Korzystając z informacji znalezionych w sieci, odkryliśmy niedawno lokalne przejście iracko-irańskie, Haji Omaran/Piranshahr. Położone w górach, na północny wschód od Erbilu, miało obsługiwać nie tylko ruch lokalny, ale również międzynarodowy, a więc także cudzoziemców. Postanowiliśmy spróbować, zwłaszcza, że była to dla nas jedyna droga do Iranu. Nie zamierzaliśmy wracać do Turcji i przez setki kilometrów już raz przejechanych dróg drałować do przejścia w dalekim Duĝubayazıt.
Tego dnia, ku naszej radości, okazało się, że transport zbiorowy w Kurdystanie funkcjonuje! Mikrobus-taksówka zawiózł nas na dworzec autobusowy w Erbilu. Tam otoczeni zostaliśmy przez tłumek kierowców, z których większość wołała do nas: ”Mosul?! Mosul?!”. Hmmm, niekoniecznie… Zaczęliśmy pytać ich o Haji Omaran, nikt jednak nie jechał w tamtą stronę. O taksówce nie chcieliśmy nawet słyszeć. Znaleźliśmy jednak autobus (!), który jechał na północny wschód, do miasta Diana, leżącego kilkadziesiąt kilometrów przed naszym celem. Dwugodzinna podróż kosztowała 6000 dinarów (15 złotych). Tego nam było trzeba!
Dwie godziny później wylądowaliśmy w zasypanym śniegiem małym mieście. Transportu do granicy ani widu. Zapada decyzja: marsz w stronę przedmieść, na rozwidlenie dróg i tam łapiemy okazję. Brnęliśmy rozkopaną drogą, do zachodu słońca zostały nam dwie godziny, a w twarz od czasu do czasu zacinał radosny śnieg z deszczem. Nie poddawaliśmy się, jednak nasze plany zostały pokrzyżowane dość niespodzianie. Gdy już wychodziliśmy poza zabudowania podeszło do nas dwóch mężczyzn i przedstawiając się jako przedstawiciele lokalnej policji poprosili o dokumenty. Mogłaby to być rutynowa kontrola gdyby nie to, że panowie nie mieli żadnych mundurów.
Słyszeliśmy o stosowanym w Iranie triku polegającym na podszywaniu się pod funkcjonariusza: ubrany po cywilnemu człowiek podchodzi do cudzoziemca, macha mu przed nosem jakimś dokumentem i prosi o paszport. Gdy naiwny turysta poda mu dokument obydwaj (fałszywy policjant i paszport) znikają. Nieszczęsny podróżny zostaje bez dokumentu, zaś nowiutki paszport po kilku kosmetycznych zabiegach zmienia właściciela, który może teraz bezpiecznie prysnąć za granicę i zacząć nowe życie. Mając w pamięci opowieści o takich przypadkach nawet nie sięgnęliśmy po dokumenty. Spokojnie zapytaliśmy natomiast czy zaczepiająca nas dwójka ma jakieś legitymacje. Ci w odpowiedzi machnęli nam przed oczami plastikowymi kartami. Owszem, widniało na nich słowo „POLICE”, ale bądźmy szczerzy – podobne karty nie sztuka wyrobić w domu na kolorowej drukarce. To co zaprezentowali nam dwaj panowie wyglądał bardziej jak karta wstępu do lokalnej kręgielni niż dokument poważnej służby. Zapytaliśmy ich o mundury lub blachy, ale nic takiego nie mieli.
Staliśmy w deszczu z dwójką Kurdów, nie mogąc zrozumieć nic z wypowiadanych przez nich słów. Oni prosili o paszport i zapraszali do samochodu, by zawieść nas na komisariat. Nasze stwierdzenie „Gdzie masz mundur chłopie? Jak ty wyglądasz? Ty jesteś z policji?” jakoś nie robiło na nich wrażenia. Widząc że się nie dogadamy, pokazaliśmy im wreszcie paszporty, nie wypuszczając ich oczywiście z rąk, oni nie przestawali jednak zapraszać nas na posterunek. Nie ustąpiliśmy. Po pół godziny jałowej dyskusji nasi rozmówcy postanowili wezwać posiłki. Z odsieczą przybyła trójka kolejnych, z których tylko jeden miał coś przypominającego mundur, choć równie dobrze mógł zdobyć strój w armijnym demobilu. Z ich gorączkowej gadani udało nam się zrozumieć jednie, że policja w tym kraju rzadko nosi oficjalne uniformy. Świetnie, jesteśmy więc zdani na kilku facetów, wyglądających bardziej jak partyzantka niż policja i jeszcze mamy z nimi gdzieś jechać. Z drugiej strony – jeśli zaczniemy ostentacyjnie maszerować gotowi posłać nam ostrzegawczą kulkę… w plecy. Wreszcie wsiedliśmy. Krew nas zalewała widząc, jak wracamy drogą którą maszerowaliśmy od godziny. Klucząc przez jakieś zaułki zajechaliśmy pod nieoznakowany budynek, do którego nas zaproszono.
Lokalny komisariat składał się z jednego pokoju i siedzącego w nim znudzonego urzędnika. Ten od razu rzucił się na nasze paszporty. Kartkując je zapisywał coś w grubej księdze, oglądał je pod światło, naradzał się z kolegami. W pewnej chwili pokazał ostatnią stronę, obok której znajduje się fragment plastiku będący częścią pierwszej kartki, tej z danymi i zdjęciem, mówiąc „A tu brakuje strony”. Nie wiedzieliśmy czy jest tak głupi, czy tylko nas prowokuje, powiedzieliśmy mu więc po polsku żeby dał sobie spokój. Straciliśmy nadzieję na przejście granicy tego dnia. Na szczęście nerwową sytuację rozładował przybyły tłumacz.
