Amritsar i Złota Świątynia były drugim miejscem, w którym postanowiliśmy się zatrzymać jadąc przez Indie do Pakistanu. Tak, zatoczyliśmy pewne koło… W lutym to właśnie święte miasto Sikhów było naszym pierwszym przystankiem w Indiach, teraz stało się ostatnim. O samej świątyni już pisaliśmy przy okazji pierwszego pobytu. Teraz możemy podzielić się uwagami jak to jest, gdy jest się tu po raz drugi i to pod koniec czerwca. Pod koniec czerwca jest tu masakrycznie gorąco i tłumnie. Rozpoczęte wakacje szkolne sprawiają, że jest tu o wiele więcej Hindusów niż w lutym. Do wielkiej stołówki często trzeba czekać, co zimą ani razu nam się nie zdarzyło. Lejący się z nieba żar rozpala białą posadzkę tak mocno, że stopy aż bolą od chodzenia. W lutym, w dormitorium dla obcokrajowców, cieszyliśmy się, gdy woda się nagrzewała i można było wziąć ciepły prysznic, teraz każdy chciał by był zimny, by móc chociaż trochę się schłodzić. Niestety, zawsze był ciepły… Wtedy nie było potrzeby używania wiatraków, teraz działały 24 godziny na dobę. Takie różnice zauważyliśmy. Kilka godzin spędzonych na słońcu sprawiły, że część popołudnia i całą noc Łukasz spędził z zimnymi okładami na głowie, karku i plecach, rozpalony jak piec. Jeżeli nie przepadacie za upałami, ale takimi prawdziwymi upałami typu 40 stopni, to polecamy odwiedzanie tego miejsca raczej w lutym czy marcu. Było po prostu chłodniej, czyli przyjemnie ciepło i spokojniej, czyli mniej ludzi. To ostanie dziwnie brzmi w przypadku Indii ale wierzcie, że tak było. Tłum był mniejszy.
Pomimo tego, że było gorąco, powrót był miły, bo w końcu miejsce już znane i wciąż wspaniałe. To właśnie Złota Świątynia pozostaje dla mnie najpiękniejszą budowlą jaką do tej pory widziałam, a sami Sikhowie najprzystojniejszymi Hindusami świata;) (ale pssst, nie mówcie Łukaszowi). Tak, było mi tam dobrze. I zawsze będę chciała tam wracać.
Trzeba było nam jednak jechać dalej, w końcu wiza się miała ku końcowi, a upragniony i wywalczony Pakistan był już tak blisko. Przed wyjazdem odwiedziliśmy naszą ulubioną kafejkę internetową (prowadzoną przez miłego Sikha. Siedzę na internecie, coś czytam, nagle przychodzi mail. Klikam nań, a tam treść następująca:
Hi Aleksandra,
This is to let you know that the following waitlisted passengers have been automatically cancelled by Indian Railways from your Gorakhpur-ANAND VIHAR TRM one-way trip. Your refund will be processed automatically*.
Dalej idą szczegóły, nazwiska, kwoty.
(*sens mniej więcej taki: Cześć Ola, informujemy, że poniżsi pasażerowie z listy oczekującej zostali automatycznie usunięci przez Indyjskie Koleje z listy na podróż w jedną stronę Gorakhpur-Anand Vihar (to stacja w starym Delhi). Zwrot kosztów nastąpi automatycznie)
Pamiętacie, jak pisaliśmy o naszej podróży do Delhi i o tym, jak wsiedliśmy do pociągu nieświadomi jak małe dzieci, że nie wolno nam było? Nie dość, że trasę przejechaliśmy i to jeszcze śpiąc, to jeszcze dostaniemy za to zwrot kosztów. Takie podróżowanie to nam się podoba ;)
Ach, te Indie… Indie były dla mnie, jak do tej pory, jedną z największych niespodzianek w tej podróży. W ogóle nie chciałam do nich jechać, bo po pierwsze nigdy nie miałam tzw. parcia na ten kraj, po drugie żaden, ale to dosłownie żaden opis tego kraju nie zachęcał mnie, by tam się udać. Ale za to bardzo chciałam pojechać do Nepalu. A jak dojechać lądem do Nepalu, jeżeli nie ma się możliwości przejechania przez Tybet? Cóż, wyboru za bardzo nie ma, trzeba przez Hindustan, powtarzał mi Łukasz, gdy kombinując jak koń pod górę siedziałam nad mapą.
