Zdarza się czasem w trakcie tej podróży, że przypadkowy impuls prowadzi nas w miejsca, których odwiedzenia pierwotnie nie planowaliśmy, ba – nawet nie wiedzieliśmy o ich istnieniu. Tak było z Irackim Kurdystanem, do odwiedzenia którego zachęciła nas Judy, Angielka poznana w klasztorze Mar Musa. Tak również stało się w zachodnich Indiach, gdzie trafiliśmy za radą poznanej w Amritsar Kanadyjki, podróżującej od kilku tygodni przez Indie. Usłyszeliśmy od niej o niezwykłym miejscu, gdzie odnaleźć można skupiska wiosek zamieszkałych przez ludy zajmujące się tradycyjnymi rzemiosłami. Miejsce to znajdowało się w Gudżaracie, w prowincji Kutch, najdalej na zachód wysuniętym miejscu Półwyspu Indyjskiego. Mało znany region rzadko odwiedzany przez turystów? W dodatku z szansą na spotkanie niezwykłej, zachowanej do dziś kultury? Jedziemy!
Strzepnąwszy z butów pył Jaisalmeru wsiedliśmy w autobus, by przez kolejnych 16 godzin pokonywać 700 kilometrów lokalnej drogi, prowadzącej na południe. Dwie trzecie doby w podróży – jeszcze niedawno zabrzmiałoby to dla nas niewiarygodnie, jednak po doświadczeniach z Iranu i Pakistanu nie robiło aż takiego wrażenia. Trzeba po prostu uzbroić się w cierpliwość i zająć czymś myśli lub po prostu spróbować spać cały ten czas. Jeśli coś było niewiarygodnego w tej podróży, to fakt, że w przepełnionym autobusie sporo ludzi stało w przejściu dzień i noc, niektórzy jadąc kilka godzin. Nie pierwszy raz stwierdziliśmy, że wytrzymałość Hindusów na trudy podróży jest godna pozazdroszczenia.
O czwartej rano dotarliśmy do Bhuj, niewielkiego miasta będącego stolicą prowincji. Otoczenie dworca nocą odstraszało, postanowiliśmy więc przespać się w parku. Idąc mijaliśmy rozrzuconych na chodnikach bezdomnych śpiących na chodnicach i kierowców riksz owiniętych w koce wewnątrz swoich pojazdów. O dziwo, w kraju gdzie bezdomność jest powszechna i na każdym kroku spotyka się ludzi, dla których domem jest ulica, parki miejskie jakimś cudem nie stają się noclegowniami. Mogliśmy rozłożyć śpiwory na trawie i pod osłoną krzaków spać jeszcze kilka godzin.
Bhuj od początku stał się naszym objawieniem, antidotum na przykre doświadczenia z pustynnego „safari”. Przede wszystkim był miastem niewielkim, jakby skrojonym na miarę człowieka i w niczym nie przypominał hałaśliwych molochów w rodzaju Delhi. Mogliśmy bez kłopotu przejść je piechotą w ciągu godziny. Gdy maszerowaliśmy z plecakami nikt nie zaczepiał nas oferując rikszę czy hotel, tylko raz usłyszeliśmy za nami okrzyk „Hello, one rupee!”. Widać było, że to nie tylko miejscowi dla nas, ale również my dla nich staliśmy się atrakcją turystyczną. Wystarczyło wyciągnąć aparat i podejść do grupki kolorowo ubranych kobiet z kolczykami wielkimi nieraz niczym spodki, by zostać zasypanym dziesiątkami próśb o zdjęcie. Tutaj nie było mowy o płaceniu za zdjęcia – wystarczyło raz pokazać wyświetlacz aparatu, by zostać zajętym przez kolejnych piętnaście albo więcej minut :) . Takie właśnie było Bhuj – bodaj najwspanialsze miejsce jakie dotychczas odwiedziliśmy w Indiach. Na ulicach ludzie pozdrawiali nas i nawet kierowcy riksz, zazwyczaj przekrzykujący się by tylko zwrócić naszą uwagę, tutaj słysząc nasze „Nie, dzięki” uśmiechali się odjeżdżając nieśpiesznie. W Bhuj zaczęliśmy odzyskiwać naszą wiarę w ten kraj.
