Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Przez północny Iran – domy w skale i labirynt bazarów
Zwiń mapę
2011
01
lut

Przez północny Iran – domy w skale i labirynt bazarów

 
Iran
Iran, Teheran
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9360 km
 
Autobus z Orumiyeh dowiózł nas do Osku. Zmierzaliśmy do Kandovan. Położone w górach północnego Iranu, nazywane jest często irańską Kapadocją. Porównanie małej wioski, z malowniczym regionem Turcji jest może przesadzone, podobieństwo tego miejsca do Goreme czy doliny Ihlary narzuca się jednak od razu.

Dotarliśmy tutaj wieczorem, gdy całą dolinę pokrywała mgła, a na głowy sypał drobny śnieg. Gdy wysiedliśmy z taksówki nieliczni wieczorni przechodnie patrzyli się na nas niedowierzająco. Zdecydowanie nie zjawiliśmy się w środku sezonu. Jedynym miejscem przyjmującym gości o tej porze roku wydawał się być „skalny hotel”, gdzie w wykutych skale pokojach, wyposażonych w ogrzewanie podłogowe i ekskluzywne meble, można było spędzić noc za 300 dolarów za dobę. Taka kwota miała nam wystarczyć na dwa tygodnie życia w Iranie, wyszliśmy poza tym z założenia, że w tym popularnym wśród Irańczyków miejscu ktoś musi, nawet zimą, wynajmować pokoje.

Na pierwszy ogień poszedł, wspominany przez przewodnik, pensjonat „Jamshit”. W gęstniejącej ciemności przeszliśmy główną ulicą miasteczka, rozglądając się za czymś przypominającym pokoje do wynajęcia. Nie mogąc nic znaleźć, zapytaliśmy w pobliskim sklepie – i trafiony! Poszukiwane przez nas miejsce okazało się być na wyciągnięcie ręki. Jego właścicielem był „mister Jamshit”, który otworzył nam swoje podwoje. Miny szybko nam jednak zrzedły. Za wcale niemałe pieniądze starszy pan zaoferował nam pokój, w którym jedynymi meblami były dywany i poduszki leżące pod ścianami, z łazienką na zewnątrz. Cena 20 dolarów. Po długich targach obniżyliśmy cenę do 15, ale nie byliśmy zadowoleni. Za cenę hotelu dostalibyśmy zimną, nieprzytulną budę. Wyszliśmy.

Kilkadziesiąt metrów dalej spotkaliśmy, grzejących się wewnątrz sklepu, kilku mężczyzn. Jeden z nich, zapytany o miejsce do spania, zaprowadził nas stromymi schodami do domu wykutego w wielkim kamiennym stożku, w wyższej części Kandovan. Nie wahaliśmy się długo – wystarczyło jedno słowo, by cena 20 dolarów spadła po raz kolejny do 15. Jednak tym razem mieliśmy dla siebie skalne mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Nie było to może najtańsze z możliwych miejsc noclegowych, ale jakże stylowe! Ściany domu pokrywał od wewnątrz tynk z gliny wymieszaną z sieczką, a biały kolor rozjaśniał wnętrze. Pod jego cienką warstwą skała nosiła ślady narzędzi, którymi wykuto je w miękkim tufie wiele lat temu. Pośrodku pokoju stał wszechobecny w tutejszych wsiach piecyk na benzynę, której zapachem przesiąkły szybko wszystkie nasze rzeczy.

Z gór zaczęliśmy schodzić wczesnym popołudniem. Jedynym środkiem transportu wydawały się być samochody prywatne i taksówki, na te ostatnie woleliśmy jednak nie liczyć. Jednak to właśnie kierowca „taryfy” stał się naszym bohaterem tego dnia. Jego wóz zatrzymał się koło nas, byliśmy więc pewni, że proponuje nam podrzucenie do głównej drogi za okrągłą sumę. Długo nie chciał podać nam ceny. Byliśmy już gotowi machnąć ręką by jechał w swoją stronę, jednak gdzieś spośród potoku perskiej wymowy, zupełnie dla nas niezrozumiałej, wyłowiliśmy słowo „dwa”. Za jednego Chomeiniego – 20000 riali czyli 2 dolary – mogliśmy jechać.

Kierowca nie mówił ani słowa po angielsku, my po persku też nie więcej, z trudem udawało się nam porozumieć. Tym bardziej zdumiało nas że, dowiedziawszy się skąd jesteśmy, bez ceregieli zaprosił nas do domu. Nie chcąc robić mu kłopotu próbowaliśmy wymigać się od zaproszenia. Gdybyśmy tylko wiedzieli jak!

