Jesteśmy w Iraku. Trudno to stwierdzić na pierwszy rzut oka, gdy wyjdzie się na miasto. Poza tym, że napisy z tureckich zmieniły się ponownie na arabskie, wszystko jest podobne. Bądź co bądź jesteśmy nadal w Kurdystanie. Prawdziwy Irak, ten arabski, taki jakim go znamy z mediów, jest wciąż dwieście – trzysta kilometrów na południe. Ale świadomość tego, w jakim kraju przebywamy pozostaje jednak gdzieś w tyle głowy.
Razem z Hassanem opuściliśmy dom, by znaleźć się w centrum. Zakho jest niewielkim, ruchliwym miastem na drodze z Turcji w głąb kraju. Niczym nie przypomina zniszczonego wojną kraju – jest tu czysto i dość ładnie, wzdłuż ulic setki sklepów prezentujących najnowsze trendy kurdyjskiej mody. Nad głównym rondem miasta powiewa dumnie trójkolorowa, czerwono-biało-zielona flaga ze słońcem pośrodku. O tym, że nie jesteśmy w całkiem spokojnym kraju, przypominają patrole policji na ulicach. Oprócz umundurowanej drogówki dużo jest też funkcjonariuszy pilnujących porządku. Wielu z nich nie przypomina jakiejkolwiek służby, często są to po prostu faceci odziani w spodnie moro i sweterki a’la Kononowicz, i jedynym wyróżnikiem ich funkcji są wiszące na piersi ładownice i kałasznikowy na ramieniu. Niektórych można poznać po granatowych czapkach z niewielkim emblematem, gdyż wielu z nich nosi zupełnie zwyczajne ciuchy, wśród których królują skórzane kurtki.
W centrum miasta wymieniliśmy posiadane pieniądze – za 150 tureckich lirów dostaliśmy 95 000 irackich dinarów. Kantory wymiany walut w Iraku to nie pomieszczenia, ale maleńkie stoliki na kółkach, stojące wprost na chodniku. Ich właściciele dysponują, poza walutą krajową, zazwyczaj także irańskimi rialami, tureckimi lirami oraz oczywiście dolarami.
Kantor wymiany walut :)
Zakho, most Abrahama
Po pożegnaniu z Hassanem udaliśmy się na południe, do drogi na Dohuk. Jeszcze w mieście wypatrzył nas miejscowy sklepikarz, z którym mogliśmy porozumieć się łamanym niemieckim. Podrzucił nas do drogi wylotowej, tuż obok punktu kontrolnego policji, prosząc ich by… złapali nam stopa! Panowie mocno przyłożyli się do tej roboty i w ciągu 3 minut mieliśmy własny samochód z kierowcą. No, może przesadzamy. Po prostu jeden z funkcjonariuszy jechał na południe i zgodził się wziąć nas za darmo ze sobą. Faktem jest jednak, że gdy brakuje funduszy, ten sposób znajdowania kierowców w Kurdystanie jest bardzo godny polecenia.
Droga do Duhok wyglądała jak wielki plac budowy. Mijaliśmy co chwilę pracujące maszyny i ekipy układające elementy nawierzchni. Także miasto, gdy tam dojechaliśmy, pełne było dźwigów i powstających osiedli. Teraz dopiero widać było, dokąd jechała wielokilometrowa gąsienica TIR-ów, które widzieliśmy na granicy. Kurdystan jest krajem, który rozbudowuje się bardzo gwałtownie. Nie jest też, wbrew pozorom, krajem biednym. Mimo posiadanej autonomii podlega rządowi w Bagdadzie, ten zaś jedną szóstą dochodów z wydobywanej w tym regionie ropy naftowej oddaje Kurdom. Kraj posiada więc potężne źródło taniej energii, dodatkowo czerpiąc z niego znaczne dochody. Olej i benzyną (!) ogrzewane są też domy. A gdy brakuje energii, co zdarza się kilka razy dziennie, w całym kraju odpala się przydomowe generatory. Emisje CO2 i związane z nimi zmiany klimatu nie są największym zmartwieniem tutejszej ludności.
Duhok
Także Duhok zdaje się zaprzeczać obrazowi Iraku prezentowanemu w zachodnich mediach. Jest to duże i nowoczesne miasto, jakiego nie powstydziliby się Polacy. Na ulicach tłumy, sklepy i restauracje nie narzekają na pustkę. Prawdopodobnie z myślą o przybywających tu w interesach Turkach, a w przyszłości także turystach, drogowskazy i nazwy ulic są podpisane alfabetem arabskim i łacińskim.
