Indyjskie pociągi to świat sam w sobie. Podróżując po północnej części tego kraju spędzamy w nich sporo czasu, pewnie więcej niż byśmy chcieli. Sporo czasu spędzamy też na dworcach, czego w ogóle wolelibyśmy uniknąć. Postanowiliśmy więc spisać w jednym miejscu garść wrażeń jakie uzbierały się w trakcie ostatnich tygodni.
Jak kupić bilet
Przyjeżdżając do Indii i planując podróż po nich prędzej czy później staniemy przed koniecznością dotarcia na stację, kupna biletu, znalezienia właściwego składu, a potem już tylko „wsiąść do pociągu nie-byle jakiego”. Problemem jest jednak często nie podróż, ale wszystkie przygotowania do niej. Dla nas chrztem ognia był dworzec w Amritsar, gdzie okazało się to względnie łatwe. Biuro rezerwacji biletów mieszczące się w centrum miasta nie dysponowało już żadnymi biletami. Na stacji wciśnięto nam w garść formularz, który wypełnia się, podając nazwiska, płeć i wiek (jakie to ma znaczenie?), numer i nazwę pociągu, wreszcie stację docelową. Problemem jest znalezienie w nieczytelnych rozkładach nazwy i numeru żądanego składu. Na szczęście pomocą przyszedł nam pan w okienku „Enquiry”. Potem nie pozostało nic innego jak ustawić się w kolejce do jednego z dwóch czynnych okienek. Obsługa była wolna, pasażerowie zdawali się być koszmarnie niezdecydowani, ale udawało się odprawić każdego z nich w około 5 minut. Po ponad godzinie stania, gdy od okienka dzieliła nas tylko jedna osoba, kasjer zrobił sobie przerwę. Kolejny kwadrans niecierpliwego tupania i mieliśmy bilet w garści. Pierwszy sukces!
Długie czekanie i niemrawi urzędnicy nie tylko w nas wywołują niecierpliwość. Co chwilę widać Hindusów próbujących przepchnąć się bez kolejki. Gdy próbują to zrobić z nami trzeba być stanowczym, w razie potrzeby wyciągając z okienka formularz, który podstępnie wsadzili pod lub nad naszymi rękami. Widząc obcego zazwyczaj nie spróbują tego ponownie. Niekiedy takie osoby odsyłał na koniec kolejki sam kasjer,. Czasem jednak do akcji musiał wkroczyć strażnik z drewnianą lagą, który delikatnie chwyci delikwenta za ramię wskazując mu jego miejsce.
Dworzec
Na dworcu Hindusi, zazwyczaj spokojni, zmieniają się nie do poznania. Kolejka do kasy atakowana jest przez cwaniaków próbujących wepchnąć się i załatwić swój interes. Dochodzi wtedy do przepychanek (choć nigdy bijatyk), które tłumi wspomniany już pan z drewnianą pałą. Takie zachowanie przestaje jednak dziwić gdy zobaczy się pracę kasjerów, z których większość pracuje w żółwim tempie. Jeszcze gorzej jest w informacji. Tam pasażerów często się nie dostrzega, albo jak w Agrze, krzyczy gdy czegoś nie rozumieją. Jeszcze gdzie indziej informacji udzielał człowiek ograniczający swoje odpowiedzi do kiwania i kręcenia głową oraz cichych burknięć.
Ta mieszanka niecierpliwości i obojętności wynika chyba z nielekkiego życia oraz przeludnienia, które powoduje niesłychane zagęszczenie ludzi na ulicach, dworcach, pociągach. Wieczorami stacje kolejowe stają się wielkimi noclegowniami, gdzie przeczekuje się godziny do następnego pociągu, a wtedy trudno znaleźć wolne miejsce w halach czy na peronach. Pasażerowie leżą przy sobie tak gęsto, że trzeba uważać by idąc nie nadepnąć nikogo.
