Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Trudny powrót z gór
Zwiń mapę
2011
08
cze

Trudny powrót z gór

 
Nepal
Nepal, Dhaulāgiri Himāl
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19419 km
 
„Tous excès ayant coutume d’être mauvais (Wszelki nadmiar bywa zazwyczaj zły)”

Kartezjusz, Rozprawa o metodzie, część III.

Pomimo nadchodzących chmur, schodzenie z przełęczy Dhampus zaczynamy jeszcze przy pełnym słońcu. Podejrzewamy, że to właśnie ten krótki w sumie odcinek trasy w słońcu i śniegu spalił nam usta. (Oczywiście, że się smarowaliśmy i to nie raz!) Idziemy powoli, wydeptaną w śniegu ścieżką, aż dochodzimy do jej wyraźnego zakrętu i małego wypłaszczenia. Gdy zatrzymujemy się, by odpocząć jeszcze świeci na nas słońce. Gdy kończymy wcinać batonika jesteśmy już w chmurze. Nagle robi się zimno, wietrzenie i właściwie nic nie widać. „Ola, pytałaś co to „white out [mamy na mapie informację, że na tym odcinku to możliwe] i masz…” mówi Łukasz. Siedzimy jeszcze chwilę analizując dalszą trasę, gdy nagle wiatr przewiewa dosłownie pędzące chmury. Zauważamy wtedy w oddali dwie postaci. Ludzie? Skąd tu ludzie, przecież nikogo od kilku dni nie mijaliśmy, ani nikt nas nie mijał… Znowu nachodzi chmura, nic nie widać. Siedzimy, zaczynamy się przepakowywać, cieplej ubierać. Znowu na kilka sekund się przeciera. Wypatrujemy ich. Widać, że oddalają się od nas. Chwilowe poprawienie widoczności przyszło w idealnym momencie, dokładnie wtedy gdy te dwie osoby zaczęły powoli znikać za zakrętem. Mieliśmy duże szczęście, że je w ogóle zobaczyliśmy. Gdy tylko znowu naszły chmury, widoczność w najlepszych momentach sięgała około 20 metrów. Gdyby nie „namierzenie się” na nich, zupełnie nie widzielibyśmy którędy iść. Tu jeszcze było dużo różnych ścieżek, które mogłyby nas nieźle zmylić. Na szczęście wiedzieliśmy w którą stronę iść i tam, po pewnym czasie znaleźliśmy świeże ślady. Uff!

Nie było lekko. Śnieg momentami był śliski więc co raz któreś z nas lądowało na kolanach. Gdy czasami trochę się przejaśniało, widzieliśmy że stok schodzi daleko, daleko w dół. Taaak, jak się schodzi z 5000 m. to to nie powinno dziwić. Jednak wizja zjechania po tym śniegu tam gdzieś daleko nie należała do pocieszających. Szliśmy tak, i szliśmy, i szliśmy. Na szczęście były ślady. Bez tego byśmy musieli po prostu zawrócić i poczekać do kolejnego ranka. Gdy tak szliśmy już chyba trzecią godzinę, nie mogąc cieszyć się wspaniałymi panoramami, a czasami widząc nie wiele więcej niż czubek własnego nosa, nasza ścieżka zaczęła skręcać i w końcu wyszła na teren bez śniegu. Miało to swoje plusy – szło się znacznie lżej. Ale miało i minusy – nie zawsze było wiadomo gdzie iść. Trasę czasem wskazywały kamienne kopczyki, czasami droga nagle robiła się wyraźna, by po kilku metrach znowu zniknąć. Ale nie to było tu największym problemem. Środowisko naturalne jakby się z nami, bez naszej wiedzy i zgody, postanowiło zamienić. Zabrało nam śnieg, a w zamian dało wiatr. I to nie jakiś delikatny zefirek, który by delikatnie muskał nasze twarze, a tak silne wiatrzycho, że miałam wrażenie że jakby ktoś podkręcił jego moc o jeden stopień, to by nas po prostu zwiało z tymi plecakami.

Wiatr, mimo wszystko jest dobry, bo jak wiadomo przynosi zmiany. Dla nas zmiana polegała na coraz częstszym przewiewaniu chmur, dzięki czemu udało nam się dostrzec w dole namioty. To musi być Yak Kharka, nasze miejsce na nocleg. Jesteśmy uratowani! Im niżej schodziliśmy, tym wyraźniej dostrzegaliśmy całe obozowisko, które wyglądało identycznie do tych w bazie. Tutaj base camp? Coś dziwnego. Na miejscu okazało się, że to obóz Słowaków, tych którzy wyruszyli tydzień przed nami i po których śladach szliśmy.