Gdy tylko przekroczyliśmy granicę indyjską, oczarowało mnie, poczułam się jak w jakiejś bajce. Do tej pory pamiętam te ogromne drzewa, dziwne ptaki, soczystą zieleń i kolory, kolory, kolory. Gdy teraz zamykam oczy i myślę o Indiach, to pierwsze co widzę to właśnie te kolory. Olu, to mocno oklepane skojarzenie – możecie od razu napisać, pomyśleć, powiedzieć. A ja się zgodzę, ale nic na to nie poradzę, że to pierwsze co mi się kojarzy z tym krajem. Zaraz po tym jest ciepło. Potem idzie energia. Indie to dla mnie taka wielka maszyna, która cały czas działa na pełnych obrotach.
Po przeczytaniu tych różnych opisów wyrosły mi przed oczami dwa indyjskie postrachy: ruch uliczny i kupowanie biletów na kolej. A przecież trzeba będzie się z tym zmierzyć w tej podróży…
Legendarny indyjski ruch drogowy, ach ile się o tym czytało, słyszało. Nie przejdziemy przez ulicę, staniemy pośrodku bezradnie i będziemy czekać ze łzami w oczach, aż ktoś się ulituje – myślałam. I nie jest tak, że chcę tu napisać „co to nie ja”, bo nie chcę, zawsze daleka jestem od takich myśli. Tylko napiszę szczerze, od siebie, że gdyby nie Łukasz, to w Teheranie parę razy miałam wielką szansę skończyć pod kołami samochodu, a nie w Indiach. Irańscy kierowcy nawet we własnym kraju słyną ze złej jazdy, ci w Indiach przynajmniej delikatnie zwalniają i omijają pieszego. Zawsze się znajdzie jakiś przerażający opis, że w Indiach pieszy to nie istnieje. Ja się nie zgadzam. Nie istniał to on w Teheranie, w Indiach nie było wcale tak źle, jak niektórzy piszą. To, co rzeczywiście było tu dla mnie trudne, to przeraźliwe trąbienie. Tak, to mnie ruszyło i to pomimo odwiedzenia wcześniej Azji Mniejszej, gdzie klakson też tworzy swoistą „lingua franca” ulicy. Może te wszystkie zastraszające opisy tworzą osoby przylatujące do Indii? Niewątpliwie inaczej jest, jak się wysiada z samolotu, kilkanaście godzin pomiędzy jedną, poukładaną rzeczywistością a drugą, zupełnie inną. Nas pewnie to tak nie ruszyło, bo przemieszczamy się powoli, każdy kraj uczy czegoś nowego i zarazem przygotowuje do kolejnego. Tak, dzięki temu na pewno było nam lżej i nie było tego „indyjskiego szoku”.
