Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    W stronę Rishikeshu
Zwiń mapę
2011
29
cze

W stronę Rishikeshu

 
Indie
Indie, Rishīkesh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 20387 km
 
By wydostać się z Nepalu wybraliśmy podobno najszybszą opcję dojechania do Indii, czyli przejście graniczne Bhairahawa – Sonauli, zwane po prostu Sonauli. Według wszystkich relacji w internecie groziły nam liczne oszustwa, nagabywania, nieprzyjemne traktowanie, psychiczne zastraszanie oraz próby pobicia. Nic, tylko jechać!

Wieczorem na dworcu autobusowym Gongbu BusPark wsiedliśmy w nocny autobus Katmandu-Sonauli. Była ta jedna z gorszych podróży w tym kraju. Około jedenastej pomocnik kierowcy zdecydował, że pomimo tego, że większość pasażerów już przysypia, to jest to świetny czas na posłuchanie tradycyjnej nepalskiej muzyki disco z przesterowanym wokalem. Głośniki rzęziły aż w pewnej chwili, wypatrzywszy odpowiednią tablicę rozdzielczą, Łukasz po prostu wyłączył cały soundsystem i zapadła upragniona cisza. Nie na długo. Na prośbę siedzących dalej pasażerów jazgot rozległ się znowu, ale na prośby już nie tylko nasze muzykę wyłączono. Szczytem było jednak włączenie głośników przez jednego z pasażerów o drugiej w nocy… Nad ranem, po bezsennej nocy, połamani i torturowani nepalskim disco-traditional wysiedliśmy w Sonauli. Tzn. wszyscy na to mówią Sonauli, choć miejscowość o tej nazwie znajduje się w Indiach. Do przejścia granicznego zostały 4 kilometry, postanowiliśmy więc skorzystać po raz pierwszy i ostatni w Nepalu z rikszy, którą momentalnie po naszym wyjściu z autobusu zaproponował nam chudy i mały człowiek. Wystraszyliśmy się, że będzie nas wieść jedna osoba, na szczęście jechaliśmy dwoma pojazdami. Cenę ustaliliśmy na 80 rupii od osoby. Gdy już dojeżdżaliśmy do przejścia, rikszarze uprzejmie podwieźli nas pod kantor, w którym wymieniliśmy pozostałe nam nepalskie rupie, po dość dobrym kursie. Nasi kierowcy upewnili się: „Na pewno wymieliliście wszystko?”. „No nie, musimy wam jeszcze zapłacić”. „Ale my mówiliśmy w indyjskich”. I to była próba oszustwa po stronie nepalskiej. Niepozorne chucherko nie wspomniało o tym, że cenę podało nam w walucie indyjskiej, a więc ponad 1,5 raza drożej! Panie kochany, nie z nami te numery! Jesteśmy w Nepalu i zapłacimy ci w rupiach nepalskich, choćbyś miał tu włosy z głowy rwać. Z resztą 80 rupii indyjskich od osoby za ten dystans, to spore przegięcie! Podziękowaliśmy panom za bardzo miłe ostatnie wspomnienie z Nepalu i zabrawszy bagaże z riksz udaliśmy się na odległy już o 100 metrów posterunek. Tu z wrodzonym nepalskim luzem wklejono nam naklejkę „wyjazd” do paszportów. Byliśmy gotowi iść dalej.

Nasza przygoda z Nepalem w tym miejscu dobiegła końca i opuszczając ten kraj oboje czujemy, że w naszej podróży skończył się pewien etap. Może dlatego, że po 3 miesiącach siedzenia w jednym miejscu ruszyliśmy wreszcie z kopyta? Może to świadomość, że przynajmniej przez kolejne pół roku wszelkie kłopoty z wizami przestaną prawdopodobnie istnieć? A może po prostu po raz pierwszy od wizyty nad jeziorem Van zmierzamy na zachód zamiast na wschód? Nie wiemy, ale czujemy, że nasz wyjazd do Pakistanu ma znaczenie trochę przełomowe.

Na podsumowania Nepalu i Indii przyjdzie jeszcze czas, choć w naszych rozmowach wymieniamy się co rusz mnóstwem refleksji z pobytów w tych krajach. Tymi myślami podzielimy się z Wami w przyszłości. W tym miejscu chcielibyśmy jednak podziękować pewnym osobom, których nie zdążyliśmy wspomnieć w nawale wydarzeń ostatnich tygodni. Serdecznie dziękujemy Agnieszce, której komentarze znajdziecie na tym blogu, dzięki pomocy której mogliśmy na kilka dni opuścić Katmandu i zamieszkać u Jej nepalskiej rodziny niedaleko stolicy. Dziękujemy także rodzinie państwa Ghimire, zwłaszcza ich synowi Angiraszowi, za ciepłe przyjęcie i wyrozumiałość dla naszej kompletnej nieznajomości języka nepali. To dzięki nim mogliśmy lepiej poznać codzienne życie Nepalczyków i zrozumieć choć trochę lepiej ich życie i problemy przed jakimi stają na co dzień. Wielkie dzięki!

