Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Dwie przełęcze i Ukryta Dolina
Zwiń mapę
2011
04
cze

Dwie przełęcze i Ukryta Dolina

 
Nepal
Nepal, Dhaulāgiri Himāl
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19395 km
 
Dziś planujemy dojść do bazy i tam nocować. Trasa wiedzie lodowcem i wskazują ją kamienne kopczyki, które nie zawsze są dobrze widoczne. Mocne słońce roztapia zamarzłe w nocy błoto więc nie raz zaliczamy poślizgnięcie na lodzie, ukrytym pod warstwą piachu i kamieni. Ciszę mącą co chwila schodzące z sąsiednich zboczy lawiny kamieni. Większą część trasy pokonujemy idąc skalnym rumoszem, w końcu wdrapujemy się na morenę, z której dostrzegamy w oddali namioty – to baza, pierwszy base camp w naszym życiu! Zanim jednak tam dojdziemy musimy pokonać jeszcze kawałek drogi po śniegu, wzdłuż rzeki. Na naszej drodze leży opona… Dziwny widok tutaj, po co komu opona? Przez głowę przebiega mi durna myśl, że może ktoś się tu nudzi i urządza sobie zjazdy, taki górski „freak show”? Za chwilę widzimy kolejną. Dalej odpowiedź sama przychodzi. Niestety, prawda jest smutna, a wyjawia ją wrak leżącego tu helikoptera.

W momencie gdy psuje się pogoda i zaczyna padać śnieg, dochodzimy do bazy. Przechodzimy przez pierwszą grupę namiotów. Zaczepienie plecakiem o linkę mesy jest dobrą okazją do rozpoczęcia rozmowy z siedzącymi tam ludźmi. Z otwartego namiotu bucha na mnie ciepło, rozmowę zaczyna podstawowe pytanie:

- Skąd jesteście?

- Z Polski, a Wy?

- Z Norwegii. Idziecie sami?

- Tak, sami. Robimy po prostu treking dookoła Dhaulagiri.

- I nie macie szerpów?! To musi Wam być bardzo ciężko!

- Jeszcze dwa dni temu było, teraz już jest dobrze.

- Aha. To lećcie rozstawić namiot.

- Tak, pogoda się psuje [zaczyna mocniej padać i wiać], musimy znaleźć jakieś dobre miejsce.

Żegnam uśmiechniętych Norwegów i myślę, że gdyby to byli Polacy, to ta rozmowa na pewno inaczej by wyglądała. Nie wiem jakie jest podejście osób czytających te słowa, nie wszystkich znam, ale głęboko wierzę w to, że każdy z nas ma zakorzenione w sobie to, że ciepłej herbaty się nikomu nie żałuje, a już w takich warunkach to szczególnie. Jestem przekonana, że każdy z nas by w takiej sytuacji powiedział: „To lećcie rozstawić namiot, a potem przyjdźcie do nas, na ciepłą herbatę”. Po prostu wierzę, że tak by było. Nie wiem, może jestem naiwna… Ale wystarczy, że wspomnę chociażby osoby z grupy Jacka, które spotkaliśmy pod Annapurną i nie wydaje mi się, żebym się myliła. Lekko zbita z tropu idę do wybranego przez Łukasza miejsca i razem rozstawiamy nasz mały namiot. Wśród tych wszystkich Milletów, North Face’ów czy innych marek czujemy, że „lekko” nie przystajemy do otoczenia. Z drugiej strony możemy na to spojrzeć tak, że pokazujemy, że i z takim sprzętem można ;) Herbatę i obiad gotujemy w namiocie. Szybko zasypiamy, chcemy wstać o 4 rano.

