Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Z wizytą u czcicieli słońca
Zwiń mapę
2011
22
sty

Z wizytą u czcicieli słońca

 
Irak
Irak, Ayn Sifnī
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8466 km
 
Jeszcze w Turcji, poszukując informacji o irackim Kurdystanie, natrafiliśmy na lakoniczną wzmiankę o położonym w tym regionie miejscu nieznanego nam wcześniej kultu. W miejscowości Lalish, na północ od Mosulu, miała znajdować się świątynia jezydów. Krótka notka na Wikipedii nie wyjaśniała wiele poza faktem, że wyznawcy owej religii żyją głównie w Kurdystanie i wierzą w anioła o imieniu Paw, przedstawianego w formie tegoż właśnie ptaka. Darzą czcią planety, zwłaszcza Ziemię. Dzielą się także na kasty, których członkowie nie pobierają się między sobą. Duże ich skupisko znajduje się w rejonie górskiej miejscowości Lalish, znajdującej się w północnym Iraku, choć mniejsze grupy jezydów żyją też w krajach ościennych – Iranie, Turcji, Armenii, czy na emigracji w Europie.

Najciekawsze jest jednak, że kurdyjskie imię czczonego przez nich anioła-pawia, Melek-Taus, oznacza, zdaniem wielu muzułmańskich i chrześcijańskich Irakijczyków, imię Szatana. Służyło to w przeszłości i służy nadal do oskarżania jezydów o satanizm. Oni sami mieli niechętnie opowiadać o swojej wierze. Już to wystarczyło, by zaciekawić nas i skłonić do wizyty w świątyni tego nieznanego szerzej kultu.

Jeszcze w Dohuk wstąpiliśmy do ośrodka, zwanego przez miejscowych „Lalish Centre”. Nieco zdezorientowani próbowaliśmy wytłumaczyć, że poszukujemy świątyni jezydów, a nasi przypadkowi kierowcy podwieźli nas właśnie tutaj. Gospodarze ośrodka udzielili nam wskazówek i telefonicznie umówili dla nas człowieka, który miał być naszym przewodnikiem po tym dziwnym miejscu. Wezwali też znajomego taksówkarza, by zawiózł nas na miejsce, około 50 km od miasta. Pomyśleliśmy, że do świątyni satanistów najwyraźniej nie chce jeździć nikt, poza wyznawcami… Po godzinnej jeździe przez zamglone góry dotarliśmy na miejsce. Tam czekał już na nas przewodnik. Tak zaczęła się nasza znajomość z Lukmanem, dobrym duchem tego miejsca.

Lukman był, na oko, czterdziestoletnim Kurdem, mieszkańcem pobliskiego miasteczka Ayn-Syfni (to nie żart :) . Był też nauczycielem ekonomii w pobliskiej szkole średniej. Był wreszcie jezydą. Codziennie przed południem uczył miejscową młodzież, po południu zaś oprowadzał po swojej świątyni wszystkich, którzy zechcieli do niej przybyć. Pierwszą pracę traktował jako zawód, drugą, za którą nie otrzymywał ani grosza – jako misję. Gdy zobaczyliśmy go po raz pierwszy trudno nam było powstrzymać uśmiech (serdeczny, nie szyderczy). Szczupły, z bujną czupryną, wąsikiem i w skórzanej kurtce wyglądał niczym turecki aktor z lat 80. Do tego obcisłe spodnie w kancik oraz gruby sweter w nie wpuszczony. Po angielsku mówił średnio, jednak zrozumiale, a wzięte nie wiadomo skąd powiedzonka i zwroty w tym języku nieźle nas bawiły. Wspólnie z nim weszliśmy na teren świątyni.

