Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    „Bardzo trudny” treking – dookoła Dhaulagiri
Zwiń mapę
2011
27
maj

„Bardzo trudny” treking – dookoła Dhaulagiri

 
Nepal
Nepal, Pokhara
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19272 km
 
„To jakie są wasze dalsze plany?” – zapytał się nas lekarz grupy Jacka, którą spotkaliśmy na koniec treku dookoła Annapurny.

„Wrócimy tutaj na treking dookoła Dhaulagiri” – odpowiedzieliśmy.

„A to, za przeproszeniem, nieźle dostaniecie po garach. Przecież tam są dwie przełęcze powyżej 5000 metrów. Potrzeba Wam przynajmniej dwóch porterów, inaczej nie da rady„.

Spojrzeliśmy z Łukaszem na siebie, informację przyjęliśmy bez słowa. Uznaliśmy, że bycie lekarzem wyprawowym zobowiązuje, czyli w tym przypadku sprawia, że inaczej podchodzi się do rzeczy. Bardziej „ekspedycyjnie”. My już wtedy wiedzieliśmy, że o żadnych tragarzach ani przewodnikach nie ma mowy. Chcieliśmy zrobić trasę dookoła Dhaulagiri na własną rękę, bez wydawania fortuny, bez tłumów i komerchy, tak jak to było w przypadku Annapurny. Choć relacje znalezione w internecie wcale do trekingu nie zachęcały. Spotkaliśmy opisy, w których klienci agencji turystycznych byli przedstawiani jako ludzie z prawdziwą traumą w oczach, a trudności wysokościowe powodowały śmierć wielu tragarzy. My wiedzieliśmy, że pójdziemy bez portera więc cudzego życia narażać nie będziemy. Uznaliśmy też, że chyba nie sfiksujemy po kilku dniach bez cywilizacji. Gdy jeszcze raz analizowaliśmy różne relacje, szybko okazało się, że najczęściej opisywaną trudnością tego trekingu jest po prostu brak rozwiniętej infrastruktury turystycznej, który w wielu z nich urastał do rangi najgorszego monstrum tej trasy. Do tego kilka trudnych technicznie momentów, gdzie do asekuracji konieczna może być lina. Na szczęście „nie taki diabeł straszny…”.

A właściwie to dlaczego akurat ta trasa, a nie inna? Już wcześniej myśleliśmy o tym, by po trekingu dookoła Annapurny „zahaczyć” o przełęcz Francuzów. Łukaszowi chodziło przede wszystkim o to, by odwiedzić miejsce, gdzie znajduje się czorten upamiętniający himalaistę Piotra Morawskiego. Wstępnie myśleliśmy, że po treku zamiast wracać do stolicy odbijemy z Marfy na wschód i wejdziemy na przełęcz. Chytry plan nie był jednak taki chytry, bo wtedy przez całą trasę dookoła „Anny” musielibyśmy nieść namiot i w Marfie zaopatrzyć się w jedzenie. Bez sensu i drogo. Dlatego postanowiliśmy wrócić z Izą do Katmandu, spędzić razem jeszcze parę dni, potem zaopatrzyć się w jedzenie i wrócić na trasę. Za opcją kolejnego treku przemawiał również czas – oczekiwanie na wizy do Pakistanu, a za opcją akurat tego właśnie treku dodatkowo ciągle ważny permit, który już posiadaliśmy i którego sprytnie nie daliśmy do sprawdzenia kończąc Annapurna Circuit :)

W Katmandu, dzięki cynkowi od Agnieszki K., której komentarze możecie znaleźć na naszym blogu, wiedzieliśmy, gdzie jest supermarket, w którym kupują też Nepalczycy (sami namierzyliśmy jeden w okolicy Ambasady USA, ten jednak nie wyglądał jakby był dla lokalnych; powstał raczej z myślą o pracownikach placówek dyplomatycznych). Aga napisała nam, że supermarkety w Nepalu to ciągle nowość i kupowanie w nich to trochę szpan. Z radością poszliśmy więc szpanować! Obkupiliśmy się w prowiant na tych kilka strasznych dni, gdy nie będzie ani hoteli, ani knajp, ani ludzi. Następnego dnia rano po raz kolejny zostawiliśmy w recepcji hotelu część rzeczy i ponownie udaliśmy się w znaną już trasę. Czyli najpierw na buspark Gongbu, by tam wsiąść w autobus do Pokhary. Już zbliżamy się na dworzec, gdy z naprzeciwka nas wychodzi dwoje młodych ludzi. „A tak po polsku wyglądają…” przelatuje mi przez głowę myśl, której nie mogę skończyć, bo w tym momencie chłopak krzyczy „No nie wierzę!” i rzuca się na Łukasza. Jaki ten świat mały! To Sebastian, dobry znajomy Łukasza. Szkoda, że nie wiedzieli że w tym samym czasie byli w Katmandu…

Na wieczór dojeżdżamy do Pokhary, skąd następnego dnia jedziemy do Darbang, z przesiadką w Beni.

