Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Przez wschodni Nepal
Zwiń mapę
2011
08
kwi

Przez wschodni Nepal

 
Nepal
Nepal, Diktel
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 18162 km
 
Podróż z przygranicznej Kakarvitty przez Dankhutę do Hille nie należała do najłatwiejszych. Łukasz uległ zatruciu i już po półgodzinie w autobusie jego śniadanie wylądowało na asfalcie (chyba pożałowali nam tych chlebków i curry). Po pewnym czasie to samo stało się z kupioną naprędce butelką wody. Sam autobus, którym jechaliśmy był tak samo niewygodny dla nas, jak i samych Nepalczyków. Do Hille dojechaliśmy więc bardzo zmarnowani. Na miejscu szybki rekonesans, wybór hotelu i dobranoc.

Hille to mała miejscowość i dużo o niej nie będziemy pisać. Można się w niej się zatrzymać np. w drodze na tygodniowy treking w stronę Everestu (tak jak spotkani w autobusie Niemcy), choć trasa taka jest zupełnie nieuczęszczana i nigdy nie słyszeliśmy, aby ktokolwiek docierał do stóp szczytu od tej strony . Można też przyjechać, by zobaczyć panoramę Himalajów ze szczytem Makalu w roli głównej. Na pewno są też inne powody, dla których warto tu zawitać, ale ich nie poznaliśmy. Nam udało się zobaczyć Himalaje, dobrze zjeść i poleniuchować. Udało nam się również stworzyć plan dalszego działania, który niestety nie był strzałem w dziesiątkę. My jak to my – nie chcieliśmy jechać główną drogą do Katmandu; zamiast głównych dróg wolimy przecież te boczne, zamiast bardzo znanych miejsc takie, gdzie „biały człowiek” rzadko zagląda. I tak oto postanowiliśmy dotrzeć do stolicy Nepalu jadąc przez Bhojpur i Diktel, miasteczka położone w głębi wschodnich Himalajów, otoczone zieloną pustką na mapie.

Poranna wizyta na dworcu autobusowym nie zapowiadała nic nadzwyczajnego. W niewielkiej budce kupujemy bilet na z Hille do Bhojpur. Wyraźnie mówimy „do Bhojpur” i wyraźnie nam przytakują, że to tam jedzie autobus, i że stamtąd możemy jechać do Diktel. Wsiadamy, zajmujemy niewygodne miejsca i ruszamy w drogę. Po jakimś czasie musimy wysiąść z autobusu i przejść do przeprawy promowej. OK, jak nie ma mostu to nie ma, nic strasznego przecież. Po drugiej stronie stoją autobusy więc myślimy, że jest to świetnie zorganizowane i mamy po prostu wsiąść do kolejnego, dopasowanego czasowo do tego, którym akurat przyjechaliśmy. I tu zaczynają się schody. Zostajemy poinformowani, że autobus dziś już nie pojedzie, może jakiś będzie jutro. No dobra, tylko dlaczego pasażerów wcale nie ubywa, wprost przeciwnie? Ciągle przychodzi ktoś nowy z wielkimi torbami. Nie dajemy się spławić i po prostu czekamy z innymi. Po około dwóch godzinach następuje wielkie poruszenie. Zgromadzeni pasażerowie rzucają się na stojące dotychczas w bezruchu autobusy, wrzucają bagaże na dach, a gdy już nie ma miejsc w środku to sami na nich siadają. Nasza siła przebicia nie była wielka, nie było więc mowy, abyśmy zdobyli miejsce w środku. Też wskoczyliśmy na dach. Z resztą w środku było już tak ciasno, że nawet nie myśleliśmy o tym, by tam czegoś szukać. Niestety system komunikacji, oczywisty dla lokalsoów dla nas taki nie był. Bilet, który nam sprzedano wcale nie było do samego Bhojpur jak nas zapewniano, tylko właśnie do tej rzeki, stanowiącej granicę dystryktów, nepalskich województw. I teraz musieliśmy dokupić nowy za cenę 400 rupii. Kto był w Nepalu ten wie, że na tutejsze warunki kwota to nie mała. Cóż, na dachu czy nie, bilet musiał być.