Z łezką w oku wróćmy do opowieści.

Po stronie indyjskiej, tak jak wyczytaliśmy, obskoczył nas tłum agresywnych naciągaczy… Nie, ściemniamy teraz. Myśleliśmy, że tak będzie, a tu nic. Nikt nas nie zaczepia, nie nagabuje, dosłownie nic się nie dzieje. Dochodzimy do odprawy paszportowej po lewej stronie uliczki, gdzie urzędnik zadaje nam śmierdzące na odległość podstępem pytanie, czy na tej wizie wchodzimy do Indii pierwszy raz. Hmm, trudno by było wjechać do kraju po raz drugi na jednorazowej wizie tranzytowej… „To poprosimy 100 rupii od osoby” słyszymy. I to była próba oszustwa po stronie indyjskiej. Stanowczo zaprotestowaliśmy, mówiąc że w Indiach już byliśmy, na granicy w Attari nic nie płaciliśmy i tu też nie będziemy. „Ok, ok” speszył się urzędnik. Wypełniliśmy wnioski, dostaliśmy pieczątki i odeszliśmy nic nie płacąc w stronę autobusów. No wiecie co?! Gdy jechaliśmy do Amritsar to na granicy urzędnicy częstowali nas indyjskimi słodyczami, a tu tak próbują naciągać ludzi! Ciekawe ilu im się udaje… Do wszystkich, którzy będą kiedyś tędy przechodzić: nie dajcie się naciągnąć! Wjazd i wyjazd z obydwu krajów nie mają Was prawa nic kosztować. Nie zaczepiani przez nikogo doszliśmy do autobusów. Wsiedliśmy w ten do Gorakhpur, skąd mieliśmy pociąg do Dehli. Nagminne oszukiwanie podróżnych w nepalskich autobusach było już tylko niemiłym wspomnieniem. W Indiach każdy płaci tyle samo, a jak pan biletowy nie ma wydać reszty, to na bilecie zapisuje komu ile oddać i zwraca pod koniec podróży.

W Indiach postanowiliśmy wykorzystać naszą 12-to dniową wizę tranzytową nie tylko na sam przejazd do Pakistanu, ale również na odwiedzenie dwóch miejsc. Na początek wybraliśmy leżące u podnóża Himalajów Garwalu miasto Rishikesh. Jeszcze w Katmandu znaleźliśmy w sieci stronę, dzięki której, używając karty kredytowej, kupiliśmy bilet na nocny pociąg do stolicy. Znaleźliśmy się na liście oczekujących , co nie przeraziło nas zbytnio – już wsiadaliśmy do pociągu nie mając miejscówek i w końcu udawało nam się coś znaleźć. Tym razem pociąg był pełen i wyglądało na to, że po nieprzespanej nocy w autobusie czeka nas kolejna w przejściu między wagonami. Skuleni na plecakach próbowaliśmy nieskutecznie drzemać, gdy nagle około 23 zmaterializował się obok nas mężczyzna proponujący nam miejsce w sleeperze. Za darmo. Zupełnie nieznajomy Hindus po prostu oddał nam dwie leżanki z puli należącej do jego rodziny – rzecz która niemal odebrała nam mowę. Podróż do Delhi mogliśmy więc wygodnie przespać. Kontroli biletowej nie było… Ach, błogosławiony stan niewiedzy. Nie będziemy ukrywać, że trochę pogubiliśmy się w rodzajach biletów z listy oczekującej (bo one mają różne statusy, jedne mają większą szansę na miejsce, inne w ogóle, z jednymi można wsiąść, z innymi nie). Jak dopiero później doczytaliśmy, na naszym bilecie w ogóle nie mieliśmy prawa wejść do tego pociągu! Gdyby spotkał nas konduktor, wlepił by nam oj! wielki mandat… A nie dość, że dzięki uprzejmości jednego pana mogliśmy się zdrzemnąć, to jeszcze później dostaliśmy bardzo miłą niespodziankę:) Ale o tym w kolejnym odcinku!

W Delhi zamiast wojowania z rykszarzami i kierowcami taksówek, postanowiliśmy wypróbować indyjskie metro. Powiemy jedno: warto! Miejska kolejka w stolicy jest tak nowoczesna, jak chyba w żadnym europejskim mieście. System biletowy oparty jest na magnetycznych żetonach otwierających bramki, za podróż płaci się około złotówki. Po dotarciu do New Delhi odwiedziliśmy znajome biuro biletowe dla cudzoziemców, gdzie zarezerwowaliśmy przejazdy na resztę naszego pobytu w tym kraju. Dzień wykorzystaliśmy na spacer w okolice Czerwonego Fortu oraz Wielkiego Meczetu i pobliskiego bazaru prowadzonemu w dużej mierze przez muzułmanów. Upał tego dnia sięgał chyba 40 (odczuwalnie 50) stopni i prawie na każdym rogu pozbywaliśmy się kilkunastu rupii na rzecz ulicznych sprzedawców oranżady.