Święte miejsce jezydów nie było jednym gmachem, ale zespołem budynków rozrzuconych w niewielkiej dolince. Wraz z prowadzącymi do nich ścieżkami tworzyły one skomplikowane osiedle, które w chwili naszego przybycia wydawało się być puste. Jak się jednak dowiedzieliśmy, świątyni doglądała jedna żyjąca na jej terenie rodzina. Jeszcze przed wejściem do któregokolwiek z budynków zostaliśmy zaproszeni do ich mieszkania – w skromnym, niemal pozbawionym sprzętów pokoju siedział gospodarz i jego dwóch synów, którzy poczęstowali nas herbatą.

Następnie przyszła pora na odwiedziny w zasadniczej świątyni. Wąskim przejściem między budynkami dostaliśmy się na niewielkie, otoczone murem podwórze, na którym Lukman poprosił nas o zdjęcie butów i nie stawanie na progach pomieszczeń. Stamtąd, przechodząc przez niskie drzwi, weszliśmy do wnętrza. Świątynia składała się z kilku pomieszczeń, niemal zupełnie ciemnych.

W jednym z nich znajdował się, przykryty fragmentami kolorowego materiału, sarkofag. W tym właśnie miejscu pochowany został szejk Adī ibn Musāfir al-Umawīymi, założyciel jezydyzmu. Jego imię jest z resztą, dla wielu ludzi, przedmiotem żartów, gdyż w języku kurdyjskim zapisywane jest jako Şêx Adî (choć „s” z ogonkiem czyta się jako „sz”…). Urodzony prawie tysiąc lat temu w dzisiejszym Libanie, spędził większość życia w Bagdadzie i został pochowany właśnie w Lalish. Przez jezydów uważany jest za uosobienie anioła-pawia.

W salach otaczających grobowiec znaleźć można, zwisające z kamiennych filarów, kolorowe chusty, podobne do tych leżących na grobowcu proroka. Na każdej z nich zawiązany był węzeł. Lukman zatrzymał się obok jednej z kolumn i wytłumaczył, że każdy z nich oznacza życzenie pomyślane przez jednego z przybywających tu pielgrzymów. Także i my, jak każe tradycja, rozwiązaliśmy każde po jednym węźle, po czym wypowiadając w myślach prośbę, zapletliśmy znowu.

Ostatnia z sal była najciemniejsza, zaś pod jej ścianami leżały duże, gliniane dzbany. Jak objaśnił nasz przewodnik, służyły one do przechowywania oliwy używanej w świątynnych lampkach, a po opróżnieniu nie były niszczone, ale składowane w tej właśnie sali. Te które widzieliśmy, wyszczerbione i pokryte patyną, miały nawet po kilkaset lat.

Jeszcze przed wejściem do wnętrza ujrzeliśmy specyficzny ceremoniał, odprawiany codziennie wieczorem na terenie Lalish. Gdy staliśmy na dziedzińcu, w wielkim pośpiechu minęło nas trzech młodzieńców, wędrujących boso pomiędzy budynkami. Pierwszy z nich niósł w ręku rodzaj dużego garnka, w którym płonęło mnóstwo knotów. Podchodząc do ścian świątyni i okolicznych omów, kładł na nich palące się skrawki. Idący tuż za nim towarzysz okadzał te miejsca, trzeci zaś podążał za nimi, całując każde z nich. Ujrzeliśmy wówczas, że fragmenty murów w których zapalano płomień nie były przypadkowe, ale ustalone od dawna – świadczyła o tym gruba warstwa sadzy. Wokół kompleksu świątynnego znajdowało się dokładnie 365 takich miejsc, a opiekujący się tym miejscem jezydzi odwiedzali je co wieczór, składając w nich ogień.

Gdy wyszliśmy na dach jednego z budynków, ujrzeliśmy najbardziej charakterystyczny element tego miejsca – stożkowate wieże, wysokie na kilka metrów. Dwie z nich stały na dachu świątyni, kilka innych wznosiło się wokół niej. Zapytaliśmy Lukmana czy coś symbolizują.

