Wśród wiosek Magarów
Poranek wyglądał jak zwykły poranek w górach. Czyli śniadanie, pakowanie się i zwijanie namiotu. Naszym osobistym sukcesem można nazwać to, że narzuciliśmy sobie wczesną godzinę wstawania (zazwyczaj 5 lub wcześniej), której do końca udało nam się przestrzegać. Mimo naszej słabej o porankach mobilności umysłowo-ruchowej było to bardzo pomocne, gdyż już o 10 rano upał był już nie do zniesienia. Tego dnia, od samego rana towarzyszył nam specyficzny, dusząco-kwaskowaty zapach pewnej roślinki, o bardzo charakterystycznym układzie listków.
Dzięki mostkowi przechodzimy bezpiecznie i bez obrażeń na drugą stronę Muri Khola i zaczynamy podejście wyraźną ścieżką w kierunku Naura Bhir. Przechodząc na drugą stronę zbocza, wychodzimy z cienia w strefę nasłonecznioną. Oj, bolesne jest to przejście. Ścieżka nie jest tu już tak wyraźna i zaczyna mieszać się z innymi tworząc sieć najróżniejszych połączeń. Na szczęście w dole widać tę wyraźniejszą, do której mamy dojść i robimy to zwyczajnie na skuśkę. Od tego momentu nasza trasa wiedzie doliną, wzdłuż Myagdi Khola. Jesteśmy w dżungli. Mijamy różne domki, tworzące mini-wioski, wydaje się, że po środku niczego, z licznymi dziećmi, które zawsze wybiegają na nasz widok z okrzykiem „namaśte”! Tylko czasem to pozdrowienie jest rozszerzone o słówko „pen”.
Po pewnym czasie zaczynamy się wspinać i wychodzimy na trasę, która trawersuje skalisty stok. Patrząc na nią z daleka w wielu momentach po grzebiecie przechodzą ciarki. Na szczęście to co z daleka wygląda na wąziutki przesmyk w prawie pionowej ścianie nad przepaścią, z bliska okazuje się porządną ścieżka, starannie poszerzoną wykuciem w skale.
Idziemy w ciszy, już mało kogo spotykamy na tej trasie. Czasem minie nas jakiś Nepalczyk, z ciężarem na plecach, ale nie jest to już smutny porter spod Annapurny, który często był tak zmęczony, że nawet nie odpowiadał na nasze pozdrowienia, o uśmiechu nawet nie wspominając. Tutaj widać, że jak ktoś coś niesie na plecach, to jest mu to potrzebne, np. do zrobienia dachu w swoim domku. Obowiązkowo wita nas uśmiechem, rozpoczyna się krótka rozmowa, na tyle, na ile nasze wspólne umiejętności komunikacyjne pozwalają. Zawsze naszą uwagę przykuwają stopy wielu z nich – bose, jakby przez dziecko narysowane lub wyrzeźbione lekko niezdarnie. Widać, że to biedni ludzie, ale nie widać po nich smutku, czy przygnębienia. Ich spojrzenia wypełnia spokój.
Słuchając ludzi w wioskach i na szlaku szybko zdajemy sobie sprawę, że często nie mówią oni językiem nepalskim. Miejscowości położone na zachód od masywu Dhaulagiri zamieszkane są przez Magarów, grupę etniczną mającą wspólne korzenie z Tybetańczykami. W odróżnieniu od wielu mieszkańców nizin są prawdopodobnie przybyszami z północy, potomkami pierwszych plemion jakie przywędrowały na tereny obecnego Nepalu z Wyżyny Tybetańskiej i osiedliły się w tutejszych dolinach.