Noc jest zimna i mam trochę problemów ze spaniem. Od którejś godziny budzi mnie pękający lodowiec. Jak już pisałam, to mój pierwszy kontakt z lodowcem więc na początku w ogóle nie mam pojęcia co się dzieje. Pierwsza myśl jest taka, że to pękają kamienie. Nie wiem dlaczego miały by pękać ale po dźwięku tak wnioskuję. Czasami ten huk jest tak blisko, że tylko czekam aż coś uderzy w namiot. Uspokaja mnie Łukasz, wyjaśniając o co chodzi. Raz nawet poczułam to pęknięcie pod nogą. Bardzo delikatne, wbrew temu co można wywnioskować po sile dźwięku. Choć wiadomo, w nocnej ciszy wszystko jest wyraźniejsze. Poza pękającym lodowcem ciągle słychać schodzące gdzieś lawiny. Dziwne, że tak w środku nocy, ale jednak.

Gdy dzwoni budzik, na zewnątrz jest pochmurnie. Dajemy sobie jeszcze pół godziny snu. Akurat tyle, ile trzeba było, by wszystko się przetarło. Jest pięknie, zimno i surowo. Lód cały czas pęka, lawiny dalej słychać. Gotujemy za dużo śniadania. Tu akurat resztki jedzenia to nie problem. Nad obozowiskami (bo poza norweskim jest jeszcze kilka innych), krążą czarne ptaki, tylko czekające na coś do jedzenia. Gwiżdżemy na nie i oddajemy to, co nam zostaje. Ptaki szybko przylatują i po chwili nie ma już śladu po naszym śniadaniu.

Ścieżka w stronę Przełęczy Francuzów jest bardzo wyraźna. Dalej prowadzi lodowcem i wyznaczają ją o wiele lepiej widoczne kamienne kopczyki. Pomimo tego, że słońce już świeci, trasa jest cały czas zmarznięta, dzięki czemu idzie się o wiele wygodniej. W miarę marszu zostawiamy za naszymi plecami Dhaulagiri. Piękna ta Góra!!! Z każdą chwilą coraz bardziej się odsłania, aż w końcu chmury całkowicie znikają. Ach, jakie cudowne widoki muszą być z jej szczytu. Tylko zazdrościć tym, którzy je widzieli. Idąc w kierunku przełęczy, musimy wejść na długą morenę. Poruszamy się jak muchy w smole. Nogi wydają się być z ołowiu, a pokonanie prostego odcinka jakby nadludzkim wysiłkiem. Walczę ze sobą jak mogę, liczę kroki, żeby tak się co chwila nie zatrzymywać. 47, 48, 49, 50 , uff, krótka przerwa i od nowa 1,2,3… Widoki porażają. Dhaulagiri co chwila wygląda piękniej, Tukuche Peak także zachwyca. 36, 37, 38, o rany już nie mogę, tym razem do czterdziestu. Przy końcu moreny należy odbić przez śnieżne pole na widoczną już przełecz. Już minęło trochę czasu od wschodu słońca i śnieg, przez który idziemy mięknie i co chwila się w niego zapadamy. Idziemy wolno, a nad naszymi głowami zaczynają przelatywać ogromne sępy. W końcu udaje się, wchodzimy na Przełęcz Francuzów, 5360 m n.p.m, najwyższy punkt podczas trekingu dookoła Dhaulagiri. Niestety pogoda zaczyna się psuć. Uczucie zimna potęguje bardzo silny wiatr. Dhaulagiri już słabo widać. Wokół nas wznosi się kilka kamiennych kopczyków, na każdym tablica: nazwisko, kraj, data śmierci, czasem krótkie wspomnienie. Na największym z ich odnajdujemy tablicę z podobizną Piotra Morawskiego. Patrzy prosto na wierzchołek Dhaulagiri.