- Mosiężna kula na szczycie oznacza słońce, któremu oddajemy cześć. Zaś to co poniżej niej, stożek z podłużnymi wcięciami, to jego promienie padające na ziemię – odpowiedział.

Tak oto wpadliśmy na pierwszy ślad wierzeń jezydów. O żadnym Szatanie nie było jednak na razie mowy. Przedmiotem kultu okazało się słońce. Postanowiliśmy później wypytać naszego przewodnika o więcej szczegółów.

Zapadał zmrok i nie było już mowy o zdjęciach, byliśmy więc zdecydowani na powrót w to miejsce rano. Lukman podchwycił ten pomysł mówiąc, że nazajutrz ma się odbyć w świątyni copiątkowa uroczystość, na którą zejdą się jezydzkie rodziny z całej okolicy. Tymczasem należało gdzieś przenocować. Widząc mnóstwo pustych domów, otaczających świątynię, zapytaliśmy nieśmiało możliwość przespania się w jednym z nich. W tym momencie nasz turecki gwiazdor zaczął zacinać się i przestaliśmy na chwilę rozumieć co mówi. Dopiero po dłuższej chwili wspólnymi siłami doszliśmy do drugiego sekretu jezydów.

Społeczność wyznająca tą religię dzieli się na trzy grupy, chyba niesłusznie nazywane kastami, gdyż nie są one hierarchiczne. Są to: Szejkowie, Pirsowie i Muridowie. Należący do nich ludzie nie pobierają się poza swoją własną grupą.

- Jeśli urodziłem się Muridem, będę żył jako Murid. Moja ewentualna żona też będzie należeć do Muridów. Tak już jest – powiedział Lukman.

Gdy zaczęliśmy pytać go, do czego służą okoliczne domy i co ma to wspólnego z podziałami społecznymi jezydów, okazało się, że raz do roku, na początku jesieni, odbywa się w Lalish tygodniowy festiwal religijny, na który zjeżdżają tysiące wiernych z Kurdystanu, okolicznych krajów, a nawet Europy. W czasie owego święta wielu z nich mieszka na terenie świątyni, a każdy z domów przeznaczony jest dla członków jednej z trzech grup. Nie rozumieliśmy co prawda, dlaczego nie moglibyśmy spędzić tam jednej nocy, zrozumieliśmy jednak, że ma to związek z jakimś tabu i nie naciskaliśmy dłużej. Było już ciemno i Lukman zaprosił nas do siebie na kolację.

Czekaliśmy przed bramą świątyni na samochód, którym miał przyjechać brat naszego przewodnika. Po raz kolejny nie wiedzieliśmy gdzie spędzimy noc i to zdawało się być zmartwieniem także Lukmana. Już w drodze do Ayn Syfni wykonał kilka telefonów, ale bez rezultatu. Cały czas przepraszał nas, że nie może nas zatrzymać na noc, jego dom jest jednak bardzo mały i mieszka w nim duża rodzina. My zapewnialiśmy go z kolei, że nie ma powodu do zmartwień i na pewno coś sobie znajdziemy. Lukman nie przestawał się jednak martwić mówiąc:

- Mój dom jest mały, ale nie mogę pozwolić, abyście spali u muzułmanów!

Wspólnie z bratem naradzali się przez dłuższy czas, po czy samochód zatrzymał się przed dużym budynkiem. Flaga na d brama pozwoliła rozpoznać siedzibę jednej z irackich partii politycznych. Bramę otworzył nam mężczyzna z kałasznikowem. Wewnątrz, w niewielkim biurze, siedziało trzech mężczyzn. Przedstawili się jako członkowie partii asyryjskiej, która w Iraku uważa się za spadkobierczynię starożytnych tradycji mezopotamskich, poprzedzających o tysiąclecia przybycie na te tereny Arabów. Łączy ich także religia – irakijscy Asyryjczycy są chrześcijanami obrządku wschodniego.