- Dzień dobry, poprosimy dwa bilety do Darbang – mówimy w Beni.

- 680 rupii.

- Nie – odpowiadam spokojnie acz stanowczo – znamy cenę, to 170 rupii od osoby.

Inny facet bez słowa wypisuje nam bilet na poprawną kwotę, a ten który zapodał tę cenę spuszcza oczy. Wrzucamy plecaki na dach i zanim autobus rusza, Łukasz pyta się Nepalczyka dlaczego nam podał taką cenę. Ten wypiera się, mówiąc że przecież powiedział 340 rupii… No cóż, zdarza mi się dopytywać, czy cena to „fifti” czy „fiftin” ale żeby usłyszeć „six hundred eighty” zamiast „three hundred fourty” to naprawdę musiałbym się mocno postarać.

Do Darbang dojeżdżamy po zmroku. Lekko pada. Postanowiliśmy już od samego początku spać w namiocie, ale tej nocy dwa czynniki zadecydowały, że było inaczej – osuwisko na naszej trasie i moje przeziębienie. Idziemy uliczkami Darbang, kierując się w stronę mostu, gdy na naszej drodze pojawia się pan w mundurze. Oż, cholera! Mieliśmy nadzieję, że o tej porze już nikt nas nie będzie zatrzymywać, a naprawdę nie mamy zamiaru płacić za te bezsensowne karty TIMS, które są po nic, czy za inne świstki. Na nasze szczęście pan mundurowy nie kwapi się do pracy, a jego kolega mówi, że mamy pokazać permit ale… rano. Jak rano, to świetnie! To my przyjdziemy rano. I spokojnie oddalamy się w naszą stronę, ścieżką po drugiej stronie rzeki. Niestety na naszej drodze wyrasta nagle i niespodziewanie osuwisko. Nie byłoby to zapewne tak nagłe i niespodziewane, gdybyśmy umieli czytać po nepalsku, o czym na pewno informował napis, pełen czaszek i wykrzykników, tuż przy bambusowym szlabanie. Ale jak nie umiemy czytać, to nie umiemy. Poszliśmy i musieliśmy się zawrócić, nie bardzo wiedząc jak ominąć ten teren. Dodatkowo mój zły stan zdrowia przyczynił się do podjęcia decyzji o noclegu w lodży, ale tylko w takiej, z której rano możemy czmychnąć bez wizyty w checkpoście. Szybko znaleźliśmy nocleg, w którym nasze próby negocjacyjne jakoś świetnie się nie wiodły. Jak nam oznajmiono, jeżeli chodzi o ceny Darbang to Europa Nepalu, więc tu wszystko jest drogo. Jakoś do tej pory wątpimy w tę europejskość, ale wtedy nie dyskutowaliśmy. Nocleg był prosty, a dhal bat smaczny.

Wczesnym rankiem, oczywiście bez wizyty u służbistów, ruszyliśmy przed siebie. Wskazano nam którędy mamy iść, by ominąć trudny teren. Już od samego początku dało się zauważyć różnice pomiędzy tym trekingiem, a Annapurną. Widać, że turysta tutaj nie jest codziennością i widokiem jak najbardziej naturalnym. Gdy mijaliśmy kolejne wioski czy pola, ludzie przerywali swoją pracę i nagle zamierali w obserwacji. Gdy tylko zaczynaliśmy się oddalać, wracali do swoich czynności. Tu nikt nie wyskakiwał na nasz widok z propozycją herbaty, śniadania, lunchu czy zimnego napoju. Mieliśmy wrażenie, że każdy ma tak naprawdę gdzieś to czy pojawia się turysta, czy nie. Nie byliśmy już trybikiem w wielkiej maszynie turystycznego biznesu. I to było świetne! Trasa była przepiękna. Mijaliśmy wsie położone na stokach gór, pocięte tarasowymi polami. Akurat gdy tam byliśmy, nastał czas żniw. Dojrzałe zboże zazwyczaj kilka osób zbierało ręcznie. Za pomocą sierpów ucinali kłosy, które lądowały w wielkich koszach na plecach. Gdy całe pole składało się już tylko z kikutów, te ścinano i wiązano w snopki. Zboże, które miało być gotowe do zbiorów za kilka dni, falowało na wietrze, nadając całym wsiom iście sielankowy charakter.

