Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Chrześcijańska wyspa Iraku
Zwiń mapę
2011
22
sty

Chrześcijańska wyspa Iraku

 
Irak
Irak, Quara Qosh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8508 km
 
Opuszczając Lalish, tak jak napisaliśmy, jechaliśmy w kierunku Erbilu. Jednak to nie stolica irackiego Kurdystanu była naszym bezpośrednim celem, a mała miejscowość Qarah Qosh. Dlaczego akurat tam chcieliśmy jechać? Dobre pytanie, szczególnie że nie figuruje ona na liście odwiedzanych miejscowości. Zazwyczaj odwiedza się Zakho, Lalish, stolicę Erbil czy Suleymaniye, okrzyknięte Paryżem Iraku. Ale Qarah Qosh? Po cóż tam jechać, szczególnie, że to blisko Mosulu? Chociażby dlatego, że jest tam „serdeczny przyjaciel”, do którego kontakt dostaliśmy wcześniej od pewnej osoby. „Gdy tam będziecie, koniecznie go odwiedźcie i przekażcie ode mnie pozdrowienia.” I tak też zamierzaliśmy zrobić.

Z Lalish dojechaliśmy do Ayn Syfni, skąd chcieliśmy podjechać do Qarah Qosh, oczywiście najlepiej autostopem lub samostopem. Niestety, tego dnia padało i było naprawdę zimno. Mieliśmy wrażenie, że taka pogoda, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamieniła wszystkie samochody w taksówki, oferujące podwózkę za 40 dolarów…

(Dygresja: gdy wyjeżdżaliśmy z Bejrutu do Damaszku, również padało. Kurs minibusem wyniósł nas 600 funtów syryjskich od osoby i nijak nie udało nam się zejść z tej ceny. Poznana w autobusie Amerykanka studiująca w Syrii wyjaśniła nam, że to na pewno przez deszcz. Gdy pada, ludzie są bardziej zdesperowani i zapłacą więcej za transport, przynajmniej w Syrii tak jest – mówiła. Normalnie powinno to kosztować 400 SYP, dodała:) Tyle dygresji).

Niestety deszcz i zimno zrobiło swoje i w końcu zdecydowaliśmy się na płatny transport. Za swój sukces możemy uważać zejście z ceny o połowę. Jechaliśmy więc samochodem w tym deszczu. Gdy zaczęło się ściemniać wjechaliśmy na drogę z Mosulu do Erbil, z której już odbija się do Qarah Qosh. Przed samą miejscowością dojeżdżamy do punktu kontrolnego. Karzą nam wyjść z samochodu. Obskakuje nas kilku żołnierzy, i to nie w chałupniczo skleconych mundurach, tylko w prawdziwych pustynnych kamuflażach. Połowa z nich ma kominiarki na głowach, tak że nawet nie widzimy ich twarzy spod hełmów. Zaczyna się rozmowa, z której nic nie możemy zrozumieć. Rzucamy bez składu słowa typu Polska, turyści, nazwisko osoby, do której jedziemy. Nikt nas też nie rozumie. Coś do nas mówią, wręcz krzyczą. Zaczynamy się denerwować, szczególnie że w żaden sposób nie możemy się porozumieć. ‘Pasapor, pasapor’ w końcu ktoś mówi (towarzyszy temu gest „przecinania” lewej dłoni – ta jest otwarta i skierowana ku górze, prawa, prostopadła jakby ją przecina). Ok, ok, to już rozumiemy, paszporty mamy i wiemy, że są w porządku. Któryś z żołnierzy bierze je od nas i przegląda stojąc na deszczu… Podchodzi kolejny wojskowy, zdjął kominiarkę i karze nam iść ze sobą do jednego z baraków.