Gdy już wszyscy je mieli w garści, ruszyliśmy w naszą pierwszą nepalską podróż na dachu. Nie było źle. Trochę wiało, trzeba było uważać na rozwieszone gdzie niegdzie jak kable rury z wodą, czasem dało się nawet przysnąć – ale tylko na chwilę. Na późny wieczór dojechaliśmy do pierwszego celu: Bhojpur. Szybka rozmowa, że dalej chcemy jechać do Diktel. A, jak do Diktel to tędy, tu wysiądźcie, tu macie hotelik. Zgodnie z poradą wysiedliśmy, weszliśmy do hotelu z bambusa, w którym dostaliśmy pokoik wyklejony gazetami oraz kolację, czyli typowe nepalskie danie dal bhat – ryż z dodatkami i dokładkami (jak indyjskie thali).

Hotelik z bambusa miał jedną wadę – był nieszczelny. A że nasz pokój był idealnie nad kuchnią,w której paliło się drewnem i która nie posiadała komina, to rano zostaliśmy z niego dosłownie wykurzeni. Kaszląc i przecierając oczy pakowaliśmy nasze rzeczy, które jeszcze przez kilka dni śmierdziały wędzonką. Nie ma co, jedna z najskuteczniejszych pobudek, jakie nam zaserwowano :) . Po kluskach na śniadanie prawda zakłuła nas w oczy. Do Diktel, czyli tam gdzie dalej chcemy jechać, nie ma autobusu. „Tam w ogóle nie ma drogi, to znaczy jest, ale nic nią nie jeździ, no może jakaś ciężarówka” mówią nam. Jak chcemy, to możemy podjechać jeszcze z 10 kilometrów, a potem iść kolejne 20. Bez sensu się zgadzamy. Dojeżdżamy więc do kolejnej wioski, zjadamy kolejne kluski i naiwnie ruszamy w dalszą drogę.

Ten dzień zaważył na wielu sprawach. Jedną z nich było pokonanie Oli jej własną bronią, czyli zamiłowaniem do makaronu. Po Łukaszu to ona zaczęła czuć się fatalnie, a na widok smażonego makaronu zwanego tu chowmein do tej pory dostaje drgawek i z krzykiem ucieka z każdego lokalu oferującego jedynie to tak popularne w Nepalu danie. Na szczęście są jeszcze pierożki momo. Oczywiście zatrucie pokarmowe, nie pierwsze i zapewne nieostatnie w tej podróży, nie jest dla nas aż takim problemem jak to, co wydarzyło się potem. Z małej miejscowości ruszyliśmy w stronę Diktel, gdzie według lokalnych specjalistów mieliśmy być po około 12 godzinach.

Początkowo szło się dobrze. Przepiękne widoki, kwitnące drzewa, ludzie w ich naturalnym środowisku. Jednak po jakimś czasie droga zaczęła się dłużyć, plecaki ciążyć, a nasze obliczenia wskazywały, że jeszcze co najmniej 40 godzin marszu… Gdy już trochę zaczęliśmy podupadać na duchu, usłyszeliśmy warkot silników. Hurra, coś tędy jednak jedzie! Po chwili zobaczyliśmy 4 traktory z wypchanymi, wielkimi przyczepami. Gdy przy nas przejeżdżały, na pierwszy nie zamachaliśmy, bo prawdę mówiąc nie wiedzieliśmy jak to działa w Nepalu. Traktor przejechał. O nie! Takiej szansy nie możemy przepuścić! Na kolejny już machamy. Traktor się zatrzymuje. „Diktel?” – pytamy. „Diktel, Diktel!” I zostajemy zaproszeni na przyczepę i z wesołą ekipą nepalskich chłopaków ruszamy w długą podróż. Każdy odcinek drogi przekonywał nas, że rzeczywiście żaden autobus nią nie przyjedzie. Same traktory ledwo sobie radziły.