Trójka mężczyzn przez cały czas zajmowała się popijaniem herbaty i oglądaniem telewizji. Tu drobna uwaga: w Iraku każde stronnictwo posiada własną rozgłośnię: Asyryjczycy, Kurdowie, Patriotyczna Partia Kurdystanu, Demokraci… Jest nawet stacja zbliżona do komunizującej PKK. Każdy może więc włączyć odbiornik i oglądać stację jaka jest mu ideologicznie najbliższa.

Lokalny dom partii w Ayn Syfni stał się dla nas domem na tę noc. Przedtem jednak udaliśmy się do domu Lukmana na kolację. To, co miało być z początku skromnym poczęstunkiem, okazało się prawdziwą ucztą. Na wielkiej tacy, zastępującej w tym kręgu geograficznym stół, znalazło się grillowane mięso, chleb, warzywa świeże i marynowane, orzechy, słodycze i najprawdziwsze na świecie piwo! Przy kolacji zaczęliśmy wypytywać naszego gospodarza o dalsze szczegóły dotyczące jezydów. Tego wieczoru dowiedzieliśmy się kilku interesujących szczegółów.

- Jezydzi nie posiadają świętej księgi, w rodzaju Biblii lub Koranu. Ich wiedza i tradycja nie jest spisana, ale przekazywana ustnie.

- Posiadają zwierzchność świecką i duchową. Ich świeckim przywódca jest książę, duchowym zaś szejk.

- Jezyda nie modli się do Boga, ale do słońca, które daje siłę wszystkiemu co żywe i które jest najwyższym obiektem kultu. Słońcu oddaje się cześć jako największemu i najważniejszemu ciału niebieskiemu. Modlitwa odbywa się o wschodzi zachodzie słońca, kiedy to wierny odwraca się twarzą w jego kierunku. Nie dowiedzieliśmy się jak wygląda taka modlitwa, gdyż odmawia się ją zawsze w samotności.

- Kiedy nadchodzi ważny moment w jego życiu, wierny składa w świątyni ofiarę ze zwierzęcia, zazwyczaj owcy.

- Najważniejszym świętem tej religii jest, przypadający na początku jesieni, festiwal zwany Zgromadzeniem. W Lalish odbywa się wówczas tygodniowe spotkanie połączone z tańcami, którym przewodniczą książę jezydów i szejk, oraz składaniem ofiary z wołu i wspólnym spożywaniem posiłku.

- Jezydzi, uważani za wyznawców szatana, dotknięci byli przez wiei wieloma prześladowaniami, głównie ze strony Turków. Pod tym względem spotkał ich los podobny do Ormian, których tureccy i kurdyjscy muzułmanie wyżynali tysiącami. Także dziś jezydzi nie utrzymują kontaktów z wyznawcami Islamu. Podział ten pogłębił się w Iraku szczególnie, po tym jak w ciągu ostatnich kilku lat kilkudziesięciu jezydów zginęło w zamachach bombowych. Jeśli wierzyć słowom naszego gospodarza, ich społeczność była atakowana przez niemal każdego kolejnego władcę, a tradycja mówi o 72 pogromach, jakie przeżyła ta religia. Teraz zrozumieliśmy jego słowa na temat noclegu u muzułmanów.

- Co do anioła-pawia, rzekomego Szatana, nic nie udało nam się dowiedzieć. Ten fragment lokalnej teologii Lukman pominął milczeniem, a my zwyczajnie zapomnieliśmy go zapytać. W świątyni ani okolicach nie widzieliśmy żadnego wizerunku tego ptaka.

Tę noc spędziliśmy w przytulnym biurze partii asyryjskiej, śpiąc w gabinecie lokalnego szefa partii. Pilnował nas, czuwający pod drzwiami, młody ochroniarz. Chyba nie trzeba dodawać, że na ramieniu nosił gotowy do strzału AK-47.

