Van było miłą odmianą po surowych krajobrazach Kurdystanu, nie na tyle jednak, by pozostawać tam na dłużej. W rzeczywistości w mieście tym nie ma nic przyciągającego uwagę. Zainteresowało nas jednak miejsce położone na południowy zachód od niego, wyspa Akdamar i znajdujący się na niej kościół ormiański. Postanowiliśmy odwiedzić to miejsce, jedną z nielicznych na tym obszarze pamiątek po Ormianach zamieszkujących niegdyś te ziemie. W internecie nie znaleźliśmy o nim zbyt wiele informacji, miejsce wyglądało więc obiecująco.
Główną ulicą Van wydostaliśmy się na przedmieścia, skąd zaczęliśmy... tak, zgadliście, łapać stopa. Po kwadransie zatrzymała się obok nas lśniąca nowością terenówka, której kierowca, na pytanie czy może nas podwieźć machnął zapraszająco ręką. Wszystko było OK, do momentu, w którym zajechał na stację benzynową. Tam podał mężczyźnie obsługującemu dystrybutor banknot, nam każąc uczynić to samo. Nasze stwierdzenie, że nie mamy pieniędzy wyraźnie go oburzyło, nie mieliśmy więc innego wyjścia jak wypakować plecaki z jego wozu i spróbować szczęścia raz jeszcze. Jednak w Turcji, nawet wschodniej, nic co złe nie trwa długo i już po chwili jechaliśmy sportowym wozem chłopaka wracającego do domu z Van. Nie znał niemal w ogóle angielskiego, jednak bez pytania nadłożył prawie dziesięć kilometrów by wysadzić nas za miasteczkiem Gevaş, obok przystani, skąd kursowały łodzie na wyspę.
Kościół Akdamar wybudowany został przez Ormian około 600 roku n.e. i zachował się do dziś w zadziwiająco dobrym stanie. Jest to dość niezwykłe, gdy wspomni się pogromy ludności ormiańskiej jakie miały miejsce w Turcji na początku XX wieku. Śmierć ponad miliona Ormian do dziś jest kością niezgody między tymi dwoma krajami, a fakt, że Turcja nigdy nie przyznała się, ani tym bardziej nie zadośćuczyniła temu ludobójstwu, dla wielu stanowi argument przeciwko wejściu tego kraju do Unii Europejskiej.
Dotarliśmy na przystań około trzeciej, krótko przed zachodem słońca. Właściciel łodzi poinformował nas, że popłyniemy za 7,5 lira od osoby, ale dopiero, gdy znajdzie się 15 pasażerów. Tego dnia na rejs chętnych było zaledwie kilkoro wszyscy rozjechali się i musieliśmy więc czekać do jutra. W zasięgu wzroku nie było żadnego przybytku w którym moglibyśmy poprosić o nocleg, rozbiliśmy więc naszą „Keczułę” na plaży jeziora Van. Tak, tak, wiemy co o Kurdystanie piszą i mówią od czasu do czasu zachodnie media... Możemy Was jednak zapewnić, że nie pokrywa się to zasadniczo z rzeczywistością. Noc w tureckim Kurdystanie należała do najspokojniejszych podczas tej podróży. Niestety, do najmroźniejszych także, o czym świadczyła gruba warstwa porannego szronu na namiocie. Nie spaliśmy najlepiej, za to następnego dnia wstaliśmy równo ze słońcem.
Na przystani zgromadziło się ponad 10 osób. Kapitan zgodził się wziąć naszą grupkę za 8 lirów od osoby, zapomniał jednak wspomnieć o jednym – na przystani pod świątynią czekali już ochroniarze, kasujący od każdego dodatkowe 3 Atatürki za wstęp na wyspę. Nie spodobało nam się to, ale skoro już wydaliśmy pieniądze nie było wyboru... Zdenerwowaliśmy się porządnie, gdy jeden z nich podszedł do nas mówiąc, że używanie statywu do fotografowania nie jest dozwolone. Podobny tekst słyszeliśmy już w Hagia Sophii i podobnie jak wtedy nie było nigdzie wcześniej mowy o podobnym zakazie. Rozeźlony Łukasz puścił w stronę strażnika krótką, ale bardzo soczystą wiązankę (po polsku). O dziwo zadziałała.
Niewielka świątynia była rzeczywiście dobrze zachowana, urody dodawały jej zwłaszcza misternie rzeźbione reliefy pokrywające zewnętrzne ściany. Wokół niej zachowały się resztki cmentarza z czytelnymi nagrobkami. Na tablicach informacyjnych ustawionych obok opisano historię tego miejsca, jednak ani razu nie padło na nich słowo „ormiański”. Piszący objaśnienia nie chcieli chyba pamiętać o ludziach zamieszkujących niegdyś te ziemie, gdyż przypominało to o ludobójczym szaleństwie sprzed kilkudziesięciu lat. Nie przeszkadzało to jednak tureckiemu rządowi w reklamowaniu tego miejsca w okolicznych hotelach i czerpaniu zysków z udostępniania go turystom. Należy jednak oddać sprawiedliwość władzom Van, które odnowiły świątynię. Jeden ze zwiedzających ją Turków pokazał nam bowiem zdjęcia sprzed 10 lat, na których budowla, przykryta dziurawym dachem, zarośnięta była gęstymi krzakami.
Z wyspy wróciliśmy około południa, co dawało nam jeszcze kilka godzin do wykorzystania. Tym razem udało nam się złapać kierowcę TIR-a wracającego do Uşak. Cały czas mamy w pamięci mieszkającego nieopodal tego miasta Alişa i jego rodzinę, zgodnie powiedzieliśmy więc: „Niech żyją kierowcy z Uşak!”. Ten podwiózł nas do Tatvan, skąd przedostaliśmy się do Bitlis.