Łukasz idzie pierwszy, staje na schodku i nawet nie może dalej wejść, bo zaraz rzuca się na niego jakiś młody żołnierz, odpycha go uderzeniami w pierś i coś krzyczy mu w twarz. No to to już mnie denerwuje (Ola), próbuję więc dać mu do zrozumienia żeby przestał, bo kazał nam tu przyjść jego kolega i wskazuje na tego, który nas tu przyprowadził. Młodemu agresja bije z twarzy a dopiero kilka słów wypowiedzianych w obcym języku przez Łukasza jakby go stopuje. Ten, który nas przyprowadził w ogóle nie reaguje na całą sytuację, tylko zabiera do kolejnego baraku. Tam, w małym pomieszczeniu z jedną leżanką i palnikiem siedzi około sześciu żołnierzy. Gdy wchodzimy, robi się naprawdę ciasno. Po chwili wchodzi kolejny wojskowy. Pokazuje na Łukasza palcem, potem na leżankę i mówi „you sit”, pokazuje na Olę i daje do zrozumienia, że ma z nim iść i się nie bać. Kolejny baraczek w którym poza kolejnymi żołnierzami (a może to ci sami, w końcu trudno stwierdzić już w nocy, w deszczu i mają te kominiarki) jest ubrana po cywilnemu kobieta. To ona przeszukuje Olę. Żołnierze stoją obok i bacznie obserwują, a ona tylko powtarza „I’m sorry, I’m sorry”. Dobra, przeszukiwanie Oli zakończone, czas na Łukasza, którego zdążyli już wyprosić z baraku i przeszukują na deszczu. Potem plecaki. Po około pół godziny pozawalają nam wsiąść do samochodu. Gdy się do niego pakujemy, podchodzi ten, który nas na początku prowadził i przeprasza, za zamieszanie, bo są „Christmas” i muszą być ostrożni. Na koniec podbiega jeszcze ten młody żołnierz, który prawie pobił Łukasza i coś mówi już łagodniejszym tonem, nawet się uśmiecha i macha na pożegnanie. Szkoda, że nie wiemy, co powiedział..

Po przejechaniu checkpointu widać już miasteczko. Kierowca pyta się, dokąd nas zawieść. Hmmm, żebyśmy to dokładnie wiedzieli. Chodzi nam o „Syrian Catholic Church” więc wybieramy pierwszy lepszy kościół. Gdy do niego podchodzimy, mijają nas wierni udający się na nabożeństwo. Nam nie udaje się wejść do kościoła, przy bramie obskakują nas panowie z kałachami. Próbujemy się tłumaczyć, rzucamy nazwisko. Tu też bez ponownego przeszukania plecaków się nie obędzie. Tym procedurom nie można się dziwić, szczególnie że tu każdy ma w pamięci zamach z 31 października 2010 roku, kiedy podczas niedzielnej Mszy św. w Bagdadzie zginęły 52 osoby, a 67 zostało rannych.

Wychodzi do nas jeden ksiądz, ale rozmowa się nie udaje. Wychodzi kolejny, prowadzi nas do jakiegoś biura, w którym każą nam czekać. Pojawia się jeszcze jeden ksiądz, który mówi po francusku (potem się okazuje, że wszyscy tutejsi księża mówią po francusku). Ola tłumaczy całą sytuację. Kim jesteśmy, do kogo przyjechaliśmy, skąd mamy ten kontakt. Ksiądz wykonuje telefon i po krótkiej rozmowie oznajmia:

- Naszego biskupa dziś nie ma, pojechał do Mosulu. Będzie jutro.

Mówi też, że nie ma tu żadnego hotelu więc mogą nas przenocować w seminarium, a teraz jeżeli mamy chęć możemy wziąć udział we Mszy św. Zgadzamy się, z resztą po wizycie w Deir Mar Musa byliśmy ciekawi jak tu będzie wyglądało nabożeństwo.

Gdy w Bagdadzie czy oddalonym o około 50 km Mosulu chrześcijanie giną w zamachach średnio raz na miesiąc, tu mogą spotykać się i modlić we względnym spokoju. Kościół dosłownie pękał w szwach.

Po Mszy św. idziemy z powrotem do tego biura, skąd zabiera nas ktoś samochodem do seminarium, w którym wita nas ojciec Petros i daje każdemu z nas pokój. Całym dniem jesteśmy tak zmęczeni, że myślimy tylko o tym, by się położyć.

I tak oto dojechaliśmy do Qarah Qosh – chrześcijańskiej wyspy w Iraku.

To właśnie tutaj, głównie po roku 2003, schronienie znalazło wielu chrześcijan uciekających z niekurdyjskiej części kraju. To co od razu rzuca się w oczy po przyjechaniu tutaj, poza zaostrzonymi środkami bezpieczeństwa, to bieda. Qarah Qosh to nie tętniące życiem, rozwijające się prężnie bogate miasta irackiego Kurdystanu. Budynek seminarium był akurat jednym z najładniejszych w mieście, które zdawało się składać w większej części z ubogich, zakurzonych domów.

