Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Spacerując wśród herbacianych pól
Zwiń mapę
2011
28
mar

Spacerując wśród herbacianych pól

 
Indie
Indie, Darjeeling
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 17973 km
 
Po trzech tygodniach podróży przez północne Indie uznaliśmy, że czas odpocząć w jakimś cichym miejscu. Już od dłuższego czasu chodził nam po głowie treking po indyjskich Himalajach – niestety nasza wiza kończyła się, więc nie starczyłoby nam czasu na wielodniową wędrówkę. Zapadła więc decyzja: jedziemy do Dardżylingu, skąd pójdziemy gdzieś na wieś. A gdzie dokładnie i na ile czasu, to jeszcze zadecydujemy. Z Patny przedostawaliśmy się więc na północ, jadąc przez Zachodni Bengal.

Najgęściej zaludniony stan Indii, leżący przy granicy z Bangladeszem, wyglądał z okien pociągu zupełnie inaczej niż jakiekolwiek inne miejsca, które widzieliśmy. Jechaliśmy przez płaską, zieloną równinę, którą pokrywały niekończące się pola ryżowe. Przedzielone glinianymi groblami poletka wypełnione były wodą, po kostki w której pracowali rolnicy. Wszędzie widać też było pompy zasilające uprawy w wodę. Na stacjach pojawiły się napisy w języku bengali. Co ciekawe, im dalej jechaliśmy na wschód, tym bardziej urozmaicone jedzenie widzieliśmy w dworcowych barach i u obnośnych sprzedawców. Wyglądało to trochę, jakbyśmy wjechali do innego kraju.
W południe dojechaliśmy do New Jaipaliguri, skąd do Dardżylingu jeździ słynna kolejka wąskotorowa z lokomotywą parową, zwana „toy train”. Pociąg odjeżdża raz dziennie i my się na niego spóźniliśmy ze dwie godziny, co koniec końców nie było wcale takie złe. Podjechaliśmy więc do Siliguri, skąd spodziewaliśmy się złapać autobus do leżącego w górach Darjeelingu. Na dworcu powiedziano nam, że nie odjeżdża tam nic poza jeepami, jednak pamiętając różnych „życzliwych” doradców jakich pełne są indyjskie dworce, postanowiliśmy to sprawdzić. Poszukiwania nic nie dały – panowie mieli rację. Nie pozostawało więc nic innego jak zająć miejsce w samochodzie. Tuż obok postoju znajdowała się kasa, w której sprzedano nam oficjalny bilet. (Tu drobna uwaga praktyczna: pociągi dojeżdżają zazwyczaj do stacji New Jalpaiguri, skąd można wziąć autorikszę na kilkukilometrową podróż do Siliguri, bądź jeepa od razu do Darjeelingu. Pierwsza opcja to koszt 30 rupii za rikszę plus 100 rupii za miejsce w samochodzie, druga to 150 rupii i krótsze oczekiwanie na odjazd).