W polskich górach drogi prowadza z reguły dnem doliny, najprostszą i najkrótszą możliwą trasą. W Himalajach ogrom gór przekracza wszystko, co do tej pory widzieliśmy i znaliśmy. Wsie rozrzucone są tutaj na zboczach gigantycznych dolin, wijących się dziesiątkami kilometrów. Droga łagodnie wznosi się lub opada zboczami doliny, zakręcając w każdą boczną dolinkę i jar. Dolina o długości kilkunastu kilometrów opleciona jest więc kilkudziesięciokilometrową nitką ziemnej drogi. Podróż w takich warunkach wydłuża się niemiłosiernie. Jechaliśmy więc godzinami, trzymając się ładunku zamocowanego na przyczepie, by nie spaść na kolejnym wyboju. Po drodze mijaliśmy ubogie zabudowania, rozrzucone między niekończącymi się polami tarasowymi.

Wsie pomiędzy Hille a Bhojpurem były Nepalem – tym do bólu prawdziwym i biednym, pozbawionym turystów i pieniędzy, prawdziwym trzecim światem. Całe osiedla jakie mijaliśmy nie miały nigdy dostępu do prądu, a domy mieszkalne nie różniły się niczym od zabudowań dla zwierząt. Transport odbywał się wyłącznie na nogach, a gdy od najbliższego autobusu dzielił kogoś dzień drogi, musiał mieć szczęście, by ją skrócić, korzystając z traktorów wożących towary między rozrzuconymi w dżungli osiedlami. Mieszkańcy sami pielęgnowali drogę prowadząca przez wieś, własnymi rękami układając na poboczach konstrukcje z siatek wypełnionych kamieniami, które zapobiegały osunięciom ziemi.

Kolejny raz traktor, na którym jedziemy się zakopuje i wydaje się, że tym razem będzie naprawdę trudno. Chłopaki więc przerzucają nas na inną przyczepę, a plecaki wrzucają do kabiny. Jest już ciemno i zaczyna mocno padać deszcz. Razem z nami na przyczepie siedzi jeszcze dwóch chłopaków. W pewnym momencie jeden z nich zaczyna uderzać ręką w kabinę kierowcy – typowy sygnał, żeby ten się zatrzymał. Maszyna się zatrzymuje, chłopak zeskakuje z przyczepy i przynosi plecak Łukasza, który nie wiadomo kiedy wylądował na ziemi. Dosłownie po 5 minutach zajeżdżamy przed jakiś dom, gdzie mówią nam, że będziemy spać. Taki klimatyczny lokalny zajazd, w którym wraz z pokojem dostaje się dal bat na kolację przy świecach. Jedzenie we wschodnim regionie Nepalu było szalenie monotonne, w przydrożnych knajpkach, gdzie za kuchnię służyło jedynie gliniane palenisko na podłodze, jedynym dostępnym daniem bywał dahl bat, a więc ryż, ryż i jeszcze raz ryż, z maleńkimi ilościami czegoś dodatkowego. Tutejsza kuchnia wydaje się nie znać pojęcia świeżych produktów, warzyw czy owoców. Na śniadanie obiad czy kolację – wszyscy jedzą w kółko to samo. Ola ze względu na zatrucie rezygnuje ze wspólnej kolacji. Zostaje w pokoju, wyciągać sprzęt żeby sprawdzić czy nic się nie stało.