Pod wieczór dochodzimy do wsi Takam, idziemy jej krętą uliczką, pod koniec której wyrasta checkpost. Upsss, już nas zauważyli, nie bardzo jest jak go ominąć. Dobra, idziemy. Grzecznie podchodzimy do żołnierzy, którzy słabo mówią po angielsku, ale jesteśmy w stanie się porozumieć. Dajemy paszporty, wpisujemy nasze dane. Widzimy, że tydzień temu szła tędy grupa Słowaków, poza tym żadnych turystów ostatnio. Wychodzi jakiś facet, już bez munduru, lepiej mówiący po angielsku i pyta się o „trek permit”. Próbujemy grać na zwłokę, mówiąc, że do końca nie wiemy gdzie idziemy, zobaczymy czy w ogóle dojedziemy do Dhaulagiri Base Camp, coś tam majaczymy. On twardo, że musimy mieć pozwolenie, które powinniśmy mieć z Pokary lub Katmandu. „Ależ my mamy pozwolenie„. Znowu więcej gadamy niż robimy. Tłumaczymy, że permit mamy z Katmandu, że to ten sam co pod Annapurnę (tu akurat nie kłamiemy, tak nam w Katmandu w punkcie wyrabiania permitów powiedziano), że tam już byliśmy i na tym samym dokumencie możemy iść tutaj. Wręczamy mu nasze świstki. Widać, że nie ma pojęcia co z tym zrobić, ale nie pokazuje tego po sobie. Nam serca walą, permity są bowiem kilkukrotnie opieczętowane z datą sprzed trzech tygodni ale tego też nie pokazujemy po sobie. Jesteśmy pewni siebie. On po chwili wpisuje jakieś dane z naszych pozwoleń i oddaje nam je, życząc miłej trasy… Uff, to mamy problem z głowy! Dalej posterunków już nie będzie, dopiero gdy będziemy wracać autobusem. Możemy iść spokojnie. Już na luzie zostajemy w Takam na nocleg.

Kolejny dzień to prosty, ale długi odcinek marszu, spowolniony ciężarem naszych plecaków i niemiłosiernym upałem. Mijając Phallya Gaon, Muna i Dhara mamy tego dnia dojść w okolice Muri. Podobnie jak i poprzedniego dnia mijamy spokojne wsie, upajamy się kolorem zboża i zieleni. Mało kogo mijamy, choć trasa prowadzi jeszcze od wioski do wioski. W jednej z nich jakaś babuleńka pyta nas się, gdzie idziemy. Odpowiadamy, że do Muri. „Muri” – zdaje się potwierdzać i pokazuje nam trasę: oczy lekko przymrużone, dłoń jakby imitowała wznoszący się ale i zakręcający samolot. Ok, idziemy dalej tą drogą. Dłoń lekko się obniża – tu będzie most. Dłoń się znowu wznosi i oddala – to będzie trawers. „Muri, uuuuuuuu…” – macha ręką babcia. Rozumiemy, że jeszcze sporo przed nami. Dochodzimy do wniosku, że to starsi ludzie są mistrzami komunikacji bez znajomości języka. O wiele łatwiej nam się z nimi dogadywać, niż z młodymi Nepalczykami, którzy często uczą się angielskiego. Przekonujemy się o tym dosłownie kilka minut dalej. Żegnamy się z babuleńką i dochodzimy do lokalnego sklepiko-baru. Czysto i schludnie, sztuczne kwiaty w plastikowych butelkach po coca-coli, na półkach typowa metalowa zastawa. Jest pora obiadowa więc pytamy się o dhal bat (przez pierwsze dni główny posiłek jemy jeszcze we wsiach). Dziewczyna w tym momencie kuca i zaczyna czegoś szukać w ladzie. „Zupę z soczewicy tam masz, czy curry z ziemniaków…?” – zastanawiam się chwilę, bo nie wiem, czego może tam szukać. Po chwili wyjmuje nam chrupki masalowe… Słonko, dhal bat chcieliśmy. „Dhal bat” – mówimy drukowanymi literami i pokazujemy na talerze na ten posiłek. Ok, ustalmy coś. To nie jest tak, że prosiliśmy o coś z kosmosu, to nie jest tak, że mówiliśmy niezrozumiałe rzeczy z najgorszym akcentem świata. W kraju, w którym dhal bat niektórzy jedzą średnio 2 razy dziennie (!), te słowa są po prostu znane i zrozumiałe. Widać, że coś jej zaskoczyło. Zauważamy błysk w oku i falę ulgi, która przepływa przez jej twarz. Z radością oznajmia, że… dhal batu nie ma. Dobra, to się zdarza, możemy poczekać z godzinę, nie ma problemu i tak jest gorąco. Próbujemy się dogadać, pokazujemy na zegarek, kiedy będzie, za godzinę? Ona w reakcji znowu kuca za ladą… Stoimy chwilę zbaraniali. „Wychylisz się do nas, czy już tak zostaniesz?” – pytam się jej w myślach. W końcu Łukasz stwierdza, że ona się nas po prostu wstydzi i chyba nic tu nie zdziałamy. Wycofujemy się. Gdy się oddalamy, słyszymy jej nerwowe chichotanie do koleżanki i wir słów, z których rozumiemy tylko „dhal bat„. Szczerze – to nie jest nam miło. Wyśmiewa się z nas, żartuje czy wyzywa? Gdybyśmy jeszcze poprosili o coś naprawdę z kosmosu… Rany, jesteśmy przecież taki samymi ludźmi, z takimi samymi potrzebami. Chcieliśmy coś zjeść. Zbici z tropu idziemy dalej.