Trasa do herbacianego królestwa Indii była górską serpentyną, niemożliwą do porównania z jakąkolwiek górską drogą w Polsce. Wąski asfalt prowadził dzikimi zakosami na grzbiet mijając plantacje herbaty. A więc wjeżdżamy w Himalaje! Odległość prawie 90 kilometrów szalony kierowca terenówki pokonywał trzy godziny, samochodem rzucało na potężnych dziurach, w zakręty wchodziliśmy, widząc pod sobą stromy stok spadający w dolinę kilkaset metrów niżej. Koła przemykały całkiem blisko krawędzi drogi, co skłaniało do rozmyślań o tym, czy możliwe jest wyskoczenie z lecącego samochodu tylnymi drzwiami… Sąsiadka Hinduska wymiotowała, my również czuliśmy się nietęgo, na szczęście dojechaliśmy bez przykrych wypadków. Po drodze mijaliśmy również kolejkę, w której dzielni pasażerowie jechali już ostatnią, ósmą godzinę do Dardżylingu, a ich miny były bardzo znudzone.
Darjeeling szybko stał się jednym z naszych ulubionych miejsc w Indiach. Ujęły nas cisza i spokój panujące w tym mieście. Był też naszym pierwszym zetknięciem z kulturą Himalajów, egzotyczną mieszanką Hindusów, Nepalczyków i Tybetańczyków i to może ta różnorodność powodowała, że miasto było dla nas oddechem ulgi po wielkich aglomeracjach indyjskich nizin. Spędziliśmy tam dwa dni włócząc się jego uliczkami. Dość pechowo trafiliśmy tam na dzień przed tybetańskim Nowym Rokiem, wiele interesujących nas miejsc było więc zamkniętych. Turyści zaczynali jednak przybywać do miasta, sklepy, restauracje i hotele, których pełno było przy każdej uliczce, wyglądały ich łakomie. My starannie ominęliśmy te z górnej półki, zwłaszcza rekomendowane przez przewodniki, zbyt często bowiem zdarza się, że „jadąc” na opinii zawyżają swoje ceny obniżając przy tym jakość usług. Ten w którym zamieszkaliśmy był niezbyt znany i tani. Ruch w mieście był spory i przyjezdnych nie odstraszały nawet niepokoje jakie jeszcze niedawno targały tym miejscem. Pochodzący z Nepalu Gurkhowie, będący większością na tym terenie, domagają się od dawna utworzenia autonomicznej prowincji zwanej Gurkhaland, na co rząd centralny nie patrzy zbyt łaskawie. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej podczas ulicznej demonstracji zginęło tu dwóch mężczyzn, w trakcie późniejszych zamieszek spalono doszczętnie biuro informacji turystycznej, którego zgliszcza widzieliśmy na własne oczy. Witryny sklepów i lokali pełne były napisów „Gurkhaland ” i politycznych haseł poparcia dla autonomii. W mieście nie było jednak śladu po wydarzeniach ostatniej zimy.

Darjeeling to dla nas pierwsze widoki PRAWDZIWYCH Himalajów. Każdy właściciel hotelu ma w swojej ofercie żelazny punkt tutejszego programu: wycieczkę na wzgórze Tiger Hill, 15 km na południe od miasta, gdzie o wschodzie słońca ogląda się panoramę ośnieżonych szczytów, z leżącą na granicy indyjsko-nepalskiej Kanczendzongą i odległym Everestem. Dla nas pogoda w Darjeelingu była łaskawa tylko jednego poranka, gdy spod leżącego blisko hotelu Observatory Hill ujrzeliśmy nasz pierwszy ośmiotysięcznik, właśnie Kanczendzongę. Musicie nam uwierzyć (gdyż do zdjęć chwilowo nie mamy dostępu), że widok był wspaniały.

Darjeeling to jednak nie tylko góry, ale i – a może przede wszystkim – herbata, której w tym rejonie rośnie tyle, że stanowi ona ¼ indyjskich upraw. Bardzo chcieliśmy zobaczyć na własne oczy jak wygląda jej zbiór. Marzyliśmy też o wyrwaniu się w góry. Z początku pociągał nas krótki treking wzdłuż granicy z Nepalem, wiodący w stronę wysokich gór, jednak gdy usłyszeliśmy, że potrzebny jest na nim przewodnik zrezygnowaliśmy. Zamiast tego wybraliśmy się na dwudniowy spacer z Mirik do Kurseong, trasą rzadko odwiedzaną przez turystów, a pełną herbacianych plantacji.

Część rzeczy zostawiliśmy w hotelu i z lekkimi plecakami wsiedliśmy w autobus do Mirik. Tu zjedliśmy nasze pierwsze pierożki momo (mniam!) i ruszyliśmy na herbaciany spacer, który początkowo był bardziej bambusowy. Ogromne ilości tych sympatycznych drzew sprawiły, że nasza galeria zdjęć powiększyła się o fotografie w stylu „głupie, nie pokazywać publicznie”.