Późnym popołudniem dochodzimy do Boghary, gdzie zaplanowaliśmy kolację. Jemy ją w miejscu, gdzie na nocleg zostaje jedyny biały turysta, którego spotkaliśmy na tej trasie. Cały dzień nas mijał. Idzie z przewodnikiem, na całe szczęście nie tam, gdzie my. Rozpoczynamy rozmowę, czego szybko żałujemy. Facet, na oko lat 65-70, gdy tylko dowiaduje się gdzie idziemy, prawie że rzuca się nas, brakuje tylko wyzwisk. Zaczyna machać rękoma, już tylko czekam, aż wystąpi mu piana na usta. Podniesionym głosem mówi, że przecież ten treking jest taki trudny, że są tam dwie wysokie przełęcze, że musimy mieć namiot, jedzenie. A tak w ogóle to dziwi się, że nam dali permit :) skoro idziemy sami, bez przewodnika. Żadne nasze słowa zdają się do niego nie docierać, mówimy, że mamy namiot, jedzenie, itd. On dalej swoje o niebezpieczeństwie. Już chce mu powiedzieć, żeby się po prostu zamknął, ale ze względu na jego wiek odpuszczam sobie, starszych szanuję (mimo wszystko… i jeszcze). Dalej już nie rozmawiamy, tylko czekamy na naszego dal bhata. Gospodarz właśnie wraca ze świeżo zerwanym na polu szpinaku – mmm, będzie pyszne! Dość długie oczekiwanie wypełnia nam: obserwacja kobiety, która dokarmia pisklę, spisywanie wspomnień, odganianie kurczaków, które wszędzie nam włażą i nasze sznurówki biorą za dżdżownice.
Porcja dal bhata nas pokonuje. To typowe nepalskie danie, jak już pisaliśmy, po prostu zawsze ma dokładki. Jednak w czasie treku wokół Annapurny, po pierwszej już przychodził ktoś z obsługi i z uśmiechem zadawał jakby retoryczne pytanie „Finish?” Aż głupio było mówić, że nie bardzo… Tu jakby końca nie widać. Przy trzeciej dokładce musimy zaoponować, ale i tak nam się jeszcze dostaje. Kto zna Łukasza, ten wie, ile on może zjeść. Dziś śmiało możemy napisać, że nepalski człowiek go pokonał. Chłopak musiał jeszcze odleżeć z pół godziny, zanim w ogóle mógł się ruszyć. A kurczaki po nim łaziły w te i wewte.
Najedzeni, lub lepiej by było napisać przejedzeni, oddalmy się na nocleg. Boghara ma jakby dwie części – tę pierwszą, w której jedliśmy oraz drugą, nazwijmy ją „za winklem”, której wcale z tej pierwszej nie widać. To z tej drugiej schodzi się przez tarasowe pola nad rzekę, w okolice mostu (zapamiętajcie słowo „pul” i już wiecie którędy iść), gdzie jest świetne miejsce pod namiot. Tu dziś śpimy.
Ostatnie osiedle
Za Bogharą kolejne podejście i znowu idziemy ścieżką wykutą w skale, ale już krócej niż poprzedniego dnia. Gdy tylko kończy się skała, znowu zaczyna się dżungla. A w tej dżungli są np. małpy! Łukaszowi udało się nawet jedną zobaczyć (jakąś czarną), ja niestety nie zdążyłam. Tego dnia chcemy dojść do Dobang. Trasa wiedzie gęstym lasem, ciągle jest gorąco – na szczęście są też strumienie, wodospady, mini jeziorka. Przeczekujemy najgorszy upał zażywając zdrowotnej (zimnej) kąpieli. O tym, że zbliżamy się do miejsca gdzie są ludzie, informują nas liczne i coraz liczniejsze śmieci. Opakowania po tzw. zupkach chińskich, które Nepalczycy wcinają na sucho oraz opakowania po ciasteczkach nie raz wskazują nam drogę. Przykry to widok, a właściwie to wręcz wkurzający. W ogóle śmiecenie jest dla nas czymś zupełnie niezrozumiałym, a w nepalskim wydaniu bywa straszne.