Gdy zeszliśmy na miejsce Łukasz zaczął rozmawiać z ich nepalskim przewodnikiem, który nie mógł przestać się dziwić jacy to silni jesteśmy, że sami tę trasę przeszliśmy… „Panie, nie takie rzeczy się robiło” aż się chciało odpowiedzieć. Namiot rozstawiliśmy obok jego namiotu, po czym zostaliśmy zaproszeni na gorącą herbatę! (Można odnaleźć gościnność? Można! Z resztą bardzo nas to ucieszyło, bo wiadomo że herbata zrobiona przez Nepalczyków będzie pyszna :) .

Zgodnie z zaproszeniem weszliśmy do ich namiotu kuchennego. To spory namiot, w którym naliczyliśmy np. trzy wielkie palniki na naftę, kilka butli, specjalną metalową klatkę do przenoszenia jajek, o całej masie czajników, garów, talerzy i sztućców nie wspominając… W namiocie „pełna chata”. Atmosfera niesamowita. Gdyby ten namiot miał kształt jurty to już w ogóle poczulibyśmy się jak w stepie dalekim. Półmrok, same skośne oczy i śniade twarze dookoła nas, herbata się grzeje. Napoju dostajemy na litry, zostajemy też poczęstowani kolacją. Dziś szef kuchni poleca makaron kokardki ze smażonymi warzywami. Jedząc nie możemy uwierzyć… marchewka? Ogórek? Rany, przecież świeże warzywa tyle warzą, kto to nosi wszystko?!

„To ilu macie tych Słowaków?” pytamy się, widząc ile osób jest w namiocie (około 11…)

„Sześć osób”

„Sześć osób?! Przecież was tylu tutaj…”

„Teraz i tak jest mniej” mówi przewodnik. „Jak zaczynaliśmy treking to było nas 22, ale w miarę trasy odsyła się porterów. Teraz część już zeszła do Marphy, ale jutro rano przyjdą”.

Nieźle… Sześć osób daje pracę dwudziestu dwóm… Siedzimy tak i gawędzimy w namiocie, popijamy pyszną i słodką herbatę. Nepalczycy nas w pewnym momencie przepraszają, mówiąc że teraz oni będą jedli. Ciekawe, że dla klientów gotują coś innego, a dla siebie potem przygotowują dhal bat. Stwierdzamy, że nie będziemy im przeszkadzać w kolacji, pójdziemy się położyć. Prawdę mówiąc jesteśmy bardzo zmęczeni. Tak zmęczeni jeszcze nie byliśmy w tej trasie. I gdy ktoś się zapyta, co było takie trudne w tym trekingu, to odpowiemy zgodnie, że właśnie to zejście. Zasnęliśmy momentalnie.

Poranek dnia następnego ofiarował nam kolejne ciekawe obserwacje trekingu zorganizowanego. Uczymy się w końcu świata w tej naszej drodze. I śmiało możemy stwierdzić, że treking aż tak zorganizowany to pewnie temat na niejedną opowieść, a dla nas to coś zdumiewającego. Ciekawie się przyglądać ludziom, którzy przeszli tę samą trasę co i my i mieć porównanie. Widzieć nasz mini namiocik, jeść śniadanie siedząc na karimacie przed namiotem patrząc jak swoim klientom Nepalczycy przynoszą śniadanie do stołu. Tak, do stołu. Mają i stół z obrusem, i krzesła mają, co się dziwisz. Po posiłku, jeszcze przed wyjściem cała szóstka czyści swoje buty górskie. „Łukasz, takie buty to chyba lekka przesada na tę trasę, czy się mylę?” Dopytuje się, bo to Łukasz ma większe doświadczenie z takimi górami i sprzętem. „Lekka… w takich butach to na 8 tysięcy zimą.” Słowacy, chcąc być przygotowani na zdobycie szceściotysięcznego szczytu w okolicy Przełęczy Dhampus, zabrali w trasę buty wysokościowe. I to nie byle co, ale podwójne, zintegrowane z ochraniaczami skorupy do ekstremalnych wejść ośmiotysięcznych. Uznali chyba, że mróz na przełęczy może sięgnąć – 40 stopni…