Jak wyjaśnił młody mężczyzna, prawdopodobnie lokalny nauczyciel, była to tylko rutynowa kontrola dokumentów, spowodowana nie najlepszymi stosunkami Kurdów z Iranem. Skąd wynikała wzajemna niechęć obu narodów nie potrafił sprecyzować, bąkał coś tylko o przemycie, głównie narkotyków oraz o tym, że podobno turyści często jadą do Iranu nie mając wiz i są później zawracani, a oni chcą uniknąć takiej sytuacji… Niezła ściema! Wyglądało na to, że padliśmy ofiarą przesadnie ostrożnych stróżów prawa, chcących wykazać się czymś przed szefem. Dwójka podejrzanych została złapana i dostarczona na posterunek, teraz więc można wygodnie poprężyć się w fotelu w gabinecie przełożonego. Dość szybko stało się jasne, że nic dla nich nie znaczymy, byliśmy więc wolni. Tyko co dalej robić? Powiedzieli nam, że przejście graniczne jest już zamknięte (było po 16-tej) i zapytali czy mamy gdzie spać? Odparliśmy, że to przez nich nie zdążyliśmy dojechać do granicy i nie mamy gdzie spać, gdyż pieniędzy na hotel nie mamy. Na pytanie szefa posterunku czy coś może dla nas w takiej sytuacji zrobić odpowiedzieliśmy: tak – podwieźć tam skąd nas wzięli jego ludzi i dać nam spokój. Mimo wszystko chcemy jechać do granicy.
Później sprawy potoczyły się szybko. Domniemany szef policji obiecał, że jego ludzie dowiozą nas do posterunku za miastem i stamtąd złapią dla nas coś do Haji Omran. Wsiedliśmy w samochód razem i z trójką policjantów ruszyliśmy przez miasto. Podczas jazdy kałasznikow kierowcy, zsuwając mu się z ramienia, niebezpiecznie celował mi w czoło, przesuwałem się więc dyskretnie. Wkrótce znaleźliśmy się na checkpoincie, którego pracownicy już po kwadransie znaleźli nam właściwego kierowcę. Okazało się, że nasz szofer jest Irańczykiem jadącym do Orumiyeh po drugiej stronie granicy. Bez ceregieli zabraliśmy się wraz z nim, słuchając iranodisco;)
Droga do przejścia to jeszcze kilkadziesiąt kilometrów wąską doliną przez góry. Wysiedliśmy na przełęczy w ciemnościach i głębokim śniegu. Przejście graniczne wcale nie było zamknięte. Po kurdyjskiej stronie czekał na nas oświetlony pawilon, w nim zaś kontrola paszportowa. Nasz kierowca zniknął gdzieś bez śladu, my zaś czekaliśmy na wstawienie magicznego stempla poświadczającego nasz wyjazd. Nieco dalej punkt kontrolny – rzut oka w paszporty i kilka pytań. Widok wielkich plecaków musiał być dla kurdyjskich strażników niecodzienny, poprzestali jednak na zajrzeniu do mojego, a widok rozrzuconych ciuchów, kabli do aparatu i kosmetyków wewnątrz niego zniechęcił ich do dokładniejszej rewizji. Zainteresowanie wzbudził jedynie dysk zewnętrzny do komputera, którego na szczęście nie potrafili rozkręcić. Uff… Teraz na drugą stronę. Ola jeszcze po tamtej stronie przejścia osłoniła włosy chustką. No cóż wjeżdżamy do Iranu, tutaj kończą się żarty, a zaczyna świat rządzony przez radykalnych mułłów.
Śnieg padał wielkimi płatami. Samochód przejechał przez bramę, która zamknęła się za nami z łoskotem. Byliśmy na wąskim pasie ziemi niczyjej, ale brama po irańskiej stronie była zamknięta na głucho. Wystarczył jednak okrzyk, aby z zamieci wynurzył się irański funkcjonariusz. Ten nie zadał sobie nawet trudu rewidowania nas, choć w naszych bagażach bez wątpienia znalazłoby się coś naruszającego prawo Islamskiej Republiki. Zapytał tylko Olę czy w jej plecaku są ubrania (oczywiście, a cóż by innego?), następnie pracowicie zapisał w komputerze nasze imiona po persku i już po chwili byliśmy już w Iranie; z wielkich plakatów patrzyli na nas Chomeini i Chamenei.
„Welcome to Iran” powiedział nasz kierowca i ruszyliśmy w zimową ciemność. Tuż za przejściem nasz samochód musiał pokonać pod górkę spory kawałek drogi po świeżo spadłym śniegu. Na niewielkim podjeździe stanęliśmy niemal w miejscu i przez prawie pół godziny maszyna z wysiłkiem pokonywała kolejne centymetry. Baliśmy się, że zostaniemy na noc w tej zawiei, bowiem wskaźnik paliwa nieubłaganie zmierzał do zera, skończyło się jednak na strachu. Około dziesiątej znaleźliśmy się w przygranicznym Piranshahr, a o jedenastej wysiedliśmy w centrum Orumiyeh.
W pierwszym znalezionym hotelu pokoje zaskoczyły nas ceną i czystością. Na pytanie właściciela czy jesteśmy małżeństwem odpowiedzieliśmy że oczywiście, pokazując przy tym obrączki, kupione specjalnie na tę okoliczność w Damaszku (3 zł sztuka :) . I tak oto, po kilkunastu godzinach podróży, byliśmy wreszcie w Iranie.