Dzięki pomocy młodego Kurda, złapaliśmy w Duhok samochód jadący w góry. Planowaliśmy dostać się do miejscowości Amedije, leżącej na wschodzie, w pobliżu tureckiej granicy. Gdy zaczęliśmy pytać o dworzec i autobusy w tamtą stronę, prawie nas wyśmiano. W Kurdystanie nie ma transportu zbiorowego w naszym rozumieniu! Tutaj każdy ma samochód, a jeśli ten akurat jest w naprawie, jeździ się taksówką. Pięćdziesiąt, sto kilometrów – drobiazg, nieważne. Cena za kilometr to około 400 dinarów (1 zł), jest to jednak dużo, gdy chcemy dostać się w miejsce odległe o 60 km, a kierowca wycenia kurs na 20 dolarów. Receptą na to jest zacisnąć zęby i płacić – lub iść do posterunku na granicy miasta i prosić policjanta, by złapał nam kogoś, nie żądającego pieniędzy. W Duhok udało się to częściowo. Zabrał nas przygodny kierowca, jadący akurat do Amedije, za skromne 7000 dinarów (ok. 18 zł).
Pojechaliśmy w góry, spodziewając się czegoś nadzwyczajnego. Miejscowości nie opisywał nikt z podróżujących po tym rejonie, zaś wszyscy napotkani Kurdowie określali ją jako piękną. Jak to jednak czasem bywa, to co dostajesz w podróży, jest czym innym niż się spodziewasz. Miasteczko z daleka prezentuje się rzeczywiście imponująco, położone jest bowiem na szczycie rozległej, płaskiej góry, co czyni z niej naturalną twierdzę. Gdy tam jednak trafiliśmy nie czekało na nas nic nadzwyczajnego. Kręciliśmy się po mieście, w poszukiwaniu starej zabudowy, ciekawych zakątków, ludzi, ładnych kadrów do uwiecznienia – nic takiego nie nastąpiło. Skusiliśmy się na lokalnego kebaba, po czym kontynuowaliśmy wędrówkę. W pewnej chwili wzięła nas do samochodu dwójka chłopaków mówiąc, że zabiorą nas do miejsca „very historical, very, very old”. Zawieźli nas na drugą stronę miasta, by pokazać kamienną bramę, ciemną i upstrzoną bohomazami. Lokalne dzieciaki, chowające się w niej, by zakurzyć papierosa w sekrecie przed rodzicami, wyszły i bezczelnie gapiły się na nas. Zrozumieliśmy, że niewiele tu zdziałamy.
Grafitti w Amedije
W miasteczku nie było hotelu. Na próżno błąkaliśmy się jego uliczkami licząc, że ktoś ulituje się nad nami i zaproponuje nocleg. Nic z tego. Nieliczni przechodnie gapili się na nas w milczeniu, zdziwieni. Poza kolejnymi „hello mister!” żadne zaproszenie nie padło. No cóż, pomyśleliśmy, widocznie nasz limit szczęścia został wyczerpany. Zresztą zdążyliśmy zauważyć w czasie tej podróży, że najlepsze rzeczy przytrafiają się nam wówczas, gdy najmniej ich oczekujemy. Wyszliśmy z Amedije. Wśród zabudowań leżącej w dole wsi znajdował się motel, jednak słysząc cenę 25000 dinarów (20 dolarów) za z pewnością obleśny pokój, zaczęliśmy myśleć o namiocie. Zeszliśmy między zabudowania. Kolejny motel i kolejny właściciel – ta sama cena. O targowaniu się nie było mowy. Co się dzieje, czyżby mieli zbyt wiele turystów? Było już ciemno. Przez moment rozważaliśmy czy nie siąść pod meczetem w oczekiwaniu na wieczorną modlitwę i pytać schodzących się mężczyzn. Naszą uwagę przyciągnął jednak jeden z domów, przed którym znajdował się maleńki kawałek trawnika. Po długim wahaniu zapukaliśmy. Nie znając kurdyjskiego słowa „namiot” pokazaliśmy nasze schronienie na wyświetlaczu aparatu, pytając się czy moglibyśmy rozbić go na w tym miejscu. Ale gospodarze nawet nie chcieli o tym słyszeć. Po prostu zaprosili nas do środka, oddając nam jeden z pustych pokoi w swoim domu. Ten wieczór spędziliśmy wspólnie z nimi.
