Z Qarah Qosh bez większego kłopotu dotarliśmy do Erbil. Tuż po wyjściu z seminarium zagadnął nas kierowca, a słysząc że idziemy do głównej drogi zaproponował podwiezienie. Widząc że się wahamy, zachęcił nas okrzykiem: „Nie bójcie się, jestem chrześcijaninem!”. Na posterunku kolejne sprawdzanie dokumentów, przez spokojniejszych już żołnierzy, którzy słysząc, że nie mamy pieniędzy zaczęli prosić kierowców opuszczających miasto o zabranie nas. Już po chwili siedzieliśmy w samochodzie do Erbil. Wjazd do stolicy nie jest bezproblemowy. Każdy pojazd musi odstać ponad pół godziny w korku, jaki tworzy się na checkpoincie przy granicy miasta. Ale potem – to już czysta przyjemność.
Stolica Kurdystanu, częściej znana tutaj pod lokalną nazwą „Hawler”, jak żadne dotychczas spotkane przez nas miasto przeczy stereotypowemu obrazowi Iraku. Duże, czyste, zadbane, a przede wszystkim bogate. Nigdy nie widzieliśmy tylu luksusowych wozów terenowych na ulicach jak tu. Ba – nigdy nie sądziliśmy, że istnieją takie bryki jakie tu nas mijały! Bez względu na porę dnia ulice są pełne ludzi. I choć Erbil ma swoje biedniejsze dzielnice, jest dużo ładniejszy od wielu miast tureckich czy syryjskich. Spore wrażenie robi np. kompleks parków otaczający centrum od południa. Tereny zielone połączone są kolejką gondolową i można je podziwiać sunąc wygodnie w powietrzu.
W centrum znaleźliśmy duży bazar, tym piękniejszy, że w najmniejszym stopniu nie „podrasowany” pod turystów. W Erbilu handel wychodzi jednak na ulice. Handluje się niemal wszystkim, a najbardziej niezwykłe stoiska to kawałki cerat wprost na betonie, których właściciele sprzedają w hurtowych ilościach karty telefoniczne lokalnej sieci KOREK. Nieco dalej natknęliśmy się na ulicę obstawioną wyłącznie przez sprzedawców części i akcesoriów do komórek. Setki Kurdów jacy ich oblegali prowokowały do refleksji, że kupowanie i wymiana telefonów oraz rozmowy przez nie są ulubioną czynnością tego narodu.
Po przybyciu do miasta zostawiłem Olę z bagażami i ruszyłem szukać hotelu. Zajęło to ponad godzinę. Gdy wróciłem była zła – na mnie, za długą nieobecność i na kilku młodych Kurdów, którzy zapytali czy jest Rosjanką. Zgadnijcie co mieli na myśli… Znaleźliśmy jednak dobre miejsce. Jeśli zawitacie kiedyś do Erbilu pamiętajcie: tu nie ma tanich noclegów. Najrozsądniejszym okazał się hotel „Suleyman” niedaleko cytadeli, gdzie dwójka kosztowała 30000 dinarów (75 zł) za noc.
Dzień w mieście przeznaczyliśmy na włóczęgę po jego ulicach oraz krótką wizytę w cytadeli, górującej nad okolicą. Pierwsze kroki w centrum Erbilu były wielkim zdziwieniem. Historyczna budowla była właśnie remontowana, zaś u jej stóp stworzono piękny plac z fontannami, na których nasza Warszawa mogłaby się wzorować. Irakijskie rodziny spacerowały wokół, ścigane przez handlarzy pamiątek i fotografów oferujących pamiątkowe zdjęcia na poczekaniu. Pełna sielanka, obrazek jak z uzdrowiska. Przy wejściu do cytadeli na zwiedzających czekały kiczowate obrazki z wizerunkami imama Husejna, Chrystusa czy prezydenta Kurdystanu, dywaniki modlitewne, pocztówki, maskotki i cała masa nic nie wartych gadżetów. Gdzieś między tym wszystkim wypatrzyliśmy niezdarnie wykonane pocztówki z portretem Saddama. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie, wydobył też komplet starych banknotów z dyktatorem, ale nie zdecydowaliśmy się na zakup. Kto wie czy były prawdziwe?
Sama cytadela nie oferowała niestety wiele, głównie za sprawą renowacji jaką przechodziła. Jeszcze rok temu można tu było zajrzeć w każdy kąt, znajdując przeróżne cuda, ukryte wśród starych domów i uliczek. Obecnie wszystko z wyjątkiem głównej ulicy było zagrodzone. Wokół widać było robotników, a tablice informacyjne przy wejściu oznajmiały, że prace wspomaga UNESCO, a koszt (jedyne 14,5 miliona dolarów) pokrywa w całości rząd Kurdystanu. Gdy przemknęliśmy cichcem poza czerwoną taśmę i znaleźliśmy się w jakimś starym budynku, nie było tam już nic wartego zobaczenia. Cóż, przybyliśmy zbyt późno. Ciekawostką był jednak sklep z pamiątkami, w którym spotkaliśmy, oprócz kurdyjskich, także rosyjskich turystów.
Jedyny problem z jakim się zetknęliśmy w Erbilu to brak kafejek internetowych i bankomatów. To, co w sąsiedniej Turcji było powszechne, tutaj wydaje się dopiero raczkować. Jedyną działającą kafejkę znaleźliśmy w nieoznakowanym budynku naprzeciwko hotelu (gdybyście szukali – tuż obok placu fontann). Na znalezienie bankomatu, potrzebnego do uzupełnienia gotówki na Iran, zużyliśmy natomiast kilka godzin nerwów, wykonując wielokilometrowy spacer na przedmieścia, zakończony wzięciem, na szczęście taniej tutaj, taksówki. Jedyny działający bankomat znajdował się w hotelu „Sheraton”. Gdy ochrona przepuściła mnie już przez bramki bezpieczeństwa, musiałem próbować pięciokrotnie. Za każdym razem na ekranie pojawiał się złowieszczy napis „Nie mogę połączyć się z twoim bankiem”. Straciłem już nadzieję, ale… szósta próba uwieńczona była powodzeniem. A na wyciągu z konta pojawił się dumny napis „Wypłata w bankomacie za granicą – IRAQ”.
Kolejny etap to droga na wschód, przez góry w stronę granicy. Do usłyszenia z Islamskiej Republiki Iranu :)