Pod wieloma względami pierwsze irańskie miasto zaskoczyło nas – a może właśnie nie? Gdy nazajutrz po przybyciu wyszliśmy na jego ulice naszym oczom ukazało się miasto zupełnie zwyczajne, właściwie europejskie. Gdyby nie obce napisy wokół nas i ludzie, kierujący swe zaciekawione spojrzenia w naszą stronę, można by pomyśleć że nie ruszyliśmy się z Polski. Chociaż… drobne szczegóły zdradzały, że jesteśmy już w innym kraju.
Jak mogliśmy się spodziewać nie dostrzegliśmy tego dnia kobiety z odkrytą głową. Restrykcyjne prawo Islamskiej Republiki Iranu reguluje ten szczegół, nakazując płci pięknej zakrywanie włosów przed obcymi. Pewnym zaskoczeniem było więc dla nas odkrycie, że przepis ten jest przez kobiety przestrzegany z różną starannością. Kiedy jedne szczelnie okrywają się czadorem, rodzajem czarnej peleryny przesłaniającej całe ciało z wyjątkiem twarzy, inne wybierają europejski strój, a ich chusty dość swobodnie odsłaniają szerokie pasmo włosów nad czołem. Z całą pewnością ideały islamskiego prawa nie są podzielane przez większość mieszkanek Orumoiyeh. Na głównej ulicy miasta nie byliśmy jedynymi obserwatorami. Setki oczu zerkały także w naszym kierunku, bo ani twarze, ani turystyczny strój nie upodabniały nas do miejscowych. Co ciekawe to kobiety częściej niż mężczyźni odwracały się, by zidentyfikować niespotykane zjawisko jakie zawitało do ich miasta.
Irańczycy słyną z gościnności i uwagi jaką poświęcają przybyszom. Doświadczyliśmy tego już na początku naszej włóczęgi po mieście. Naszym pierwszym przewodnikiem okazał się Reza, który widząc dwoje ludzi z innej części kosmosu, po prostu podszedł do nas na ulicy i zaofiarował swoją pomoc. Przez kolejne trzy godziny po prostu włóczył się z nami po okolicy, pokazując bazar i główne punkty miasta.
Reza był młodym Irańczykiem, mieszkającym poza granicami swojego kraju. Jako pierwszy stał się żywym zaprzeczeniem stereotypu, że Irańczycy niechętnie rozmawiają na tematy polityczne. Chętnie opowiadał o realiach życia w swojej ojczyźnie, nie ukrywając przy tym, że jego rodzina opuściła kraj nie chcąc żyć pod jarzmem prawa wprowadzonego przez radykałów. Prowadząc nas wzdłuż Imam St., głównej ulicy miasta noszącej imię ajatollaha Chomeiniego, bez ogródek prezentował swoje zdanie o obecnym rządzie.
- Spójrzcie na chodnik którym idziemy. Czy to jest reprezentacyjna ulica miasta? Wszystko tutaj wygląda podobnie. Nasz rząd zainteresowany jest wyłącznie napychaniem kieszeni swoich i swoich rodzin. Pojedźcie do Teheranu, zobaczycie jak wyglądają domy tych którzy są u władzy. Tymczasem tutaj wszystko zatrzymało się w miejscu.
To czym szliśmy wzdłuż Imam St. rzeczywiście mało przypominało chodnik. Po drugiej stronie piesi deptali po błocie, chodnika nie było bowiem w ogóle. Dla naszego przewodnika była to metafora jego kraju. Przyciszonym głosem klął na „this fucking government”. Zapytany czy wiele osób idzie za przykładem jego rodziny odpowiedział, że tysiące młodych ludzi kończy studia w Iranie i opuszcza kraj, nie mogąc znieść panującej w nim sytuacji.
Tego popołudnia czekało nas jeszcze jedno spotkanie, z parą mieszkająca w Orumiyeh. M i H poznaliśmy na długo przed naszym przyjazdem, choć tylko wirtualnie. Dzień po naszym przyjeździe wystarczył jeden telefon, byśmy całe popołudnie spędzili w towarzystwie dwójki wspaniałych, gościnnych ludzi. Po krótkiej przejażdżce za miasto trafiliśmy do ich mieszkania na przedmieściach. Po raz pierwszy mogliśmy przekonać się jak żyją nowocześni Irańczycy i co oznaczają słowa „małe mieszkanie” w ich języku :)
M i H należeli do Irańczyków, mogących być zaprzeczeniem każdego chyba stereotypu jaki rozpowszechniony jest w Europie o tym narodzie. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nami M zrzuciła chustę, którą nosiła przez cały czas na zewnątrz. Znaleźliśmy się we wspaniałym apartamencie, który nasi gospodarze określali mianem niewielkiego, a który rozmiarami przekraczał większość mieszkań jakie odwiedziliśmy w Polsce. Różniło się też znacznie od większości arabskich i kurdyjskich mieszkań w jakich gościliśmy przez ostatnie tygodnie. Wyposażenie tych ostatnich było zazwyczaj skromne i ograniczone do minimum, za stół służył zazwyczaj obrus rozłożony na stole, zaś łóżko – materac. Tak, jakby żywe wciąż były tam zwyczaje nomadów żyjących w namiotach. Dom irański to dom ludzi osiadłych, a przebywając w nim mieliśmy złudzenie powrotu do Europy. Nowoczesne meble, olbrzymia lodówka, wygodne fotele w których gość zapadał się jak w puch. No i oczywiście telewizor, nieodzowny element tutejszego mieszkania.