Gdy tak dreptaliśmy niespiesznie od wioski do wioski, w krajobrazie ubywało bambusów, a przybywało herbacianych krzewów i kolorowych domków, które nadawały całej okolicy bajkowego charakteru. Zbliżał się już wieczór, a my nie wiedzieliśmy gdzie będziemy spać. Nie wzięliśmy ze sobą ani namiotu, ani karimat, więc nocowanie pod chmurką byłoby trochę utrudnione. W jednej kolorowej wioseczce ni jak nie mogliśmy się dogadać, czy ktoś nie dałby nam pokoju na noc. Przed kolejną wioseczką zobaczyliśmy wśród herbaty kulturalny bambusowy szałasik na palach. O, to coś dla nas! Śpiwory to my akurat mamy! Nie chcieliśmy jednak zaanektować go bez pytania, aż tacy nie jesteśmy. Zeszliśmy do kolorowych domków i próbowaliśmy dowiedzieć się od przypadkowo spotkanego przechodnia czy można tu gdzieś spać, a może w tym szałasiku? Pan coś powiedział, pokręcił głową i odesłał na migi do domku poniżej. Tam miła pani powiedziała nam, żebyśmy poszli do innego domku i tam poprosili o nocleg. To poszliśmy lecz w tym innym domu nikogo nie było. Ale za to przechodził obok inny pan, który się nami zainteresował. Po krótkiej rozmowie powiedział, żebyśmy poszli z nim na nocleg. I przyprowadził nas z powrotem do tej miłej pani, która nas do innego domu odsyłała. Pani okazała się być jego siostrą i posiadać pokój gościnny z wielkim plakatem Avril Lavigne, w którym dano nam łóżko i kolację. Szybko zasnęliśmy, choć łóżko było króciutkie. Pan żartował, że ma ono „nepali size” (acha, bo goszczący nas ludzie byli Nepalczykami).

Następnego dnia rano, po wspólnej herbacie z mlekiem i podziękowaniach, ruszyliśmy dalej. Gdy zeszliśmy prawie na dno doliny, zobaczyliśmy to, na czym nam tak zależało: krzewy herbaciane i pracujące przy nich panie z wielkimi koszami na plecach. Oglądaliście „Pana Tadeusza”? Pamiętacie z tego filmu scenę grzybobrania? To właśnie z nią, a właściwie jej atmosferą skojarzyła nam się ta plantacja. Wczesna pora dnia, delikatne światło, ogromne drzewa, śpiew ptaków i szum rzeki nadawały temu herbacianemu miejscu sielankowy charakter. A wśród tego prześliczne i roześmiane kobiety o skośnych oczach, niektóre w pełnym makijażu i wymyślnych fryzurach, spokojnie zbierały pojedyncze listki z samych czubków krzewów. Patrząc na nie w ogóle nie mieliśmy wrażenia, że ich praca jest ciężka. Dziewczyny gaworzyły, chichotały, a gdy tylko nas zauważyły, chętnie pozowały do zdjęć, nie przerywając swej pracy. Ola spróbowała być jedną z nich. Zerowe doświadczenie w zbieraniu oraz noszeniu kosza zaczepianego o głowę na pewno nie były jej atutami. Nie będziemy ukrywać, że część zebranych przez Olę listków została odrzucona, choć wierzcie, że dla nas wszystkie wyglądały tak samo ;)

Po wizycie na plantacji zaczęliśmy iść w kierunku Kurseong. Na tej trasie po raz pierwszy i jak na razie ostatni, spróbowaliśmy autostopu w Indiach. I udało się! Przejazd na pakach dwóch ciężarówek, powrót do Kurseong, a następnie do Dardżylingu. I tak oto kończył się nasz pobyt w Indiach. Następnego dnia z rana ruszyliśmy w kierunku granicy z Nepalem.

Indyjskie miasta i wsie to dwa różne światy. Pierwszy – kolorowy, chaotyczny, głośny i tłumny. Ten drugi – cichy, niespieszny i uboższy, choć nie mniej kolorowy.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013