Nazajutrz obudził nas deszcz. Mimo niepogody udaliśmy się z Lukmanem do świątyni, gdzie zgromadziło się już wielu okolicznych mieszkańców. Wielu z nich biegało w skarpetach lub boso po zalanej deszczem świątyni, przygotowując wspólny posiłek. Dowiedzieliśmy się, że nic z tego, co przyniesiono do świątyni nie wraca do domów. Mięso, warzywa, ryż, napoje – cokolwiek się w niej znalazło musi zostać rozdzielone między ludzi lub zostawione na miejscu.

Oboje staliśmy się natychmiast czymś w rodzaju atrakcji turystycznej. Zgromadzeni mężczyźni filmowali i fotografowali się z Łukaszem, dopytując się nas skąd u licha wzięliśmy się w Kurdystanie. Spacerowaliśmy między budynkami, przysiadając się i rozmawiając z ludźmi. Szczególnie zapadły nam w pamięć chwile spędzone z jednym z najstarszych wiernych. Białowłosy mężczyzna w turbanie siedział pod ścianą, rozmawiając z nami, Lukman zaś cierpliwie służył nam za tłumacza. Chwilę później rozpoczął się wspólny posiłek. Mężczyźni i kobiety spożywali go osobno, jednak jako honorowi goście mogliśmy usiąść u szczytu stołu wraz z męską grupą. Pod osłoną szerokiego dachu jedliśmy ryż z baraniną, warzywa i chleb. Spojrzenia wszystkich kierowały się w naszą stronę, zdawało nam się, że filmowaniu fotografowaniu nas oraz kolejnym pytaniom nie będzie końca. Po posiłku musieliśmy jednak ustąpić miejsca innym – miejsca przy stole nie starczyło dla wszystkich i miejsce starszych zaczęli zajmować młodsi, którzy dotychczas czekali na swoją kolej.

Przez cały czas naszej wizyty Lukman zawzięcie fotografował nas i nasze poczynania. Poprosił także o kilka słów „od siebie”, które zamierzał umieścić w biuletynie „Lalish Centre”. Możemy się tylko domyślać co o nas napisał, gdyż tłumaczenie strony dokonane przez Google jest dramatycznie nieczytelne. Efekt pracy Lukmana możecie znaleźć tutaj.

Wczesnym popołudniem pożegnaliśmy się ze wszystkimi. Wyjechaliśmy na południe, w kierunku Erbilu, stolicy Kurdystanu.

Uff… Długi to wpis, ale i wrażeń przez te dwa dni było niemało. Opuszczaliśmy Lalish pod wrażeniem gościnności jezydów i z poczuciem znalezienia czegoś nowego na naszej drodze.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (4)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-02-12 17:34
Opis bardzo długi ...lecz wspaniały i zapewniam ,że będzie wielokrotnie czytany ...bogactwo treści - dziękuję i pozdrawiam :)
 
Kulka
Kulka - 2011-07-18 01:21
Moje marzenie to jechać do Lalish - nie udało się ostatnio, ale w przyszłym roku - już na pewno. Zapewniam też, że yezideh nie mają nic wspólnego z satanizmem. Coraz mniej jest taże niecheci pomiędzy nimi i muzłumanami - mam nadzieję, że wzajemne animozje, z czasem znikną całkiem.
 
rebeka
rebeka - 2012-03-23 17:03
a pytaliscie sie o ukamieniowanie jazydki Du'a Khalil Aswad?
 
shangrila
shangrila - 2012-03-23 17:14
Niestety nie. Wtedy nie mieliśmy pojęcia o tej tragedii, ani o masakrach jakie nastąpiły. Szkoda, może dowiedzielibyśmy się czegoś nowego. Wydaje mi się jednak, że konwersja na islam wśród jezydów to nic niespotykanego, w Iraku na pewno wiele osób to robi choćby dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Niestety...
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013