Każda podróż na dworcu zaczyna się i kończy. Zdarza się, że opuszczenie pociągu jest rzeczą najtrudniejszą w całej podróży. Przyjezdny, przyzwyczajony do faktu, że wysiadający ma pierwszeństwo, w drzwiach może zderzyć się czołowo z tłumem napierającym w przeciwną stronę. Nikt nie patrzy na to, czy ktoś chce opuścić wagon, że łatwiej będzie wejść do pustego. Bardzo często próbując wyjść na peron musieliśmy z całej siły naprzeć na tłum naciskający z drugiej strony. Dziesiątki krzyczących i przepychających każdy deptał po sąsiadach, stężenie agresji było przerażające. Jak szybko spokojni i cisi Hindusi potrafią się zmienić w takiej chwili! Widząc, że nie damy rady wydostać się inaczej wypychaliśmy nacierających na nas za pomocą plecaków i łokci, czasem nawet kolan. Tak jak szczury, które zamknięte w zbyt ciasnej klatce zagryzają się wzajemnie, tak ludzie stłoczeni na zbyt ciasnej przestrzeni potrafią tu walczyć o miejsce.
W jednym z pociągów osobowych z przerażeniem obserwowaliśmy tłum walczący o miejsca w wagonach. Niektórzy wskakiwali jeszcze do pędzącego składu, nie zważając na innych, czekających już z bagażami przy wyjściu. Gdy pociąg stanął potężna fala runęła do środka, depcząc wszystko na swojej drodze. Równie potężna i nie mniej wściekła próbowała wydostać się na zewnątrz. Nie byliśmy w stanie zrobić nic, drzwi zablokowane były wrzeszcząca masą. W pewnej chwili ujrzeliśmy starą kobietę, którą naciskający ze wszystkich stron ludzie dosłownie wcisnęli w drzwi. Ich napór zaczął niebezpiecznie wgniatać jej twarz prosto w kant stalowych drzwi. Nie mogliśmy zrobić nic, na szczęście ktoś stojący bliżej w porę osłonił jej skroń kurtką. Po dziesięciu minutach, pomagając sobie nogami i plecakami, wreszcie wyszliśmy, ale sporo czasu minęło nim ochłonęliśmy po tym wydarzeniu.
Turyści przodem!
Przesiadka w New Delhi. Ze stacji Nizamuddin wzięliśmy osobowy, który za 2 rupie (5 groszy) od osoby przewiózł nas przez miasto. Po drodze widoki na biedne osiedla namiotów z folii wzdłuż torów i jeden z pierwszych szoków kulturowych w tym kraju: załatwiający się lokalsi. Miejscowi mężczyźni po prostu wypróżniali się na torach, kucając z genitaliami na wierzchu, w małych odstępach od siebie, nie przejmując się niczym. Patrzyliśmy z niedowierzaniem.
W południe trafiliśmy na dworzec Old Delhi. Tam – kompletny chaos. Okienka nie pracowały, informacja miała wszystko gdzieś i nie odpowiadała na pytania, halę wypełniał kłębiący się tłum, depczący po tych, którzy w oczekiwaniu na odjazd spali pokotem na betonie. Nie mieliśmy jak przebić się przez to piekło, wsiedliśmy więc w rikszę, każąc zawieźć się na New Delhi. Tam zaś czekało na nas wygodne biuro obsługi dla turystów zagranicznych. Siedzący w cichej i czystej sali urzędnicy pomagali wypełnić formularze. Po kilkunastu minutach wyszliśmy z biletem do Waranasi i Jodhpuru. Wszystko pięknie, tylko dlaczego nie może tak być dla każdego? Widząc kolejki kłębiące się na zewnątrz wiemy, że jesteśmy szczęściarzami. Ale czy sprawiedliwe jest, że traktowani jesteśmy lepiej niż Hindusi tylko dlatego, że przywozimy do tego kraju pieniądze? Indyjskie koleje, uznają pewnie, że nikt z Zachodu nie połapie się w skomplikowanym systemie rezerwacji. Ale swoich rodaków można stłoczyć jak zwierzęta i kazać czekać godzinami przed wiecznie powolną kasą.
W Waranasi również trafiliśmy do biura dla foreign tourists. Tam też bez problemu dostajemy bilet. Dowiedzieliśmy się też, że dysponują one miejscami dla ludzi z zagranicy, zwanymi foreign quota. Takie miejsca znaleźć można jednak tylko w miejscach popularnych. W Ahmedabadzie było to jedno okienko, na szczęście luźne, w Jodhpurze nie było nic. W tym ostatnim mieście biuro obsługi turystów zagranicznych nie zajmowało się w ogóle ich obsługą i skierowało nas do budynku rezerwacji. Długo szukaliśmy tego miejsca, nikt bowiem nie potrafił nam go wskazać. Po godzinie okazało się, że tego dnia na zachód nic już nie jedzie, zdecydowaliśmy się więc na autobus.
