskutowaliśmy.

Prawdziwy Pakistan!

Zaczęło się jeszcze na granicy. Gdy tylko uścisnąłem dłoń ostatniemu Pakistańczykowi który koniecznie chciał mieć z nami zdjęcie, małym mikrobusem udaliśmy się w stronę miasta. Po drodze nasi współpasażerowie zaczęli rozmowę: skąd? dokąd? jak długo? Krótka rozmowa zakończyła się w sposób niezwykły, choć dla tutejszych mieszkańców typowy, a dla nas krępujący: nasi sąsiedzi zapłacili za nasz przejazd! Na mój głos protestu usłyszeliśmy tylko „jesteście naszymi gośćmi”. No cóż, witamy w Pakistanie.

Hotel w którym się zatrzymaliśmy to miejsce szczególne, o czym później. Znajduje się on w sąsiedztwie The Mall, jednej z głównych arterii miasta. Jeszcze tego samego wieczoru dostaliśmy próbkę nocnego życia Lahore – szczególnie wieczór jest czasem gdy mieszkańcy dają upust swoim kulinarnym żądzom. Na The Mall aż gęsto było od ludzi, wielu z nich otaczało restauracje i stoiska z jedzeniem. Gdy stanęliśmy przed jednym z kramów nie wiedząc co wybrać, sprzedawca bez pytania nałożył nam porcję „czegoś-tam” i kazał usiąść. Nie wiemy do końca co zjedliśmy, był to rodzaj sałatki owocowej z dodatkiem jakby pokruszonego ciasta, śmietany oraz…chili. Smaczne, choć specyficzne. Gdy zastanawialiśmy się ile zapłacimy, sprzedawca śmiejąc się zaczął machać rękami odmawiając przyjęcia zapłaty.

Nazajutrz udaliśmy się na pierwszy spacer po mieście. Temperatura powietrza przekraczała chyba 40 stopni i sprawiała, że z trudem stawialiśmy kroki idąc po rozgrzanym betonie. Gdy zatrzymaliśmy się przy małym sklepiku by kupić coś do picia, jeden ze stojących przy nim mężczyzn płynnym angielskim zaczął wypytywać nas o cel podroży i wrażenia z Pakistanu. Chwilę później zaczął opowiadać o historii budynków wokół nas oraz wieży wiatrowej wznoszącej się nieopodal. Kilku innych mężczyzn przysłuchiwało się rozmowie. Gdy po dziesięciominutowej rozmowie wyciągnęliśmy w stronę sklepikarza pieniądze by zapłacić dowiedzieliśmy się, że… rachunek uregulował już właściciel budynku, w którym znajdował się sklep! Jakby tego było mało, chwilę później ktoś wcisnął nam w dłonie torebkę z ciastkami i cukierkami. Na chwilę zaniemówiliśmy, a potem z trudem wydobyliśmy z siebie słowa podziękowania. I jak tu nie kochać tego kraju?

Miasto żyjące nocą

Lahore o poranku zaskoczyło nas swoim spokojem. Nazajutrz była niedziela i kiedy wyszliśmy obejrzeć miasto ulice były puste. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że inaczej niż w Iranie, tutaj tydzień roboczy pokrywa się z europejskim, jedynie w piątki obowiązuje przerwa na modlitwę między dwunastą a trzecią. Wszelkie zakupy musieliśmy odłożyć na kolejny dzień. Ulice przypominają te w Indiach, także swoim specyficznym zapaszkiem, ale czuje się w powietrzu jakąś trudno uchwytną różnicę – może to ubiory ludzi, może fasady budynków? A może właśnie to, że gdy wyszliśmy wokół panowała cisza, rzecz w Indiach nieosiągalna o żadnej porze doby? W bocznym zaułku zjedliśmy śniadanie, po czym udaliśmy się w stronę starego miasta.