Używając międzynarodowych wyrażeń możemy napisać, że tego dnia ta trasa „sucks”. Jest upalnie, plecaki, w których dźwigamy zapasy na dwa tygodnie coraz bardziej ciążą, a my zaczynamy być głodni. Ścieżkę po drugiej stronie doliny już widać, musimy się do niej tylko przedostać, najlepiej mostem. Są jakieś skróty, wcześniejsze mosty, ale dojścia do nich nie znajdujemy, choć jedno miało być za szkołą. Idziemy więc dalej, co nie jest takie złe, bo przynajmniej nie tracimy tyle wysokości, co w przypadku skrótu. Jakoś z tymi plecakami nie chciało nam się dużo podchodzić. W końcu widzimy most, do którego schodzimy po prostu przez pola. Już nie chce nam się szukać drogi, z resztą tu są dziesiątki małych ścieżek. Według mapy, po przejściu przez rzekę, powinniśmy wspiąć się do wsi Dhara i z niej trawersem do Muri. Obserwacje z drugiej strony dają nam nadzieję, że do wsi wcale nie musimy podłazić, wystarczy, że odbijemy na zakręcie. Po przejściu rzeki i podejściu do zakrętu, pytamy się kolejnej babuleńki, czy tędy dojedziemy do Muri. Ona, jak i poprzednia, lekko mruży oczy, mówi „Muri” i ręką, która znowu jakby imitowała lecący samolot, wskazuje jak mamy iść. Ufff, jesteśmy na dobrej ścieżce, nigdzie nie musimy podłazić.

Późnym popołudniem jesteśmy na miejscu. Przechodzimy przez wioskę wśród dziecinnych okrzyków „Namaśte pen, namaśte pen„. Kto je tego uczy? W każdej ulotce, na wielu tablicach jest wyraźna prośba o to, by nic nie rozdawać dzieciom! Jednak biały człowiek widać wie lepiej i musi to robić, bo skąd by te dzieci wiedziały o tym? Dlaczego, gdy tylko nas zauważają, biegną przez pół wsi z prośbą o długopisy? Tu na szczęście nie proszą jeszcze o pieniądze. Pewnie do czasu, gdy zacznie tą trasą przechodzić więcej „mądrych białych”.

We wsi zostajemy na dhal bata. Ciekawe było to, że nie mogliśmy znaleźć żadnej knajpki więc zapytaliśmy się jakieś młodej dziewczyny, gdzie moglibyśmy coś zjeść. Ona oznajmiła, że ma chowmein. Hmmm, my wolimy jednak dhal bat. Ponieważ ona go nie miała, zapytała się swojej sąsiadki, czy nam nie ugotuje. I po pół godziny wcinaliśmy konkretną porcję ryżu z dodatkami w nepalskim domu.

Na nocleg zeszliśmy nad rzekę Muri Khola. Zejście za wsią nie jest oczywiście jakoś wyraźnie oznaczone więc bezcenna okazała się pomoc lokalnych. Poznaliśmy użyteczne nepalskie słowo „pul” czyli most. Bardzo nam się tego dnia przydało. Schodziliśmy znowu przez pola, aż w końcu doszliśmy do większej ścieżki. Ale dróżki nam się rozłażą i wybieramy złą. Po kilku krokach już nas woła inna babuleńka i wskazuje jak mamy iść. Schodzimy kawałek i znowu wybieramy złą opcję. Kolejna kobitka na nas macha i każe zawracać na właściwą ścieżkę. Gdy do niej podchodzimy, upewnia się że wiemy jak iść i proponuje mi swój kijek bambusowy. Pokazuję jej moje kijki przy plecaku i uprzejmie dziękuję. Rany, pod Annapurną takie kijaszki to turystom sprzedają (cena 25 rupii :) . Już jesteśmy na dobrej dróżce, nocujemy jeszcze przed mostem, na szczycie skały wznoszącej się wysoko nad rzeką, przy ruinach domostw, pod domkami i szałasami, które na mapie noszą nazwę Dihwa. To nasz pierwszy nocleg w namiocie. Jest pięknie, cicho, rzeka szumi, w dali widać ośnieżone szczyty. Romantica, panie!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-07-02 07:07
Czytam o poranku...podziwiam !!! , pozdrawiam
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013