Siedzimy tu trochę jak w kinie lub teatrze. Już nigdzie się nie spieszymy, spokojnie przyglądamy się temu, co dzieje się poniżej, jakby na scenie. Klienci już nie robią nic, zatrudnieni Nepalczycy robią wszystko. Zwijają namioty, pakują rzeczy do koszy, składają stół, krzesła, myją naczynia. Gotowi do drogi ruszają. Kurtyna opada, na dziś koniec przedstawienia… Gdy tylko odchodzą, nadlatują sępy i ptaki podobne do naszych wron, tylko że z pomarańczowymi dziobami. Chodzą po terenie obozowiska szukając jakiś resztek pożywienia, szperają w śmieciach. Podchodzimy i my. Nie, nie po to by grzebać w resztkach ;) . Idziemy z zamiarem czysto poznawczym… Chcemy zobaczyć co taka ekipa zostawia po sobie. Odpadki organiczne - spoko to niczemu nie zaszkodzi, na tej wysokości już się rozłożą. Jednak obok zużyte baterie, puszki po konserwach i piwie, butelki i inne… Gdzie indziej te same śmieci… Całą ta imprezą jesteśmy porządnie zniesmaczeni. My nasze śmieci niesiemy ze sobą, od dwóch tygodni. Każde ma woreczek, w który upycha to, co się nie rozłoży. Postępujemy według zasady: jak się wniosło pełne, to można znieść puste. Różne organizacje dbające o prawa porterów apelują o to, by sprawdzać agencje turystyczne pod kątem dbania o warunki pracy tragarzy. Może powstaną też takie, które będą prosić, by upewniać się co do gospodarowania śmieciami na trasach…

Dobra, chodźmy już dalej. Schodzimy do Marphy. Idziemy bardzo suchą ścieżką, dość ostro w dół. Często robimy postoje, trasę najbardziej odczuwają kolana. Całe zejście zajmuje nam około 3 godzin. Gdy tylko wchodzimy do Marphy, zebrany na ulicach tłum skanduje „Wiwat Ola, wiwat Łukasz, wiwat samodzielni trekersi!” Na naszą cześć zaczyna grać orkiestra, a sołtys wsi proponuje nawet Łukaszowi noc z ostatnią dziewicą w okolicy:

Łukasz jednak odmawia. Potrzebujemy najpierw wziąć ciepły prysznic. W błysku fleszy, przy dźwiękach muzyki i oklaskach* wchodzimy do pierwszej lodży i tu zostajemy na noc.

Jesteśmy z powrotem w turystycznej cywilizacji… Chcemy coś zjeść, schodzimy więc do recepcjo-kuchni gdzie akurat kobieta nakłada dhal bata. „O, sensowna ta porcja” stwierdzamy po ilości więc zamawiamy to samo. Gdy ta sama pani przynosi nam nasze porcje, miny nam rzedną… Ryżu trzy razy mniej niż widzieliśmy. Tak, teraz kojarzymy, że tamte porcje były dla Nepalczyków, nie turystów. Dostajemy pierwszą dokładkę, po której oczywiście słyszymy słowo-klucz trekingu dookoła Annapurny: „FINISH?” Wybuchamy śmiechem. „A czy możemy dostać jeszcze trochę ryżu i zupy?” pytamy. Na szczęście możemy.

Kolejny dzień to powrót do Beni i Pokhary. Tu też jesteśmy już turystami i za bilet płacimy podwójnie. W ogóle nie da się negocjować. Najpierw jedzie się do Ghasy, potem Beni, stąd do Pokary. I np. za odcinek do Ghasy, jakieś 3 godziny jazdy, płacimy 500 rupii. Wiecie, w Nepalu 500 rupii to kosztuje przyzwoity pokój z łazienką na Thamelu lub autobus całonocny, a nie taki krótki dystans! Cóż, popularne trasy turystyczne, a reszta kraju to dwa różne kraje. W Ghasie czeka nas posterunek kontrolny i sprawdzanie permitów. Wracając z Annapurny właśnie tu nie wysiedliśmy, skorzystaliśmy z tego, że jechali inny grzeczni turyści. Tym razem wysiadam, a co! Pół autobusu to zagraniczni, wracający z trasy. Kierowca trąbi, popędza urzędników. Nikt nawet się nie zapytał, co robiliśmy przez miesiąc od wizyty w ostatnim punkcie kontrolnym w Jomosom. A ja już miałam przygotowaną odpowiedź…

A co potem? Ano rutyna. Przejazd na dachu dżipa z Ghasy do Beni (przynajmniej widzieliśmy jaka piękna jest ta dolina, bo z wnętrza trudno cokolwiek zobaczyć), z Beni na zydelku w korytarzu autobusowym do Pokhary, w Pokharze dwudniowy relaks i uczczenie zejścia z gór piwem. W końcu każdy ma swój Everest! :)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-07-02 08:11
Gratulacje - jesteście Wielcy !!!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013