Niestety stało się. Nikomu nie życzymy, by zobaczył swój komputer w takim stanie. Klawiatura wyglądała jakby ją coś wysadziło od środka, a matryca była jedną wielką pajęczyną pęknięć. Kolejne oględziny reszty rzeczy i plecaka dają nam jasno do zrozumienia, że plecak nie tylko wypadł z kabiny kierowcy, ale został też przejechany przez przyczepę. Nie będziemy ukrywać, że to nas bardzo, ale to bardzo zdołowało. Kolejny dzień, to dalszy etap podróży na przyczepie traktora. Szarpało przeokrutnie, ręce i tyłki bolały niemiłosiernie. Próbowaliśmy nie upadać na duchu, ale było trudno. Do Diktel dojechaliśmy około 1 w nocy. Dowiedzieliśmy się, że jest autobus o 6 rano, którym możemy dojechać gdzieś tam, skąd jeździ autobus do Katmandu. Nad ranem atakujemy autobus, którym jedziemy cały dzień do doliny …. Tam czeka nas kolejna przeprawa promowa i kolejna noc w oczekiwaniu na poranny autobus do stolicy. Postanawiamy spędzić ją nad rzeką, rozkładając śpiwory pod gołym niebem, traf jednak chciał, że akurat wtedy przeszła nad górami krótka, gwałtowna burza. W ciągu zaledwie kwadransa deszcz zmoczył rozbity naprędce namiot, a piasek wcisnął się w każdy możliwy zakamarek naszych bagaży i włosów. Jeszcze nad ranem przemywaliśmy oczy wodą mineralną i wytrzepywaliśmy pył z włosów.

Nad ranem odjechaliśmy do Katmandu. Droga, zaznaczona na naszej mapie jako drugorzędna, była tylko wąskim paskiem wyrąbanym w skalnej ścianie, wiszącym często wysoko nad dnem doliny. Prędkość przemieszczania się nie przekracza na niej 20 kilometrów na godzinę, choć niekiedy spada do prędkości pieszego. Jechaliśmy przez niekończące się godziny doliną …. W pewnej chwili autobus stanął, a siedzący obok nas mężczyzna przyniósł wiadomość, że droga jest zablokowana osuwiskiem. Wzięliśmy to z początku za dobry żart, ale wizja lokalna potwierdziła hiobową wieść – trasę blokowało zwałowisko kamieni i kilkutonowych głazów. Nie wierzyliśmy, że uda się je zlikwidować w ciągu jednego dnia. Pozory jednak mylą. Kilku mężczyzn, mając do dyspozycji jeden młotek i jeden oskard, zaczęła mozolne rozłupywanie skał. Oceniliśmy, że w tym tempie praca zajmie kila dni, jednak stopniowo przyłączało się coraz więcej osób i wkrótce kolejne odłamki skał zaczęły lądować w rzece poniżej drogi. W upalnym słońcu, z pomocą kilku prymitywnych narzędzi, mając do dyspozycji tylko swoje siły, kilkunastu Nepalczyków i jeden Polak w trzy godziny utorowali drogę czekającym po obu stronach osuwiska autobusom. Kilka przerw w podróżny, na szczęście krótszych, spowodowało, że zamiast wieczorem, do stolicy Nepalu dojechaliśmy o czwartej nad ranem.

Wschodni Nepal, ten który widzieliśmy, jest dla nas trudnym wspomnieniem za sprawą opisanego wypadku, któremu wiemy, że sami jesteśmy winni. Ale gdyby odrzucić to wspomnienie, to można powiedzieć, że odnaleźliśmy miejsca prawie nieznane i odizolowane od reszty świata, miejsca niezwykłe i przepiękne, jak na przykład dolina rzeki Sunkoshi Nadi. Śmiało możemy napisać, że jeżeli ktoś pragnie zobaczyć Nepal nieturystyczny, najlepiej z własnego roweru, to trasa, którą przejechaliśmy jest prawdziwie godna polecenia! Tu, gdzie byliśmy widok dwójki obcych nieraz wywoływał wśród ludzi taką konsternację, że mieliśmy wrażenie bycia pierwszymi Europejczykami w tym rejonie. Odnaleźliśmy miejsca niezwykłe, choć niesielankowe, gdzie życie to ciągłe zmaganie z górami i ich ogromą przestrzenią. Przyszło nam do głowy, że to nie dumni przybysze z Zachodu, wspinający się na najwyższe szczyty, ale żyjący w głębi gór ludzie, walczący każdego dnia o przetrwanie w tym trudnym miejscu, są prawdziwymi bohaterami Himalajów.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (25)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-05-14 19:44
Ciężka Wasze wędrowanie lecz jak wspaniałe są zdjęcia !!!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013