Wieczór minął nam na rozmowach o życiu codziennym w Iranie. Nasi gospodarze nie ukrywali swojego na wskroś krytycznego stosunku do polityki ich kraju. Nie mogąc wyjechać stracili całkowicie zainteresowanie w uczestniczeniu w jego życiu publicznym. Ku naszemu zaskoczeniu nie przyznawali się nawet do religii, którą wyznawali ich rodacy. Tłumaczyli to prosto: religia jest tak powszechna w życiu codziennym i tak do obrzydzenia wałkowana przez media i kler, że wielu Irańczyków utożsamia ją z panującym systemem i odwraca się od niej. Dopóki wiara jest twoją prywatną sprawą, wszystko jest OK. Ale gdy zlewa się w jedno z polityką – wielu mieszkańców tego kraju odrzuca ją tak, jak odrzuca ajatollaha czy prezydenta. M i H przestali nawet uważać się za muzułmanów.
Krytykowali także władze, wprowadzające podziały między grupami etnicznymi Iranu. Orumiyeh leży na terenie zamieszkanym w większej części przez Kurdów i Azerów niż rodowitych Irańczyków, potomków Persów. Władza, jak tłumaczył N, podsyca antagonizmy między narodami, prowokując problemy. Tymczasem przedstawiciele różnych nacji żyją tu obok siebie w pokoju. On sam był Irańczykiem, M zaś – Kurdyjką, choć patrząc na nią trudno było to powiedzieć.
Jednym z wyrazów buntu przeciw systemowi jest w Iranie telewizja satelitarna. Gdy oficjalne kanały rządowe pełne są ideologicznego bełkotu, jedyną rozrywką Irańczyków stają się zagraniczne kanały, oficjalnie zakazane przez państwo. Dachy domów pełne są jednak anten satelitarnych, a jak wytłumaczył nam N, kłopoty z tego powodu się nie zdarzają. Owszem, raz na jakiś czas policja urządza rajdy, zrzucając talerze i odcinając mieszkańców od zagranicznych kanałów. Nigdy jednak nie sprawdza do kogo należy dany odbiornik i dokąd prowadzi kabel idący z dachu do mieszkania. Ludzie zaś przyzwyczaili się do takich demonstracji siły. Dzień po wizycie policji na dachu wyrastają jak grzyby pod deszczu nowe talerze i gra w kotka i myszkę zaczyna się na nowo. N pochwalił się nam, że z pomocą internetu udało mu się złamać zabezpieczenia kodowanych kanałów i wraz z M są w stanie oglądać także te stacje, których odbiór normalnie wymaga płatnego dekodera. I kto powiedział że Iran to technologiczny trzeci świat? Nie bez kozery z tego właśnie kraju pochodzą jedni z największych hakerów świata.
Nazajutrz ponownie spotkaliśmy się, by odwiedzić leżący w Orumiyeh grobowiec zoroastryjski sprzed 1500 lat. „Seh Gonbad” (w języku farsi „trzy kopuły”) znajdował się kiedyś poza miastem, obecnie zaś leży w jego obrębie, nieopodal bazaru. Niegdyś była to świątynia zoroastrian, religii która dominowała w Persji przez przybyciem na jej tereny muzułmanów,. palił się wewnątrz niej wieczny, święty ogień. Później stała się ona grobowcem jednego z władców tego regionu, obecnie zaś stoi pusta, otwierana dla nielicznych turystów. Pilnujący jej strażnik pokazał nam, stojące wokół, kamienie z wyraźnymi śladami pisma klinowego. Część z nich, wytłumaczył, to jedynie odlewy imitujące oryginalne głazy. Były jednak wśród nich także prawdziwe, pokryte pismem sprzed kilku tysięcy lat.
Tego popołudnia opuściliśmy Orumiyeh, odprowadzani przez M i H. Autobusem jadącym w stronę Tabriz, udaliśmy się na wschód, do Kandovan, irańskiej wioski z kamienia.