Wejście na tą górę miało być aklimatyzacją przed atakiem na trudną, zachodnią ścianę Manaslu. Po nocy spędzonej w obozie pierwszym dwójka himalaistów schodziła do bazy w łatwym technicznie terenie. Wtedy właśnie most śnieżny, którym pokonywali szczelinę, pękł. Piotr, idący jako pierwszy, runął w głąb, zatrzymując się 20 metrów niżej. Zakleszczony wewnątrz szczeliny, prawdopodobnie poważnie ranny, nie był w stanie wydostać się o własnych siłach. Jego partner wezwał pomoc, podtrzymując go jednocześnie na duchu. Po godzinie przybyli na miejsce Polacy z wyprawy działającej równolegle na tej samej górze. Gdy wspólnymi siłami wyciągnęli go na powierzchnię Piotr już nie żył. Ten, który dla wielu z nas był wzorem i inspiracją, którego uważaliśmy za najlepszego z nas, już nigdy nie wrócił do bazy. Pełen optymizmu i energii, którego opowieści o najwyższych górach świata słuchało się z zapartym tchem, już nigdy nie opowie o nich ani słowa. Został w Himalajach które tak pokochał, pod szczytem góry, która go pochłonęła. Zginął 8 kwietnia 2009 roku w wieku 32 lat.

Piotr był żywym przykładem wykorzystanego talentu, który przejawił w bardzo młodym wieku i konsekwentnie pielęgnował. Niewiarygodnym było, jak wiele wyjątkowych rzeczy potrafił dokonać człowiek starszy o zaledwie 4 lata. Do dziś trudno uwierzyć, że w wieku w jakim obecnie oboje jesteśmy, miał za sobą zimowy rekord wysokości na K2, gdzie pojechał jako członek ekipy pomocniczej i gdzie okazał się jednym z najsilniejszych i najwytrwalszych, dochodząc na wysokość niemal 8000 metrów. Dwa lata później miał zza sobą zimowe wejście na Shishapangmę, pierwszy od kilkunastu lat ośmiotysięcznik zdobyty przez Polaka. Był i jest nadal dowodem na to, że konsekwentne dążenie do celu potrafi sprawić rzeczy niemożliwe. Gdyby nie fatalna szczelina – kto wie dokąd poprowadziłaby jego górska ścieżka?

Rozwieszamy chorągiewki modlitewne i schodzimy na wschodnią stronę grani, w stronę Ukrytej Doliny. Idziemy wcześniej wydeptaną w śniegu ścieżką, która niestety gubi się w miejscach, gdzie tego śniegu już nie ma. Mniej więcej w połowie trasy pomiędzy przełęczą Francuzów a przełęczą Dhampus, już stąd widoczną, rozstawiamy namiot. Tu pogoda zmienia się diametralnie. Gdy nad przełęczą Francuzów kotłują się jeszcze szare chmury, my cieszymy się ciepłem słońca. Mamy wrażenie bycia w jakiejś oddzielnej strefie, jakby oddzielonej niewidzialną ścianą od odcinka, który właśnie przeszliśmy. Dookoła nas pustka, góry po 6000 metrów, które nawet nie mają nazw na mapie, a w okolicach przełęczy przepiękny teatr chmur, światła i gór. Z namiotu widzimy przełęcz Dhampus, nasz kolejny cel. Nadal bardzo wieje.

Gdy rano otwieramy namiot, spada na nas śnieg. Zebrał się w środku namiotu i każdy nasz ruch powoduje, że wpada nam za kołnierze. Szybko się go pozbywamy. Jest tak pięknie dookoła, że nie chce nam się nigdzie ruszać. Jest też zimno więc to nas mobilizuje do dalszych kroków. Suszymy śpiwory i namiot, zgarniamy lód, który zebrał się na tropiku. W końcu ruszamy na kolejną przełęcz. Kierujemy się na widoczne gdzieś w oddali ślady. W końcu łapiemy ścieżkę, schodzimy do wypłaszczenia z czortenem, za którym zaczynamy podchodzenie. Lekko lepiej niż poprzedniego dnia, ale i tak jak muchy w smole. Wysiłek opłaca się. Widok z przełęczy Dhampus jest tak piękny, że trudne to oddać słowami. Zostajemy tam chwilę ale widząc nadchodzące chmury zaczynamy schodzenie, które okaże się być najtrudniejszym odcinkiem w całym tym „bardzo trudnym” trekingu. Ale o tym w kolejnej części...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-07-02 08:01
Dzięki Wam dowiedziałam się o Piotrze - dziękuję !!!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013