Nasi dobroczyńcy mieli przez moment pewien kłopot ze zrozumieniem skąd przybywamy. Rozwinęli więc na podłodze mapę świata, by zlokalizować ten dziwny kraj, którego nazwa jest tak podobna do Holandii. Gospodarz mówił całkiem nieźle po angielsku. Poinformował nas, że trafiliśmy nie do muzułmańskiego, a do kurdyjskiego domu.
- To mój brat jest muzułmaninem – powiedział śmiejąc się. – Jest terrorystą, tym od bin Ladena. Przecież każdy muzułmanin to terrorysta. Ja jestem komunistą! On może jeździć bezpiecznie do Mosulu i go nie zastrzelą. Ja nie!
Na pytanie co oznacza jego deklaracja odpowiedział bez skrępowania:
- Wiecie co to jest PKK? Partia Pracy Kurdystanu? Ja jestem komunistą z PKK.
No ładnie, trafiliśmy więc do domu, byłego zapewne, bojownika kurdyjskiego walczącego z Saddamem, a później także z wojskami tureckimi. Gdy spytaliśmy jednak o sytuację na granicy odpowiedział, że teraz panuje tu spokój. Granica turecka jest odległa o kilkanaście kilometrów i gdy chodzi w góry zabiera ze sobą kałacha. Zresztą ma w domu pistolet i dwa kałachy, na wszelki wypadek. Jest peszmergiem, czyli funkcjonariuszem kurdyjskiej służby porządkowej i ma nawet jedną gwiazdkę na pagonach. A na pytanie o tureckie wojska w tym rejonie odparł:
- Lepiej nie chodzić w góry, na północ, bo tam Turcy strzelają do partyzantów. Ale nie ma ich za dużo. W Amedije jest ich dwudziestu pięciu, nic nie robią. A niedaleko, w Seledije, stoi dwadzieścia czołgów…
Nie wiemy czy mówił prawdę, ale pocieszeni poszliśmy spać do swojego pokoju.
Nazajutrz udaliśmy się dalej na wschód. Do rzeczonego Seldije podwiozła nas przygodna ciężarówka. Na miejscu zaczęły się jednak kłopoty. Nie, nie z powodu dwudziestu czołgów. Chcieliśmy dostać się na południe, w miejsce które nasza mapa niezbyt zachęcająco opisywała „Ayn Syfni”. Niestety, żadna droga nie prowadziła w tamtą stronę, dostępu bronił wysoki łańcuch górski. Zrozumieliśmy, że musimy zawrócić. Otoczył nas wianuszek mężczyzn, z którymi Łukasz podjął długie negocjacje. Nie było łatwo, gdyż za dowiezienie nas okrężną drogą do celu kierowcy taksówek żądali po 100 tysięcy dinarów. Dwieście pięćdziesiąt złotych! Nie skusilibyśmy się nawet na połowę tej kwoty. Opuściliśmy miasteczko z pomocą lokalnego nauczyciela angielskiego, który podwiózł nas do Amedije, stamtąd zaś do Dohuk złapaliśmy dwójkę policjantów w samochodzie terenowym.
Ludzie na północy Iraku okazują się skarbnicami wiedzy o swoim regionie. Policjanci, choć nie znali angielskiego, wskazywali nam palcami dawne strażnice wojsk irackich mówiąc o nich „Look, Saddam office!”. Zaś młody nauczyciel wspominał, że każda z mijanych przez nas wsi była po trzy-cztery razy celem rajdów wojsk Husajna. Opowiadał też, jak w trakcie inwazji Amerykanów pracował jako tłumacz i podczas jednego z patroli na ulicach Mosulu otrzymał kulkę w ramię od snajpera.
Z Dohuk, z powodu późnej pory, zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę. Zamiast 100 tysięcy wydaliśmy jedynie 25. Po raz kolejny nikt nie chciał się targować. Pod tym względem Kurdowie są zupełnie niepodobni do swoich tureckich i arabskich sąsiadów. Ostatecznie po godzinie dotarliśmy do celu. Byliśmy w środkowym Kurdystanie, a naszym celem było, jak zapewniają okoliczni muzułmanie, lokalne Stowarzyszenie Miłośników Szatana. Brzmi nieźle? Ciąg dalszy nastąpi.