Kolejnym nocnym pociągiem dostaliśmy się do Haridwar, skąd odchodzą autobusy do Rishikeshu. Odnalezienie na dworcu autobusowym w Haridwar interesującego nas pojazdu było jak gra na refleks połączona ze sprawdzianem własnej siły. Autobusy krążyły po placu jakby imitując atomowe ruchy Browna, a wsiadanie do nich odbywało się zazwyczaj w biegu i w tłumie. Nikt też nie wykrzykuje miejscowości do których one jadą, więc każdego należy się pytać, oczywiście biegając między nimi. W informacji nikogo nie ma, każdy za to wskazuje na inne stanowisko. Już mieliśmy się poddać i stwierdzić, że poczekamy dwie godziny na pociąg osobowy, gdy właśnie z tłumu padła nazwa naszego celu, a z dworca zaczął wyjeżdżać nasz autobus. Ile siły w nogach pobiegliśmy i razem z innymi wsiadaliśmy – w biegu.

Rishikesh od razu nam się spodobało. To miasto to ośrodek pielgrzymkowy nad Gangesem, który jest tu jeszcze względnie czysty, czego nie można powiedzieć o tej samej rzece przepływającej przez Waranasi. To także centrum jogi. Odbywają się tu różne jogowe festiwale, na które przyjeżdżają różni ludzie z całego świata. Rishikesh to również święci mężowie sadhu, którzy są tutaj na każdym kroku. By dostać się do jego spokojnej, pełnej świątyń i aśramów części, należy zapomnieć o ruchliwej i głośnej okolicy dworca autobusowego, a udać się na drugą stronę rzeki, bardziej na północ, po wiszącym moście dla pieszych (i skuterów). Poza tłumem pielgrzymów z różnych stron Indii trafiają tu przybysze z zachodu w naprawdę niewielkiej ilości. Udało nam się wynająć za skromne 200 rupii pokój w małym guesthousie. Pierwszy musieliśmy co prawda zmienić, gdyż padliśmy w nim ofiarą inwazji mrówek, kolejny był już jednak bez zarzutu. Trafiliśmy tu w czerwcu i panujących temperatur nie da się porównać z lutym. Upał zbijał z nóg i już o 10 rano nie było mowy o spacerach i fotografowaniu – trzeba było schować się w budynku i czekać do 15. Przerwa w dostawie prądu i nieruchomy wiatrak w pokoju oznaczały katastrofę.

Kolejne trzy dni spędziliśmy spacerując wzdłuż brzegów, oglądając ghaty prowadzące do rzeki i podpatrując ludzi. Tu, w Rishikesh, brakuje przestrzeni jaką tworzyły kilometry ciągnących się wzdłuż Gangesu schodów w Waranasi. Każdy z ghatów jest krótki i przebywa na nim stale mnóstwo ludzi kąpiących się w świętej rzece. Nie ma co prawda spokoju i modlitewnego skupienia, jest za to rodzinna impreza i śmiechy. A czasem i płacz, gdy jakiś gorliwy rodzić wpakuje do lodowatej wody nie spodziewającego się niczego berbecia. Miasto przypomina nieco polskie uzdrowiska lub sanktuaria. Nad Gangesem góruje jednak nie dom zdrojowy, a wielki posąg Kriszny ze śnieżnobiałego marmuru. U jego stóp gromadzą się wieczorami tłumy śpiewając religijne pieśni. Ulice pełne są siedzących pod ścianami sadhu, którzy, przez swoje kolorowe stroje i ozdoby, są jednym z najjaskrawszych elementów miasta.