Punktem obowiązkowym Lahore jest potężna twierdza rozciągająca się na północ od starego miasta. To miejsce zlustrowaliśmy jedynie pobieżnie z zewnątrz. Więcej czasu spędziliśmy za to w pobliskim meczecie Badshahi, dziele pochodzącym z czasów imperatora Aurangzeba. W świątyni trafiliśmy na czas modłów, grupa mężczyzn modliła się, tuż obok rodziny jadły przesiadując w grupkach, dzieci biegały, większość rozmawiała przesiadując w grupach, niektórzy spali smacznie pod łaskawym okiem Allaha. Nasze pojawienie się w tym miejscu wzbudziło niejakie zainteresowanie i już po chwili każde z nas otoczyła grupa – Olę kobiet, mnie mężczyzn – zdających te same pytania i robiących wspólne zdjęcia. Sam meczet bardzo nam się spodobał, także przez wzgląd na spokój jaki panował tam mimo obecności dziesiątków zwiedzających.

Drugim miejscem jakie odkryliśmy podczas włóczęgi po mieście był kolorowy meczet Wazir Khana. Ukryty między bazarami i zaułkami starówki, jest nieco zapomniany i zniszczony, we wnętrzu oraz dokoła dziedzińca zachowało się jednak wiele z kolorowych malowideł. Przy wejściu wypatrzył nas lokalny strażnik i najwyraźniej nie wiedząc co zrobić z dwójką cudzoziemców pragnących z jakiegoś powodu obejrzeć lokalne starocie, wysłał nas do szefa ochrony. Miejscowa szycha, w asyście trzech ciekawskich podwładnych, przejrzała nasze paszporty, po czym upewniwszy się że jesteśmy z Polski zastrzelił nas pytaniem: „A właściwie to dlaczego Niemcy napadły w 1939 roku na Polskę?” Jakoś wybrnęliśmy… Po stwierdzeniu braku mankamentów w naszych papierach zostaliśmy puszczeni wolno. Jeden z lokalnych stróżów lub majstrów zaprowadził nas nas szczyt bramy wejściowej, skąd mieliśmy imponujący widok na cała budowlę.

Miejscem, do którego warto w Lahore zajrzeć jest ulica Gawal Mandi, Food Street. Pełno tu stoisk z jedzeniem, a potworny ruch sprawia, że nie sposób często przecisnąć się w tłumie pieszych, riksz i samochodów. Sprzedawcy serwują tu różne specjały, dla przybysza z Europy czasem mało apetyczne.

Gawal Mandi to także znakomite miejsce na posiłek – nareszcie trafiliśmy do kraju w którym smaczny posiłek można zjeść już za legendarnego dolara od osoby! Pakistańskie jedzenie smakuje nam dużo bardziej od indyjskiego i wydaje się być, o dziwo, mniej monotonne, choć może owo wrażenie wynika z ilości ostrych przypraw jakimi częstowali nas Hindusi. O nepalskiej monotonii (wybaczcie miłośnicy tamtejszej kuchni!) możemy nareszcie zapomnieć.

Powłóczyliśmy się też przez chwilę po bazarach starego miasta. Sprzedawcy widząc nas pozdrawiali i nawoływali. Ich sklepy to obłęd kolorowych strojów i tkanin, ale pakistańskie kobiety, jakby na przekór, chodziły tam odziane od stóp do głów w czerń, odsłaniając jedynie oczy. Spory kontrast w porównaniu z tym, co obejrzeć mogliśmy w trakcie ceremonii zamknięcia granicy dwa dni wcześniej.

Tuż obok trafiliśmy natomiast na miejsce, w którym miłośnik fotografii i sprzętu do robienia zdjęć mógłby zagubić się na cały dzień. Na niewielkim odcinku ulicy skupionych jest tu kilkadziesiąt sklepów fotograficznych. Niektóre z nich oferują zwykłe modele popularnych cyfrówek. Inne to prawdziwe antykwariaty ze starym „złomem”, często zaskakująco dobrej jakości. Znającym trochę temat powiemy tylko, że poważnie rozważaliśmy zakup Canonowskiego konwertera serii „L” za cenę czterokrotnie niższą niż w Polsce! Poza tym mnóstwo obiektywów i analogowych korpusów… Ech, łezka się w oku kręci. Ci z Was, którzy odwiedzili kiedyś giełdę fotograficzną w warszawskiej „Stodole” za czasów jej świetności będą czuli ten klimat. Nas przyciągnęła w to miejsce konieczność zakupu nowego obiektywu, w miejsce zrzuconego przeze mnie ze skały podczas trekingu wokół Annapurny.