Popołudnie spędziliśmy w niewielkim mieszkaniu na przedmieściach Osku. Niekończące się szklanki herbaty, wspaniały obiad i rodzina naszego kierowcy, z którą nie potrafiliśmy porozumieć się inaczej, niż językiem migowym – czas spędzony tam był nad wyraz przyjemny, ale brakowało nam szalenie choćby najprostszej możliwości komunikacji z gospodarzami. Mogliśmy tylko uśmiechać się, kiwać głowami na potwierdzenie lub podziękowanie i wymachiwać dłońmi. Po raz kolejny doświadczyliśmy, jak wielkim skarbem jest osoba władająca językiem gestów. Po trzech miesiącach naszej podróży opanowaliśmy chyba podstawy tej specyficznej formy komunikacji, nie zawsze jednak mamy szczęście trafiać na osoby potrafiące to samo. Nasze spotkania z Kurdami, Turkami czy Arabami sprowadzały się często do machania rękami, uzupełnianego pojedynczymi słowami. Nie jest to łatwe, wymaga bowiem od naszych rozmówców umiejętności konstruowania zdań złożonych wyłącznie z rzeczowników. „Ja turysta, Polska. Ty Tabriz?”. Potrzeba chwili namysłu by zrozumieć, że chcemy zabrać się z kierowcą do miasta o tej nazwie.

W azjatyckich domach nasza aktywność, przy niemożności nawiązania konwersacji, ogranicza się często do wspólnego picia herbaty oraz oglądania telewizji. Jeśli ktokolwiek z Was narzekał kiedyś na polską TV niech wybierze się do Iranu. Posiadacze satelity mają do dyspozycji setki kanałów z całego świata, jednak jej pozbawieni mogą oglądać jedynie pasma rządowe. Tego dnia trafiliśmy na program dla dzieci, skrzyżowanie „Domowego przedszkola” i kiepskiego show w wykonaniu jakiś przebierańców. W studio siedziały wyłącznie okutane chustami dziewczynki bijące brawo facetowi przebranemu za małpę w okularach. Nie rozumieliśmy jak ta żałosna rewia może bawić kogokolwiek, nawet w wieku pięciu lat.

Sądziliśmy, że po obiedzie będziemy mogli udać się w dalszą drogę, jednak gościnni Irańczycy byli innego zdania. Słysząc, że zamierzamy jechać do Tabrizu, natychmiast zaprosili nas, byśmy spędzili noc wraz z nimi. Było nam szalenie miło, ale nalegaliśmy na dalszą drogę. Mimo najszczerszych chęci chyba sprawiliśmy przykrość naszym gospodarzom. Głupio było nam uciekać z ich domu, jednak perspektywa spędzenia dnia z osobami, z którymi nie potrafiliśmy porozumieć się w żaden sposób sprawiała, że czuliśmy się bezsilni. Wystarczająco zmęczyły nas bezowocne próby porozumienia się przez te dwie – trzy godziny. Ostatecznie gospodarz zawiózł nas do Tabrizu, nie biorąc od nas nawet riala.

Wieczór w Tabrizie to szukanie niedrogiego noclegu. Na dworcu autobusowym udało nam się wyminąć szerokim łukiem taksówkarzy, proponujących podwiezienie do centrum za jedyne 3 dolary i dostać się tam autobusem za 1/20 tej sumy. Komunikacja miejska tutaj, nie dość że funkcjonuje, to na dodatek jest super tania. Schody zaczynają się zazwyczaj podczas odwiedzania hoteli. W centrum miasta trafiliśmy na pełną guesthouse’ów ulicę Mohaqqeqi, jednak decyzja wymagała obejrzenia kilku z nich. Czystego i taniego, jak w Orumiyeh, nie mieliśmy szczęścia znaleźć, proponowano nam brudne i zaniedbane pokoje nawet za 20 dolarów. Kiedy młodzi portierzy otwierali nam kolejne takie miejsca robiliśmy zazwyczaj pełną konsternacji minę i mówiąc, że musimy chwile pomyśleć nad ceną, braliśmy nogi za pas. Po kilku próbach zatrzymaliśmy się wreszcie w umiarkowanie czystym pokoju za 10 dolarów.