Położone w sercu kurdyjskiego kraju miasto nie było niczym pięknym. Miejscowi szczycą się co prawda leżącym nieopodal jeziorem, wypełniającym krater uśpionego wulkanu Nemrut, a także kilkoma zabytkowymi karawanserajami, położonymi na dawnym szlaku handlowym, samo w sobie nie ma jednak nic do zaoferowania. W pierwszym napotkanym hotelu dwuosobowy pokój kosztował 70 lirów (140 złotych, więcej niż dwudniowy budżet nas obojga). Innego nie mogliśmy przez dłuższy czas znaleźć, na szczęście mężczyzna którego zaczepiliśmy na ulicy wskazał nam nieco tańszy przybytek. Tym razem stanęło na 30 lirach.
Postanowiliśmy zaprezentować (mało apetyczne) zdjęcie łazienki z tego pokoju:
Twarde łóżko i niedoprana pościel to już standard, na który w hotelach nie zwracamy uwagi. Cieszymy się, że nie znaleźliśmy dotychczas przybytku, w którym na ścianach i prześcieradle widoczne byłyby małe, krwawe plamki – nieomylny znak, że pluskwy dotarły tu przed nami. Odpadające kafelki, cieknące krany i zawory, grzyb na ścianach i brak ciepłej wody lub brak wody w ogóle pomału stają się standardem. Dziwi nas jednak fakt, że miejsca takie oferowane są w cenie, za jaką w Polsce znaleźlibyśmy pewnie znacznie lepsze warunki. Wygląda jednak na to, że najwyższe ceny i najgorszy syf znaleźć można w małych miastach, gdzie tanich hoteli zasadniczo brak i właściciele tych nielicznych mogą podnosić ceny nie bojąc się konkurencji. Takie miejsca pełnią niekiedy jeszcze jedną funkcję. Jeśli w tanim, tureckim hotelu spotkacie niewiastę przeciętnej urody, ubraną nieco swobodniej niż zwykły się ubierać tureckie kobiety, będziecie wiedzieli w czym rzecz.
Nazajutrz skierowaliśmy się na południe. Z Bitlis planowaliśmy przedostać się do Şırnak, przez które przejeżdżaliśmy kilka dni wcześniej. Pierwsza z napotkanych tego dnia osób, kurdyjski geolog pracujący w tej okolicy uświadomił nam, że obrana przez nas droga jest nieprzejezdna dla żadnego samochodu. Musieliśmy więc odbić kilkadziesiąt kilometrów na zachód, w stronę Batman, by stamtąd przedostać się na południe, w pobliże Syrii i Iraku. Tak oto spełniło się nasze przeczucie, że prędzej czy później zrobimy sobie zdjęcie pod tablicą z tą niezwykłą nazwą.
Mieszkający w Ankarze geolog mówił bardzo dobrze po angielsku, wdaliśmy się więc w rozmowę na temat sytuacji panującej obecnie w na ziemiach tureckich Kurdów. Nasz kierowca nie ukrywał swoich poglądów, niezbyt zresztą trudnych do przewidzenia. Tureckie wojska były dla niego kimś w rodzaju okupanta. Nie starał się nas jednak przekonać, że bojówki z PKK, walczące przez lata z armią, są dobre. Po prostu stwierdził, że kurdyjscy partyzanci, wojna z którymi przyniosła śmierć 30 tysięcy ludzi, nie są żadnym problemem, a ich aktywność na tym obszarze wygasła. Aktualnie, jak mówił, nie ma żadnej woli ze strony Kurdów do wszczynania niepokoju. Problemem są jednak wojska, które stacjonują na tym obszarze, traktując lokalną ludność jak przestępców. Nasz kierowca bez ogródek nazywał turecką armię terrorystami. „Kurdowie we własnym kraju są traktowani jako obywatele drugiej kategorii” - dodał, rozkładając ręce.
Tego dnia, dzięki pomocy jeszcze kilku kierowców, pokonaliśmy drogę do Batman. Na przedmieścia dowiózł nas Ali, młody chłopak wiozący dostawę z fabryki tekstyliów. Choć nie zamieniliśmy w drodze więcej niż kilkanaście zdań, na pożegnanie wręczył nam dwie sztuki swoich wyrobów. Szczęki opadły nam na ich widok – trzymaliśmy w dłoniach dwie bliźniaczo wyglądające torby sportowe, obydwie bardzo lichej jakości, z których jedną zdobiło logo Pumy, drugą natomiast – Nike'a. Przyjęliśmy z wdzięcznością, bo co mogliśmy zrobić?
Wieczorem dojechaliśmy do Midyat, w pobliże granicy syryjskiej. W hotelu którego nazwy nie zapamiętaliśmy pokój miał kosztować 50 lirów. Po kwadransie wybrzydzania stanęło na 20. Nasze umiejętności negocjacyjne zaczynają więc chyba rosnąć... Oprócz nas w hotelu gościło jeszcze trzech mężczyzn. Używając kilkudziesięciu słów znanych obu stronom i języka migowego wdaliśmy się z nimi w długą rozmowę na temat naszej podróży. W efekcie jeszcze tego samego wieczoru zaproszono nas do herbaciarni, później zaś na znakomitego kebaba. Gdy nieśmiało zaproponowaliśmy, że zapłacimy, cała trójka zaprotestowała.
Chyba będzie nam brakować tego kraju :)