Aby w pełni poznać Lahore, należy wyjść na jego ulice nocą. O dziesiątej, kiedy w wielu polskich miastach ulice pustoszeją, tutaj życie zdaje się dopiero zaczynać. Główne aleje miasta są pełne, dokoła krążą obnośni handlarze, sprzedawcy w sklepach i barach mają pełne ręce roboty. Stoliki restauracji są pełne, miejscami nie sposób przejść wśród tłumu. Przypomina to główne ulice Istambułu, dzielnicy Sultanahmed. Kilka minut do naszego hotelu znajdowała się słynna na całe miasto lodziarnia. O jedenastej rano miejsce to ziało pustką, ale o późnym wieczorem nie sposób było przejść uliczką, w której trąbiące pojazdy zlewały się w kłębowisko z tłumem smakoszy. Spotkaliśmy grupkę Pakistańczyków którzy śmiejąc się, przytoczyli nam miejscowe powiedzenie: „Karachi, największe miasto kraju, nigdy nie zasypia, a Lahore nigdy nie przestaje jeść”. Jedzenie jest tu główną rozrywką i sposobem spędzania wolnego czasu.

Opowieść pakistańskiego hotelarza

Wieczorem spotkaliśmy się z właścicielem i gospodarzem naszego hotelu, Malikiem. Malik to nie tylko osoba – dla podróżujących po Pakistanie i zatrzymujących się w Lahore to prawdziwa instytucja. Od wielu lat prowadzi położony przy maleńkiej uliczce w centrum miasta, hotel o swoistej nazwie „Regale Internet Inn”. Dzięki jego otwartości i serdecznemu stosunkowi do cudzoziemców do tego miejsca ciągną ludzie z całego świata, a mały hotelik polecany jest przez przewodniki, blogi i co tam jeszcze. I słusznie! Gdy drugiego wieczoru siedzieliśmy na tarasie hotelu, wpadł nam w ręce egzemplarz jakiejś francuskiej gazety, w której znaleźliśmy długi artykuł na temat Malika i jego hotelu. Ola zaczęła tłumaczyć tekst, zaś główny bohater, siedzący przed nami, na bieżąco go komentował. Tym sposobem poznaliśmy kilka epizodów z życia tej niezwykłej osoby.

Malik nie należał do grzecznych dzieci. Za młodu własny ojciec prosił go, by chodził do meczetu, bo w okolicy źle o nim mówiono. Gdy był starszy, znalazł się na liście kilkunastu dziennikarzy (bo taki jest jego pierwszy zawód), którzy mieli całkowity zakaz opuszczania kraju. Po zmianie władzy, zamieszkał w jednym domu z Buenazir Bhutto, zamordowaną przed laty byłą premier Pakistanu, dla której m.in. przygotowywał codziennie przegląd prasy. Miał też własne biuro, gdzie wydawał gazetę. W tamtym czasie w Lahore nie istniała żadna kafejka internetowa, wpadł więc na pomysł założenia w swoim biurze pierwszego takiego miejsca. W krótkim czasie, oprócz Pakistańczyków, zaczęli trafiać do niego turyści, bo to ci zazwyczaj chcieli korzystać z internetu. Obecność dużej liczby gości utrudniała pracę redakcji, prosił więc by przychodzili wieczorami. Potem zaczął pozwalać im zostawać na noc. I tak w skrócie powstała mekka obieżyświatów istniejąca w Lahore do dziś. Redakcja przestała istnieć, a bezpłatną wtedy noclegownię zamienił na hotel dla cudzoziemców. Stąd też wzięła się ta dziwna nazwa hotelu – „Regale” od miejsca, „Internet” od istniejącej tu, jak twierdzi Malik, pierwszej w Lahore kafejki internetowej. W okresie swojej największej świetności „Regale Internet Inn” przyjmował ponad dwudziestu gości dziennie, wielu z nich musiało spać na tarasie, w środku nie starczyło już miejsca. Te czasy to jednak przeszłość. Po zamachach 11 września Pakistan uznany został za gniazdo terroryzmu, a turystyka w tym kraju przeżyła załamanie. Oprócz nas w hoteliku mieszkało najwyżej czworo gości. „Po 2001 roku wszystko upadło. Teraz, gdy mam mniej niż sześcioro gości, muszę dokładać do rachunków za prąd i czynsz. Obiecałem sobie jednak, że tego miejsca nie zamknę” – powiedział nam Malik tego wieczoru. Jak nam zdradził, w ciężkich chwilach prosi o pieniądze swoją żonę.