A co z koleją? Zgubimy się w wirze tych dziwnych karteczek, kolejek, list na pociągi i innych. A przecież jakoś trzeba się tam będzie przemieszczać. Po przeczytaniu pewnej książki pewnej pani, co to się w podróż m.in. do Indii wybrała, wyniosłam przeświadczenie, że już abstrahując od tego, że cały pobyt w Indiach będzie jedną wielką męczarnią, to jeszcze kupienie biletu na pociąg będzie graniczyło z cudem, jeżeli w ogóle uda nam się do kasy dostać. I tym razem rzeczywistość nie okazała się taka przeraźliwa, szczególnie, jeżeli jest się zagranicznym turystą. Jak to trafnie ujęła pewna Chinka: „kobiety i zagraniczni turyści mają w Indiach jakiś specjalny status” :) W większych miastach są specjalne kasy z pulą biletów dla zagranicznych. Niestety działa to tak, że to tylko te stacje mogą sprzedawać te bilety, dlatego w takich miejscach, jak np. dworzec w New Delhi czy Waranasi kupowaliśmy bilety np. na 3 podróże do przodu i mieliśmy święty spokój. Tak, przed podejściem do „kasy” trzeba wypełnić taki formularzyk, ale nie trzeba się stresować tym, że się nie zna numeru lub nazwy pociągu. Wystarczy, że się wpisze kiedy, skąd i dokąd, a osoba w kasie już sama podpowie szczegóły. Na stacjach, gdzie takich kas nie było, też nie było jakoś tragicznie. O indyjskich kolejach powstawały już książki i setki relacji. Każdy ma swoje przeżycia, rady i spostrzeżenia. To, przez co my przechodziliśmy na pewno dotknie każdego, kto jako turysta wybierze się do tego kraju na kilka tygodni. Nie jesteśmy bohaterami czy supermenami, jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy śmiało mogą napisać, że nie taki straszny ten system biletowy jak go malują. A różne sytuacje w tych pociągach przerabialiśmy – od biletów z listy oczekujących, przez umierającego na HIV za winklem, czy spanie w przejściu między wagonami obok sadhu, itp.:) A jeżeli w ogóle chcecie nie bawić się w kolejki, druczki czy inne, to bilety można kupować przez np. tę stronę internetową: http://www.cleartrip.com Nie uwzględnia ona co prawda puli biletów dla turystów zagranicznych, trzeba więc kupować je z wyprzedzeniem, akceptuje za to nasze karty kredytowe.
Mówi się, że Indie się albo kocha albo się nienawidzi. Mi osobiście to stwierdzenie się nie podoba, to „albo albo”. O wiele bardziej trafne jest wg mnie opinia, że ten kraj wyzwala uczucia miłość-nienawiść. Było tyle rzeczy, miejsc, które pokochałam. Było tyle sytuacji, w których za łzami nienawiści w oczach myślałam, by zabić tego Hindusa, co mnie po biuście macnął i zwiał w tłum. A były takie sytuacje i to pomimo tego, że a) nie szłam sama, b) byłam bardzo stosownie ubrana.
Gdy po pobycie w Indiach w końcu wjechaliśmy do tego długo wyczekiwanego Nepalu, zaczęłam tęsknić za Indiami, a tęsknota ta rosła z każdym dniem. Gdy już mogliśmy z niego wyjechać, myślami przyspieszałam autobus by szybciej, jak najszybciej przekroczyć już tę granicę i być w Indiach z powrotem. Ciekawe jest to, jak wszystko się zmienia. Do Indii przecież w ogóle nie chciałam jechać, koniecznie chciałam do Nepalu. W podróży jednak wszystko odwróciło się o 180 stopni. I może ktoś na te słowa odpowie, że powinnam się schować, bo ile to ja w tych Indiach byłam, by takie rzeczy wypisywać. A co z tym, a co z tamtym? Tego nie widziałam, tam nie byłam, tego nie doświadczyłam… Tak, można mi to zarzucić, pewnie. Ale czy nie mogę napisać, co myślę po tych kilku tygodniach o tym kraju? Jeżeli te wszystkie negatywne opisy często powstawały po krótszych pobytach, a niektóre doczekiwały się nawet swoich książkowych publikacji, to ja chyba mogę tu coś pozytywnego skrobnąć. I może kogoś, kto miał podobne uczucia do moich, uda mi się do tego kraju przekonać.
A z Amritsar, udaliśmy się na granicę indyjsko-pakistańską i dalej do samego Pakistanu. Ale to już zupełnie inna historia…