Spędziliśmy w mieście dobę, eksplorując je nieśpiesznie. Nasz guesthouse prowadzony był przez nobliwego muzułmanina, wraz z nami mieszkało także kilkoro turystów. Byliśmy jednak tak nieliczną grupą, że znikając na długie godziny wśród zaułków starego miasta nie spotykaliśmy się ani razu. Uliczki Bhuj miały w sobie coś magicznego i to nie dzięki starej zabudowie, ale ich niezwykłemu splątaniu., Dziesięć razy opuszczaliśmy nasz pokój i za każdym razem odnajdowaliśmy się w zupełnie innej uliczce, w miejscu jeszcze nieodwiedzanym, choć moglibyśmy przysiąc, że zawsze kierowaliśmy nasze kroki w tą samą stronę. Cóż, najwyraźniej Bhuj miało w sobie cos magicznego. A może opanowała je sieć portali czasoprzestrzennych?
Bhuj jest stolicą prowincji, położonej na pustynnym półwyspie, który w okresie letniego monsunu zamienia się w wyspę otoczoną słonymi rozlewiskami od wschodu i wodami Oceanu Indyjskiego od zachodu. Aby odwiedzić wiele z wiosek rozrzuconych na jego terenie potrzebowaliśmy permitu, który wyrabia się w lokalnym biurze paszportowym. Wizyta, jak na standardy indyjskie, była zabójczo krótka i już po godzinie, opuściliśmy urząd uzbrojeni w dwa pozwolenia podpisane przez naczelnika policji. Potrzebowaliśmy jeszcze tylko wskazówek gdzie szukać wiosek rzemieślników. Skarbnicą informacji okazał się mężczyzna pracujący w lokalnej informacji turystycznej, autor przewodnika po regionie. Wyposażeni w jego książkę daliśmy sobie trzy dni na zwiedzenie tego miejsca. Jak jednak dotrzeć w miejsca odległe o prawie 150 kilometrów, gdy komunikacja lokalna nawala? Rozwiązanie było proste: zmienić środek lokomocji!
W Indiach stale atakowani jesteśmy przez motocykle i skutery pędzące ulicami jakby chciały stratować każdego pieszego na drodze. Te niewielkie pojazdy są jednak znakomitym rozwiązaniem w zatłoczonym kraju. Co więcej nie jest na nie potrzebne prawo jazdy – chyba tak jak w Polsce, ale nie jesteśmy tego pewni. Żadne z nas nie posiada „prawka”, nie jest to jednak żadnym problemem. W centrum Bhuj znaleźliśmy wypożyczalnię jednośladów, której właściciel, sprawdziwszy nasze paszporty, oddał nam do dyspozycji skuter. Tym sposobem staliśmy się posiadaczami zgrabnej Hondy, prawdziwej „strzały Indii”, którą zamierzaliśmy objechać północną część półwyspu. Żadne z nas nie jeździło nigdy takim pojazdem, Polak jednak potrafi! Trzy minuty wystarczyły, by opanować podstawy, potem wystarczyło odjechać sprzed wypożyczalni. Technikę jazdy szlifowaliśmy po drodze. Jazda indyjskimi drogami, mimo wybojów, okazała się całkiem przyjemna. Okazało się też, że MOŻNA być w tym kraju kierowcą i nie używać klaksonu.