Zapytany z czego się jeszcze utrzymuje, gdy hotel okazuje się przedsięwzięciem deficytowym wyjaśnił, że jako producent filmowy współtworzy dokumenty dla telewizji całego świata, z Discovery i National Geographic włącznie. Szuka tematów dla filmowców z różnych stron świata, robi wstępny wywiad, jeździ z ekipą filmową w teren. Z Polakami też pracował, a jakże, a Maxa (Cegielskiego?) nazywa swoim dobrym znajomym, z którym robił materiał o pakistańskich sufich.

Oprócz Malika w hotelu przesiadywał z nami zawsze młody chłopak, pełniący role recepcjonisty i pokojówki w jednym. „Zatrudniam u siebie tylko takich ludzi, którzy wiedzą coś o turystach z Zachodu i nie będzie ich szokować ich odmienny sposób bycia. Nie wziąłbym do siebie chłopaka ze wsi, który nigdy w życiu nie miał do czynienia z europejską kobietą i nie wie jak z nią normalnie rozmawiać”. Z tego samego powodu w „Regale Internet Inn” nie spotkacie gości z Pakistanu. Malik z typowym dla siebie poczuciem humoru opowiedział, jak wkrótce po otwarciu kafejki internetowej i przerobieniu biura na hotel, przeżył ofensywę młodych lahorczyków, którzy potrafili przesiadywać u niego godzinami nie robiąc nic. Młodzi chłopcy, na co dzień pozbawieni kontaktu z płcią piękną, przychodzili do Malika i siedzieli przed jego komputerami, nie po to jednak by grać czy szperać w sieci, ale by gapić się na turystki, które w hotelu swobodnie zrzucały chusty z głów. Gdy proceder wyszedł na jaw, gospodarz przestał wpuszczać swoich rodaków i od tego czasu „Regale” stało się miejscem tylko dla cudzoziemców.

Jedną z najniezwyklejszych historii naszego gospodarza poznaliśmy pod koniec rozmowy. Pewnego wieczoru, kilka lat temu, wraz ze swoimi gośćmi zamierzał wybrać się na pokaz kultury sufich. Jednak przed wyjściem nastąpił w sumie banalny wypadek. Jeden z jego gości przyszedł do hotelu z przemyconym alkoholem – butelką czerwonego wina. W Islamskiej Republice Pakistanu tak wino, jak i korkociąg, są towarami mało popularnymi, goście stanęli więc przed problemem otwarcia butelki. Jeden z nich dokonał tego nożem, tak (nie)szczęśliwie jednak, że czerwonym płynem ochlapał Malika. Ten, nie mogąc zmienić ubrania na inne, zadecydował że zamiast pójść na pokaz, wszyscy zostaną w hotelu. Jak się później dowiedział dokładnie tego dnia, podczas pokazu, na który nie dotarli, na sali wybuchła bomba. Gdyby nie zakazany w Pakistanie alkohol, Malik zginąłby wraz z grupą innych widzów.

We Francji nazywają wino „wodą życia”. Tamtego dnia te słowa się spełniły – dla mnie owo wino stało się prawdziwą „wodą życia”. Dzięki niemu jeszcze tu jestem – powiedział nam z uśmiechem.

Niezwykła historia, przyznacie.

Aj, długi wpis nam wyszedł. Ale tylu właśnie niezwykłych i licznych wrażeń dostarczyły pierwsze dni w tym kraju. I na tym oczywiście nie koniec, ciąg dalszy nastąpi.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-07-11 15:25
Dziękuję... za DŁUGI wpis , który jak zawsze czytam z wielką przyjemnością i zainteresowaniem !. Pięknie napisane słowa wspaniale się czyta !!.
Powodzenia w Pakistanie , pozdrawiam
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013