Pod wieczór, w deszczu, dochodzimy do celu, czyli miejsca, które w gęstej dżungli powinno nadawać się do rozstawienia namiotu. Nadaje się, i to dla niejednego namiotu! Dobang to wielka polana, odpowiednio zagospodarowana i przygotowana dla turystów. Zostajemy tu na noc. Wieczorem jemy już ostatniego w tej trasie dal bhata. Tu też nikt nie sugeruje, byśmy przestali już jeść. „Więcej ryżu, więcej zupy, coś wam jeszcze przynieść?” I tak ze 4 razy słyszymy od pracującego tu młodego mężczyzny. Znowu jesteśmy przejedzeni.
Pod ścianę Dhaulagiri
Nad ranem zamawiamy śniadanie, dzięki czemu udaje nam się wyjść jeszcze wcześniej, niż zazwyczaj. Z Dobang przechodzimy od razu na drugą stronę rzeki i idziemy wzdłuż niej przez długi czas. Ścieżka prowadzi cały czas dżunglą, wśród bambusów i innej, zupełnie nieznanej nam roślinności. Nikogo nie spotykamy. W pewnym momencie nad naszymi głowami przelatuje w kierunku bazy helikopter. Po jakimś czasie zawraca. Zastanawiamy się, czy lecieli w nim himalaiści, sprzęt czy, nie daj Boże, była to akcja ratunkowa. Nie podejrzewamy, żeby szukali dwójki turystów bez odpowiednich dokumentów :) Przechodzimy przez Chartare. To dosłownie kilka domków w lesie, z okien których witają nas uśmiechnięte twarze kobiet. Nie widzimy żadnego mężczyzny. To ciekawe, bo na poprzednim noclegu byli sami panowie.
W miarę dalszej drogi zmienia się roślinność, nikną bambusy, pojawiają się kwitnące ciągle rododendrony. Wędrówkę psuje nam widok Choriban – kolejnego miejsca biwakowego. Właściwie to nawet nie samo Choriban nas wkurza, a to co jest przed nim. Teren usłany… nie, nie różami (niestety), a zużytym papierem toaletowym, w ilościach hurtowych. Musimy nieźle lawirować, by nie wdepnąć idąc tą „łąką papierzaków”. Jeszcze poprzedniego dnia zastanawialiśmy się, jak można śmiecić, jak można tak bez pardonu wyrzucać plastikowe opakowania po zupce czy ciasteczkach. Czy ci Nepalczycy tego nie widzą? Przecież chodzą tymi ścieżkami i mijają te śmieci… Dziś się zastanawiamy, jak można zostawić po sobie miejsce w takim stanie i wiadomo, że jest to dzieło „białego” człowieka (nikt inny tu papieru nie używa). Jeden z moich wykładowców uważał, że jedną z cech, jaką można mierzyć „ucywilizowanie” danego narodu jest stosunek kierowcy do pieszego, czyli np. zachowanie kierowców na przejściach dla pieszych. Ja bym do tego jeszcze dodała (oczywiście takie cechy można mnożyć i mnożyć) stan, w jakim ktoś zostawia miejsce, w którym załatwiał swoje potrzeby. I nie ważne, czy jest to toaleta we własnym domu, w miejscu publicznym czy szeroko rozumiane „łono natury”. Bo to tak trudno w lesie zakopać czy zakryć to co się po sobie zostawia?! Widocznie trudno. Niedobrze mi było, jak musiałam tamtędy przejść.
W Choriban, które składa się chyba z dwóch domków oraz miejsca pod namioty, nawet się nie zatrzymujemy. Idziemy dalej, by ugotować obiad w pobliżu rzeki, a następnie znaleźć miejsce na nocleg. Po przekroczeniu rzeki mijamy pierwszych ludzi tego dnia. Sami młodzi mężczyźni, idący w przeciwnym do nas kierunku. Może wracają do tych domków, w których widzieliśmy same kobiety? Po około godzinie od wyjścia z obiadu znajdujemy przepiękne miejsce na nocleg. Rozbijamy namiot wśród kwitnących drzew, poniżej ścieżki i miejsca, które na mapie nazywa się bazą amerykańską. Gdy pod wieczór chmury rozpraszają się podziwiamy wznosząca się nad nami potężną zachodnią ścianę Dhaulagiri.