Cisza to skarb
W Iranie podstawowym środkiem transportu były setki autobusów, odjeżdżających we wszystkie strony kraju. Tutaj jest to pociąg, który jako jedyny pozwala pokonywać olbrzymie dla nas odległości. Składy są jednak stare i jest ich, w stosunku do zapotrzebowania niewiele, co powoduje permanentny tłok. Zazwyczaj podróżujemy nocą, korzystając z wagonów klasy sleeper, które są tu odpowiednikiem naszych kuszetek, chociaż i w nich trudno o ciszę i spokój.
Sleeper to wagon z miejscami do leżenia bez przedziałów lub, mówiąc ściślej, z przedziałami nie oddzielonymi od korytarza drzwiami. Niemal identycznie jak w rosyjskich lub ukraińskich plackartnyj. Po drugiej stronie przejścia znajdują się dodatkowe dwie leżanki, niestety sporo krótsze od reszty, wyspać się na nich jest więc sztuką, gdy ma się więcej niż 160 cm wzrostu. Któregoś razu spędziliśmy jednak noc we dwoje na jednej krótkiej kuszetce i zaręczamy, że jest to możliwe. Na świat wygląda się przez poziome kraty, którymi zabezpieczone jest każde okno. Kradzieże się zdarzają, a brak drzwi je ułatwia, kłódka i łańcuch są więc obowiązkowym wyposażeniem podróżującego. Na każdym dworcu wiszą też plakaty, ostrzegające przed przyjmowaniem jedzenia od współpasażerów – mogą w nich być narkotyki, którymi usypia się ofiarę by wyjść z jej bagażem. Zazwyczaj mieliśmy jednak inne zmartwienia.
W autobusach i pociągach zmorą potrafią być osoby słuchające na głos muzyki z telefonów. Doszliśmy do wniosku, że Hindusi, wyrastający w głośnym i przeludnionym środowisku, uzależniają si8ę z czasem od hałasu i podróżując odpalają swoje komórki na cały regulator. Skoczna indyjska muzyka rzadko jest dla nas miła, dominują w niej jazgotliwe instrumenty strunowe i piskliwy damski wokal. Rekordem był autobus do Bhuj, gdzie naliczyliśmy czterech mężczyzn słuchających takiej muzyki, ale również w pociągach trafiają się melomani, także nocą. Jesteśmy zawsze jedynymi którzy proszą o uciszenie hałasu, miejscowi pozostają niewzruszeni. Ciekawe jak przeciętny Hindus zareagowałby na trash metal czy choćby ciężki rock?
Wyjście „na stronę”
W indyjskich wagonach znaleźć można dwa typy toalet: muszla i dziura w podłodze. Podpisane są odpowiednio western style i indian style. W tych pierwszych znaleźć można instrukcję z ostrzeżeniem, by „nie stawać butami na toalecie”. Hindusi chętniej korzystają ze swojej, drugą zostawiając dla turystów. Dla Europejczyka lub Amerykanina, przyzwyczajonego do „tronu”, rzecz to pewnie trudno wyobrażalna. Toalety w wagonach mają jednak niezaprzeczalną zaletę: nigdy nie brakuje w nich wody. Na dworcach, pomiędzy peronami, znajdują się pompy i każdym dłuższym postoju jej zapas uzupełniany jest przez obsługę dworca.
Sąsiedzi
W drodze z Gudżaratu (daleki zachód) do Zachodniego Bengalu (równie daleki wschód) przydarzyło nam się wreszcie to, co przydarzyć się musiało: zabrakło dla nas biletów. Po godzinnym kombinowaniu w Ahmedabadzie udało się nam kupić bilet do leżącego w centrum kraju Bhopalu. Wpisano nas na waiting list co oznaczało, że chętnych na miejsca jest zbyt dużo, ale gdy pojawiliśmy się po południu przed okienkiem „Enquiry” okazało się, że ktoś musiał zrezygnować, gdyż kasjer bez słowa przydzielił nam miejsca. Udało nam się więc wyjechać w 14-godzinną podróż z miejscami leżącymi.