Słowo „sadhu” oznacza w Indiach wędrownego ascetę, który wyrzekając się dóbr doczesnych, oddaje się medytacji i życiu kontemplacyjnemu, mając na celu osiągnięcie ostatecznego wyzwolenia z kręgu narodzin i śmierci. Wielu z nich przywdziewa szaty koloru szafranu. Niektórzy, będący wyznawcami konkretnego bóstwa, noszą symbole z nim związane – niektórych sadhu, czcicieli Sziwy, zobaczyć można noszących w dłoniach stalowe trójzęby. Każdy z nich, opuściwszy dom i zostawiwszy dotychczasowe życie za sobą, żyje w odosobnieniu, w szczególnie czczonych miejscowościach lub na terenie świątyń. Niektórzy praktykują wyrzeczenie, stosując post lub umartwiając ciało, na przykład latami trzymając jedną rękę wzniesioną do góry. W Indiach są często otoczeni szacunkiem, choć niektórzy traktują ich podejrzliwie. Niestety słusznie. Wielu sadhu przesiadujących w popularnych ośrodkach pielgrzymkowych, a Rishikesh do takich należy, to zwykli żebracy, którzy przywdziawszy szaty „świętych” żerują na ludzkiej naiwności. Wielu z nich od medytacji woli wyłapywać z tłumu turystów z aparatami i zbierać datki w zamian za pozowanie do zdjęć. Jeszcze inni praktykują rytualne palenie „zielska”, co przyciąga zrozumiałą uwagę szukających wrażeń „białych”. Pierwszy raz mieliśmy okazję obserwować ascetów palących jakieś dziwne zioło w nepalskim Muktinath. Teraz, podczas jednej z przechadzek po Rishikesh, Łukasz wypatrzył na terenie jednej ze świątyń kilku obwieszonych koralikami facetów o zmierzwionych włosach i dzikim spojrzeniu. Jeden z nich zaprosił go do siebie na murek, po czym bezceremonialnie zaczął nabijać pokaźnej wielkości lufę. Na pytanie czy ten stuff jest legalny odpowiedział, że „tak, absolutnie”. „A jak on się nazywa?”. „Ganja” – brzmiała odpowiedź. „I nie jest zabroniona?”. „Nie” – odparł święty mąż otaczając się kłębami dymu. Z jego enigmatycznych wypowiedzi można było wywnioskować, że nielegalne w Indiach jest tylko palenie kwiatostanów konopi indyjskiej, liście zaś są w porządku, ale nie wiemy czy to prawda. Na wszelki wypadek nie róbcie tego sami. Paleniu specyfiku testowanego przez Łukasza towarzyszył charakterystyczny zapaszek THC, ale samo zielsko było mało psychotropowe w działaniu. Być może sam rytuał palenia jest celem, nie zaś towarzyszący mu odmienny stan świadomości.

Ostatniego dnia, trochę przypadkiem, znaleźliśmy na jednym z ghatów miejsce kultu Sziwy, jakim był umieszczony na niewielkim postumencie lingam czyli po prostu wykonany z kamienia falliczny symbol bóstwa. Można uśmiechać się, widząc, jaką czcią nabożni Hindusi darzą ten kawałek kamienia, takie symbole są tu jednak traktowane z wielką powagą. Widząc nas, opiekujący się tym miejscem stary brodacz kiwnął na Łukasza, który ku swojemu zaskoczeniu został wciągnięty w rytuał. Kawałek wypolerowanego marmuru należało polać wodą z niewielkiego naczynia, następnie położyć na nim listek jakiegoś ziela, później kolejny listek innego ziela, płatek róży i coś jeszcze. Całość posypywało się czerwonym barwnikiem, którym następnie robiło się znak na własnym czole. Następnie, ująwszy w prawą rękę kadzidełko, w lewą zaś dzwonek, należało wykonać kilka okrężnych ruchów wokół rzeźby, jednocześnie dzwoniąc. Brzmi to trochę jak przepis na ciasto, mamy jednak nadzieję, że Ganga puja jaką odprawił Łukasz przyniesie nam szczęście w dalszej drodze. Prawdę mówiąc mieliśmy plan wykąpania się w świętej rzece, ale… zamiast tego uczciliśmy Wielki Członek Boskiego Sziwy i mamy nadzieję, że ten rytuał załatwi przychylność bóstw.

Dobrego nastroju w dalszej drodze nie popsuło nam już nic. Ani to, że na dworcu autobusowym zlało nas wczesnomonsunowe oberwanie chmury. Ani poszukiwanie autobusu do Haridwar, równie chaotyczne jak to do Rishikesh. Ani nawet to, że w tłoku ktoś wyjął Łukaszowi z kieszeni portfelik wraz z 200 rupiami. Na szczęście główny zapas gotówki trzymamy w miejscu niedostępnym dla nikogo… Wieczorem, po krótkim przepychaniu się w okienkach dworca w Haridwar wywalczyliśmy sobie rezerwację na sleeper do Amritsar, naszego ostatniego punktu w Indiach.

Na zakończenie zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć indyjskich sadhu:
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (19)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-07-06 22:31
Wspaniałe zdjęcia !!! , pozdrawiam Was
 
andrzej
andrzej - 2013-02-12 19:37
Jak się zaprzyjażnisz z sadhu to popalisz czilum z dobrą ganją. Pozdrawiam
 
shangrila
shangrila - 2013-02-12 23:16
W tym nasza nadzieja, bo gdzie się upalić jeśli nie w Indiach?
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013