Kolejny dzień jest jednym z tych, których się obawiamy, ze względu na podobno ciężkie zejście z obozu włoskiego na lodowiec. Do samego Italian BC dochodzimy po godzinie od wyjścia z noclegu. Witają nas dwie uśmiechnięte kobiety. Wiele grup spędza tutaj dwie noce, by przyzwyczaić się do wysokości. Nas ciągle trzyma aklimatyzacja z trasy dookoła Annapurny, więc przystanku nie robimy, pozdrawiamy Nepalki i szykujemy się mentalnie na trudne zejście. Zanim tam dojdziemy, mijamy tablice ku pamięci tych, którzy zginęli w czasie zdobywania Dhaulagiri. Dużo tych tablic…
Według jednego z opisów trekingu jaki znaleźliśmy, za bazą włoską niezbędne było zakładanie poręczówki. Na szczęście zejście, choć potwornie kruche i nieprzyjemne, nie przeraża. Na całej długości stromego komina ktoś pociągnął cienką linę, choć patrząc na jej punkty zaczepienia widzimy, że mogłaby nie wytrzymać dużego ciężaru. Nie jest jednak tak źle, jak się tego spodziewaliśmy. Prawdę mówiąc bardziej się pociłam i bałam, gdy schodziłam z Przełęczy Zawrat w kierunku Murowańca. Po pokonaniu tej przeszkody schodzimy na wielkie pole usłane głazami i… idziemy lodowcem. Dla mnie to pierwsze takie doświadczenie więc nie mogę się napatrzeć. Po przejściu na drugą stronę doliny trzeba znowu wejść na zbocze i kierować się w stronę widocznej z daleka bazy szwajcarskiej. Trasa wiedzie osuwiskiem, które momentami jest trudniejsze od zejścia kruchym kominem. Swiss BC to ostatnie miejsce na trasie, gdzie ktoś jeszcze czeka na turystów. My jednak idziemy dalej, naszym celem jest nocleg w bazie japońskiej, na wysokości 4100 m.
Od bazy szwajcarskiej idziemy jeszcze fragment trawiastym zboczem, po chwili dochodzimy do miejsca, które określane jest jako baza francuska, w miejscu której jest teraz kilka miejsc pod namioty. Wygodna ścieżka kończy się i staje się coraz mniej wyraźna, gdzieniegdzie drogę wskazują kamienne kopczyki, wyryte na kamieniach strzałki lub nieliczne trasery (bambusowe kijki z kawałkiem czerwonego materiału). Powoli wspinamy się kamiennym rumowiskiem, klucząc między głazami. Mija nas jeden tragarz niosący puste beczki i ze śmiechem informuje, że schodzi w dolinę, bo w bazie pod Dhaulagiri nie ma już nic do palenia :) . Po pewnym czasie orientujemy się, że to po czym maszerujemy przestało być zwykłą moreną, a stało się lodowcem. Co jakiś czas widzimy w dole lodowe urwiska, spod których wypływają rwące strumienie, niekiedy pod naszymi stopami dostrzegamy fragmenty lodu przykryte błotem. Na około 4000 metrów przechodzimy nieprzyjemny odcinek, wystawiony na spadające ze ściany kamienie. Plecaki ciążą nam coraz bardziej i cieszymy się widząc nasz cel.
Około 15 dochodzimy do bazy japońskiej. Na chwilę przed tym jak ujrzeliśmy samą bazę przywitała nas kupa śmieci pozostawionych przez wyprawy i grupy trekingowe – i już wiedzieliśmy że to tu. Na miejscu nie ma nikogo, poza kilkunastoma platformami pod namioty ułożonymi z kamieni. wypłaszczenia pod namioty. Pierwsze wybrane miejsce pod namiot śmierdzi nieco, hm… toaletą, przenosimy się więc trochę dalej. Dziś wspomnienie upału sprzed paru dni jest już czymś odległym. Namiot rozstawiamy na wietrze i w padającym śniegu.