Pociąg którym jechaliśmy (a może tylko wagon?) był niezwykły, za sprawą naszych współtowarzyszy. I to nie tylko jednej myszki i kilku karaluchów, które widzieliśmy. Przed wejściem do wagonu niemal potknęliśmy się o nosze. Pierwsza myśl „trup!”, ale nie – mężczyzna oddycha, choć z dużym trudem. „Umiera na AIDS” – powiedział jeden z jego opiekunów, po czym położył chorego tuż obok, za przepierzeniem. Wychudzony, nieprzytomny, oddychający przez rurkę w krtani, musiał być już u progu śmierci.
W ciągu kolejnych dwóch godzin przez wagon przeszło 5 osób, głównie chłopców, sprzątając. Nie pracowali na kolei, czyszczenie wagonów to ich własna inicjatywa i pretekst do wyciągnięcia kilku rupii od pasażerów. Ich narzędziem jest brudna szmata lub zmiotka, którą wygarniają spod siedzeń śmieci prosząc w zamian o datki. Sprzątacze stają się bardziej natrętni widząc turystów – Hindusowi wystarczy jeden gest by ich przegonić, my słowo „no” musimy 5-6 razy. Chwilę później przeszedł kaleka bez ręki, a po nim hit podróży – transwestyta w sari. Wszedł do przedziału, głośno klasnął w dłonie i powiedział coś, po czym wyciągnął ręce po pieniądze. Pasażerowie, o dziwo, hojnie płacili. Czyżby zaklęcie takiej osoby przynosiło szczęście?
Czasem myślimy, że kraj ten uczy obojętności. Widok mężczyzny umierającego na AIDS, kaleki bez nóg pełznącego przez korytarz wagonu czy żebrzącego dziecka robi wrażenie za pierwszym razem. Potem przechodzi się z tym do porządku dziennego, gdyż zbyt wielkie jest stężenie ludzkiego nieszczęścia. Nie masz już siły litować się, tylko czekasz, aż samozwańczy sprzątacz pociągu skończy grzebać szmatą wokół twoich nóg i zapadasz w drzemkę. Możesz dać mu pięć rupii, nie możesz jednak uszczęśliwić każdego biedaka, którego spotkasz na swojej drodze.
Lepiej późno niż…
Po postoju w Bhopalu wyruszyliśmy w podróż do odległej o ponad 1100 kilometrów Patny. Tym razem nie mieliśmy szczęścia: na waiting list nasze nazwiska znalazły się na 142 i 143 miejscu. W drogę wybraliśmy się mimo wszystko, cała noc zwinięci na plecakach w przejściu między wagonami. Rano konduktor obudził nas i przydzielił dwie leżanki, które zwolniły się w międzyczasie w sąsiednim wagonie. Od współpasażerki dowiedzieliśmy się, że pociąg którym jechaliśmy jest zawsze spóźniony, stając po drodze na małych stacyjkach lub w szczerym polu bez żadnego widocznego powodu. Tak było i tym razem, do celu dotarliśmy z 4-godzinnym opóźnieniem. Podróż w poprzek Półwyspu Indyjskiego, rozpoczęta trzy doby wcześniej i przerywana całodniowym oczekiwaniem w Ahmedabadzie i Bhopalu, trwała 71 godzin, w czasie których pokonaliśmy dokładnie 2200 kilometrów. Jeśli jakość transportu mierzyć średnią prędkością jazdy, to standard Indii i Pakistanu okaże się w przybliżeniu taki sam.
Pieśń za jedną rupię
Do wagonu weszła mała dziewczynka z kastanietami i trzaskając nimi zawodziła, wędrując przez korytarz. Więcej czasu zajmowało jej przejście do kolejnych przedziałów i proszenie o pieniądze niż sam śpiew. Gdy dotarła do nas pokręciliśmy głowami, mówiąc, że nie mamy drobnych. Mała stała przy nas długi czas, aż w końcu nasz sąsiad Hindus odgonił ją, wręczając jedną rupię. Dziewczynka musiała cenić się jednak lepiej i widząc drobny nominał rzuciła monetę na podłogę, domagając się więcej. Mężczyzna podniósł pieniądz i zamierzył się na nią ze złością. Chyba pieśń za jedną rupię też podlega inflacji, chociaż w Polsce mało który żebrak pogardziłby równowartością jednej trzeciej bułki.