Następnego dnia rano o. Petros zaproponował nam podwózkę do „centrum”, gdzie miał udzielić chrztu. Chrześcijańska rodzina pozwoliła nam na towarzyszenie w tej wyjątkowej ceremonii i fotografowanie, a po uroczystości dała nam cukierki:) Następnie wzięto nas z zaskoczenia i zaproszono nas na spotkanie z biskupem. Cóż, gdy otrzymaliśmy kontakt do katolickiego duchownego w Qarah Qosh, George’a Casmoussy, na którego powoływaliśmy się podczas nerwowego spotkania na posterunku, spodziewaliśmy się ujrzeć drugiego ojca Paulo z Syrii. Tymczasem dowiedzieliśmy się, że ów „kontakt” jest arcybiskupem Mosulu i północnego Iraku, jednym z dwóch najważniejszych katolickich duchownych tego kraju.

Abp Georgius Casmoussa przywitał nas tak ciepło i uprzejmie, jakbyśmy byli mu od dawna znanymi i bliskimi osobami. Spędziliśmy u niego kilka godzin, bez przerwy rozmawiając. Czasami z angielskiego wracaliśmy na francuski, w którym twierdził, że mówi mu się o wiele łatwiej. Jak nam wytłumaczył, wszyscy tutejsi księża uczą się francuskiego w seminarium w Mosulu, gdzie wykładają francuscy duchowni.

Zaczęliśmy od pytań o ogólną sytuację w Iraku, chcąc usłyszeć z pierwszych ust wyjaśnienie tego, dlaczego Irak, mimo iż wyzwolony spod reżimu Huseina, ogarnęla wojna domowa i kto stoi za morderstwami o których codzinnie słyszęliśmy z mediów i od ludzi. Później rozmowa zeszła na sytuację chrześcijan w Iraku, wreszcie – na bezpieczeństwo samego arcybiskupa. Nie mogliśmy nie spytać czy nie czuje zagrożenia podróżując regularnie między Qarah Qosh i Mosulem, między Kurdystanem, a PRAWDZIWYM Irakiem. Odpowiedział przecząco.

- Nie, nie boję się jeździć. Zresztą – nie mogę się bać. Największe skupisko chrześcijan w Iraku to właśnie Qarah Qosh, jednak w Mosulu wciąż mieszkają tysiące wiernych, którymi muszę się opiekować. To mój obowiązek. Jeśli oni mnie potrzebują, jak mógłbym im pokazać, że się boję?

Zapytaliśmy czy jeśli małe miasto w którym jesteśmy to chrześcijańskie centrum kraju, to oznacza, że południe Iraku jest wyłącznie muzułmańskie? A jeśli tak czy zawsze tak było? Arcybiskup zaprzeczył. Przed 2003 rokiem cały kraj był mniej więcej równomiernie zamieszkany przez mniejszość chrześcijańską. Po obaleniu Saddama i zmianie rządu większość uciekła na północ w obawie przed prześladowaniami. Wielu z nich znalazło się w Qarah Qosh, które stało się ośrodkiem chrześcijaństwa.

Dlaczego jednak chrześcijanie w ogóle musieli uciekać? I kto właściwie zabija chrześcijan w Iraku?

- Trudno nawet odpowiedzieć na to pytanie. Ludzi którzy zaprowadzili terror w Iraku wrzuca się zazwyczaj do jednego worka o nazwie „Al Kaida”. Każdy Irakijczyk doskonale wie że to nieprawda. Ludzie Bin Ladena nie mają z tym nic wspólnego. Istnieją jednak ugrupowania, których marzeniem jest Irak jako państwo wyznaniowe, na podobieństwo Afganistanu z czasów talibów, albo współczesnej Arabii Saudyjskiej. A odpowiedzialność za tragiczną sytuację kraju ponoszą nie tylko religijni ekstremiści, ale także układ sił na scenie politycznej.

Po inwazji Amerykanów cały kraj ogarnęło zniszczenie. Wszystko co istniało – biblioteki, muzea, szkoły, uniwersytety, elektrownie, infrastrukturę – zrównano z ziemią. Mówili wtedy „stworzymy wszystko od nowa”. Ale nic nowego nie powstało. Zamiast tego utworzono nowy rząd, w którym jedynym ministrem ze starego ustroju został… minister przemysłu naftowego. To mówi samo za siebie. Miejsca w rządzie musiało starczyć dla każdego politycznego watażki z Iraku, więc aby zaspokoić ambicje lokalnych kacyków, stworzono 43 stanowiska ministerialne! Jeden premier posiada trzech zastępców, a duża część jego podwładnych to ministrowie bez teki. Każde ugrupowanie pogrążone jest w korupcji, próbując napchać prywatne kieszenie publicznymi pieniędzmi. A zamiast jednego lidera mamy bandę, której członkowie odrąbują po kawałku tortu każdy dla siebie. Codzienne zamachy to właśnie owa walka.