Kolejnego dnia ograniczyliśmy zwiedzanie miasta jedynie do dwóch miejsc: Błękitnego Meczetu i bazaru. W drodze do pierwszego przyczepił się do nas młody Irańczyk, który uparł się być naszym przewodnikiem po mieście. Złakniony kontaktu z cudzoziemcami nie zwracał zupełnie uwagi na nasze delikatne sygnały, że chcielibyśmy zwiedzać sami, bez kogoś stojącego za naszymi plecami i mówiącego „To jest piękne, zrób zdjęcie tu, zrób zdjęcie tam, ile pikseli ma ta kamera?”. Staraliśmy się być możliwie uprzejmi, choć tym razem irańska gościnność okazała się być lekko zaborcza. Udało nam się uciec od samozwańczego przewodnika dopiero po godzinie.

Błękitny Meczet w Tabrizie wart jest zobaczenia, jeśli choć trochę interesują Was historyczne pamiątki. Świątynię pokrywały kiedyś wspaniałe błękitne mozaiki, typowe dla irańskich meczetów. Niestety, zniszczony przez trzęsienie ziemi, nie zachował zbyt wielu ze swoich zdobień. W niektórych miejscach odnowione ceramiczne dekoracje położono z powrotem na ścianach, w wielu innych ograniczono się do domalowania brakujących elementów. Naser polecał nam także obejrzenie innych pamiątek w muzeum miejskim, jednak zrezygnowaliśmy. Znacznie bardziej ciekawi nas poznawanie kraju poprzez jego mieszkańców, niż jego zabytki.

Miejscem w którym spędziliśmy sporo czasu był bazar. Ten w Tabrizie nie ma nic wspólnego ze swoim komercyjnym odpowiednikiem w Istambule czy nawet Aleppo. Irańskie bazary cały czas nie przeżywają jeszcze najazdu turystów i można w nich podejrzeć prawdziwe życie, jakie toczy się tu niezmiennie co dnia (z wyjątkiem piątku, bo dzień święty trzeba święcić, zwłaszcza w tym kraju). Wśród zaułków bazaru korzennego, jubilerskiego czy dywanowego, krążą tłumy kupujących. Zaglądając do małych sklepików czy warsztatów można podejrzeć pracę lokalnych rzemieślników. Wszystko pełne jest zapachów i odgłosów. Dla nas obojga najciekawszą częścią wschodniego bazaru jest zazwyczaj część spożywcza, gdzie handluje się także przyprawami. Po wejściu w to miejsce gubiliśmy się zazwyczaj na dwie – trzy godziny, labirynt uliczek zdaje się bowiem nie mieć końca. W odróżnieniu od polskich, wschodnie bazary są w całości zabudowane. Ulice kryte są długimi ceglanymi sklepieniami, a po ich obu stronach znajdują się niskie pomieszczenia, w których kupcy prezentują swój towar. Handel toczy się jednak wszędzie i bardzo często przejście między sklepami jest zakorkowane, gdyż właśnie tu postanowił rozstawić swój dwukołowy wózek sprzedawca granatów. Tłum jaki gromadzi się wokół niego zazwyczaj skutecznie utrudnia przejście i zachęca do sprawdzenia, co też ciekawego dzieje się pośrodku takiego zgromadzenia.

Wieczorem, w biurze Nasera, poznaliśmy Alessia – Włocha podróżującego lądem do Indii. Mignął nam poprzedniego dnia w pobliskiej kafejce internetowej, ale dopiero dziś mieliśmy okazję porozmawiać. Tego wieczoru udaliśmy się wraz z nim i Naserem na lody. Nasz irański dobry duch pokazał nam najlepszą cukiernię w mieście. W drodze do niej opowiadał o swoim mieście i podpytywał nas o nowe polskie słówka. Wkrótce wiedzieliśmy już w której dzielnicy Tabrizu, poza ulicą Szariati, chłopcy wyjeżdżają swoimi samochodami na ulicę, polując na spacerujące tamtędy dziewczyny. Wspólnie zastanawialiśmy się też czy powitanie nowej osoby słowami „Mordo ty moja!” może zostać dobrze czy źle odebrane przez gości z Polski.

Nocą udaliśmy się wraz z Alessiem do Teheranu. Nasz nowy znajomy okazał się niezwykle pozytywną osobą, obdarzoną w dodatku wielkim talentem negocjacyjnym. Cena autobusu, początkowo wynosząca 11 dolarów od osoby, po energicznych negocjacjach spadła do 7. Nazajutrz o świcie wylądowaliśmy w zalanej deszczem stolicy Iranu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-02-13 13:45
Witajcie - ostatni Wasz zapis - to 1 luty ...czy wszystko dobrze ? Napiszcie proszę parę słów !
Pozdrawiam
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013