Przez cały pierwszy dzień kierowaliśmy się stale na zachód. Im dalej tym gorsza stawała się droga, tym rzadziej mijaliśmy niewielkie wsie i miasteczka, i tym mniej krajobraz stawał się zielony, a stawał pustynny. Zatrzymywaliśmy się przy małych świątyniach, opychaliśmy się po uszy w przydrożnej restauracji, gdzie za dolara dostaliśmy wielkie tahli z nieograniczoną ilością dokładek i deserem. Coraz częściej zamiast skuterów i autobusów mijały nas jeepy, dowożące mieszkańców do trudno dostępnych wsi. O zachodzie słońca wyjechaliśmy na ostatni, równy jak stół odcinek drogi i wyciskając z Hondy ile fabryka dała dotarliśmy do Lakhpat.
Z tego ludnego niegdyś miasta wyruszały karawany w głąb kontynentu. Lakhpat był ważnym portem, położonym u ujścia Indusu. W 1819 roku wielkie trzęsienie ziemi zmieniło bieg rzeki, przemieszczając jej koryto o ponad 100 kilometrów, na terytorium obecnego Pakistanu. Port stał się martwy, jego mieszkańcy wyemigrowali i pozostawiając po sobie „miasto – widmo”. Obecnie w Lakhpat, pośród dziesiątków opuszczonych domów, mieszka około 200 rybaków. Już o zmroku dotarliśmy do ruin dawnego fortu, otoczonego długim murem. Przy bramie wjazdowej jakiś mężczyzna skontrolował nasze permity. W środku zasypane piachem ulice pomiędzy rozsypującymi się budynkami, po których krążyliśmy przez pewien czas. Niestety, brak doświadczenia spowodował, że nie sprawdziliśmy instalacji elektrycznej naszego powozu i wyruszyliśmy w drogę bez świateł i kierunkowskazów. Na szczęście uczynni mieszkańcy wskazali nam miejsce na nocleg – niewielką świątynię sikhów, podobnie jak w Amritsar bardzo gościnnych.
Kolejny dzień to krótki spacer po Lakhpat, którego wymarłe ulice zrobiły na nas niezwykłe wrażenie i powrót na południe. Nie przeczytawszy kupionego w Bhuj przewodnika nie mieliśmy żadnego konkretnego planu – ot, byle na wschód, wzdłuż wybrzeża. Jechaliśmy drogą pośród zielonej równiny, potem skręciliśmy w jakąś lokalną szosę i z myślą „pojedźmy godzinkę i zobaczymy co tam jest” pruliśmy przed siebie. Zdanie się na łut szczęścia było strzałem w dziesiątkę.
Wjechaliśmy do wsi, jednej z wielu jakie mijaliśmy, zagubionej gdzieś wśród piasków i pustynnych zarośli. Wtem ujrzeliśmy, suszące się w słońcu gliniane naczynia ułożone w równe rzędy przed jednym z domów. Zatrzymaliśmy się by je sfotografować i… tak się zaczęło. Nasza obecność przyciągnęła uwagę domowników i okolicznych mieszkańców. Natychmiast otoczeni zostaliśmy przez prawie 20-osobową grupę dorosłych i dzieci, śledzących każdy nasz ruch. W ich ciekawości nie było absolutnie nic nachalnego, nie rozumiejąc się niemal zupełnie śmialiśmy się, pokazując na aparat. Mała wieś okazała się rajem – każdy chętnie zgadzał się na fotografowanie, kobiety przynosiły swoje dzieci by mieć z nimi zdjęcia, dzieci wygłupiały się. Prowadzeni przez jednego z mężczyzn, wędrowaliśmy od domu do domu podglądając życie mieszkańców, którzy widząc nas zachowywali się tak naturalnie, jakby pojęcie „obcy” dla nich nie istniało. Szczególnie dużo czasu spędziliśmy w domu, przed którym zatrzymaliśmy się na początku. Obserwowaliśmy jak za pomocą trzech rodzajów glinki rozmieszanej z wodą oraz kawałka patyczka stara kobieta ozdabia wypaloną niedawno ceramikę. Na podwórku obok odkryliśmy ciepłe jeszcze palenisko do jej wypalania. We wsi spędziliśmy kilka godzin, przesiadując w domach i przed nimi, wędrując, robiąc zdjęcia i przyglądając się pracy ludzi.