Upadek reżimu Saddama nie oznaczał poprawy sytuacji chrześcijan. Owszem, iracki dyktator odebrał ziemię wielu właścicielom w tym rejonie, jednak obecny rząd odbiera ją jeszcze częściej. W ostatnich latach swoje posiadłości straciło 4 tysiące chrześcijańskich rodzin – na rzecz muzułmanów. Polityka władz sprawia, że ludzie, których przodkowie mieszkali tu jeszcze przed powstaniem islamu, stają się pomału mniejszością na własnych terenach. Uważam, że wyjazd z Iraku nie jest rozwiązaniem tego problemu, ale co mam powiedzieć mieszkańcom Mosulu, którzy każdego dnia drżą o życie? „Zostańcie tutaj?”.

Taką wizję przedstawił nam arcybiskup podczas spotkania w swoim gabinecie, a także w trakcie obiadu, na który zostaliśmy zaproszeni. Przez cały czas nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak spokojny i niemal cały czas uśmiechnięty jest człowiek mówiący te słowa. Zwłaszcza, gdy na murach jego kościołów cały czas wisiały portrety księży przeszytych dwa miesiące wcześniej seriami z kałasznikowów. Zapytaliśmy go jak widzi przyszłość Iraku i czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji.

- Arabskie media mówią, że z kraju masowo wyjeżdżają chrześcijanie, co nie jest prawdą – muzułmanie także gwałtownie emigrują na północ kraju lub dalej. Mamy więc gwałtowny niż demograficzny. Dodatkowo południowa część kraju pozostaje pod silnym wpływem szyickiego Iranu, który po wojnie z Irakiem z lat 80. chciałby zrekompensować wówczas powstałe straty. Całkiem prawdopodobne, że południowy Irak stanie się, na podobieństwo Kurdystanu, regionem autonomicznym, w którym faktyczną, choć zakulisową władzę, sprawować będzie rząd w Teheranie.

Tego dnia zobaczyliśmy przez chwilę jak wygląda życie chrześcijan w Iraku. Uczynny arcybiskup poprosił znajomego mężczyznę, aby ten został naszym przewodnikiem. Obeszliśmy kilka zaułków w centrum. Każdy kościół to przynajmniej dwóch uzbrojonych ochroniarzy, przyjaźnie nastawionych do przyjezdnych, niespecjalnie jednak do aparatu fotograficznego. W ogóle wydawało nam się, że w mieście mówiono już o nas jako dziennikarzach, choć cały czas nazywaliśmy siebie turystami. Ta pogłoska być może otworzyła nam drzwi rezydencji arcybiskupa. Już na zakończenie tej niewesołej rozmowy usłyszeliśmy jego słowa:

- Urodziłem się w Iraku, w moim domu rozmawialiśmy po aramejsku. I chciałbym, aby każdy Irakijczyk był przez swój kraj traktowany tak samo, nie przez pryzmat religii jaką wyznaje. Wszystko jest w porządku, dopóki w imię wiary nie popełnia się zbrodni. Jeśli nie powstrzymamy fali szaleństwa jaka panuje w Iraku, wszyscy chrześcijanie prędzej czy później wyemigrują. Tak jak kiedyś ze środkowej i wschodniej Turcji.

Zaledwie kilka tygodni wcześniej spędzaliśmy czas w miejscu, gdzie chrześcijanie i muzułmanie spotykają się i żyją razem w pokoju. Teraz byliśmy w kraju, gdzie jest to naprawdę trudne. Obecna sytuacja jest wręcz nazwana nową wojną iracką.

Spakowani i gotowi do dalszej drogi, poszliśmy pożegnać się z o. Petrosem.

- „Módlcie się za nas” – poprosił – „Bardzo tego potrzebujemy”.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
Kulka
Kulka - 2011-07-18 01:31
Takich chrześcijańskich wysp w Kurdistanie jest więcej - gołym okiem, że tak powiem poznać je można po słusznej ilości sklepów z napojami wyskokowymi (nie dotyczy Slemanyi, bo tam mimo, że miasto nie chrześcijańskie gorzała jest dost ępne powszechnie). Ładną dzielnicą chrześcijańską jest Ainkawa w Hewler.
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013