Po południu ruszyliśmy w dalszą drogę, chcąc dostać się do Than, wsi w północnej części półwyspu. Niestety, na wyboistym odcinku drogi nasza „strzała Indii” straciła tłumik, słabo przyspawany po poprzedniej awarii. Próby umocowania go sznurkiem udawały się tylko na chwilę, na szczęście w Indiach taki problem nie jest straszny. Po kilku kilometrach znaleźliśmy warsztat samochodowy, którego trzech pracowników raźno wzięło się do dzieła. Dotychczas oglądaliśmy takie sceny na pokazach zdjęć z wypraw rowerowych, gdzie w razie awarii trzeba znaleźć najbliższego „Pana Spawarkę”, który zawsze pomoże w kłopocie. Teraz jednak ujrzeliśmy takiego człowieka w akcji, gdy z pomocą palnika, stalowego drutu i śruby zamocował na powrót nasz tłumik. Jego praca, wyceniona na 40 rupii, zadziałała połowicznie. Nowy spaw szybko pękł, jednak solidna śruba utrzymała nasz pojazd w jednym kawałku do końca podróży. Wieczorem dotarliśmy do Than, które okazało się być nie wsią, ale samotną świątynią, gdzie ponownie udzielono nam noclegu.
Jeśli czegoś żałujemy, to faktu, że wraz z awarią komputera straciliśmy dostęp do wielu zdjęć wykonanych trzeciego dnia w małej wsi na północ od Bhuj, gdzie zupełnym przypadkiem trafiliśmy na tradycyjny jarmark, na który zjeżdżają mieszkańcy z dużego obszaru Kutch. Odbywający się pod gołym niebem festyn przypominał nieco polskie odpusty, z setkami stoisk pełnych jedzenia, zabawek, plastikowej biżuterii z Chin i tradycyjnych ozdób sprzedawanych przez lokalne kobiety. Tylko na którym z polskich jarmarków lub odpustów kobiety zjawiają się ubrane w sari lub tuniki pełne jaskrawych kolorów i nosząc kolczyki tak wielkie, że przesłaniają im połowę twarzy? Mamy nadzieję, że będziemy Wam jeszcze mogli pokazać jedną z najbardziej niezwykłych kultur Indii na zdjęciach. Na razie musicie uwierzyć nam na słowo: widzieliśmy w Kutch kobiety noszące w nosach mosiężne koła, których ciężar był tak duży, że musiały podtrzymywać je niewielkim kosmykiem włosów wypuszczonym znad czoła. Widzieliśmy też kobiety z tatuażami na szyjach, noszące złote kolczyki tak ciężkie, że ich uszy przypominały ser z dziurami. Do Bhuj wróciliśmy pełni pozytywnej energii. Właściciel wypożyczalni, widząc że przyjeżdżamy wcześniej, stwierdził, że nie będzie doliczał do rachunku drugiej połowy tego dnia. Prawie zbieraliśmy szczęki z ziemi słysząc, że darował nam tak po prostu 200 rupii – rzecz jakiej w Indiach nie doświadczyliśmy. Chętnie zostalibyśmy w tym miejscu nawet dwa tygodnie, czekały na nas jednak kolejne miejsca. Tego wieczoru wsiedliśmy w pociąg do Ahmedabadu.
A potem? Potem było już zwyczajnie… W Ahmedabadzie starcie z Hindusami tratującymi nas przy wyjściu z pociągu, oganianie się od natrętnych rikszarzy, walka o bilety w kasach. Czyli witaj szara codzienności podróżnika. Czekała nas długa podróż przez 72 godziny na wschodnią stronę Półwyspu Indyjskiego. Na koniec galeria z czterodniowej wizyty w Kutch: