Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Turecka droga wojenna
Zwiń mapę
2011
03
sty

Turecka droga wojenna

 
Turcja
Turcja, Van
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7889 km
 

Rzeczy dzieją się szybko, zbyt szybko, by móc na bieżąco opisywać wszystko co się wokół nas dzieje. Leżąca najdalej na wschód część Turcji okazuje się być żywą lekcją polityki i historii, a także lekcją pokory wobec tutejszej zimy.
Po nocy spędzonej w Nusaybin, na granicy syryjskiej, zamierzaliśmy łapać samochody jadące na wschód, w stronę Van. Błogosławiona Turcja i jej autostop! Tutaj nikt nie ma specjalnych wątpliwości, że dwójka ludzi z plecakami stojąca na poboczu i machająca rękami, to nie szaleńcy ani nadziani frajerzy z Zachodu których można oskubać. Jeszcze w mieście zaprosił nas do samochodu mężczyzna, jadący do drogi głównej. Na drodze głównej, zanim jeszcze podjęliśmy próbę łapania stopa, zatrzymał się kierowca tira. Był Kurdem, czego nie powiedzielibyśmy widząc jego jasną karnację. Jechał w stronę Iraku. Przez chwilę korciła nas wizyta również w tamtym kraju, zdecydowaliśmy się jednak na turecki Kurdystan. W planie mieliśmy pokonanie około 500 kilometrów przez góry, drogą wzdłuż granicy z Irakiem i Iranem. Poza dwoma miastami i tylomaż miasteczkami, nasza mapa nie wskazywała na tym obszarze nic. Czuliśmy się więc trochę jakbyśmy odwiedzali białą plamę w geografii.
Wysiedliśmy w Cizre, skąd natychmiast zabrał nas samochód jadący do Şırnak (też go nie zatrzymywaliśmy). Liczący około 40 kilometrów odcinek drogi dał nam przedsmak tego, czym jest Kurdystan – a dokładnie jego krajobrazy. Szosa za Nusaybin to prosta jak strzelił, podwójna nitka asfaltu, prowadząca przez kamienistą równinę wzdłuż granicy z Syrią. Bliżej Iraku otoczenie zmienia się diametralnie. Wzdłuż drogi piętrzą się niezwykłe formacje skalne, przypominające te z Kapadocji, choć znacznie bardziej rozległe. Nad wszystkim zaś górują ośnieżone szczyty, wysokością przekraczające nieraz 3000 metrów. Żałowaliśmy strasznie, że nie możemy zatrzymać się na dłużej i uwiecznić choćby części z nich na zdjęciach, trudno było jednak prosić o zatrzymanie samochodu. Na szczęście kierowca był wyrozumiały i kilka razy się to udało.
Tej części Turcji daleko jednak do sielanki i szybko tego doświadczyliśmy. Jeszcze przed Şırnak samochód zatrzymał się na blokującym drogę posterunku wojskowym. Widok przypominał nieco szosy Libanu, ale tam punkty kontrolne ograniczały się do obserwowania okolicy. Tutaj posterunek otoczony był workami z piaskiem, za którymi stał transporter opancerzony, wokół zaś – żołnierze z pistoletami maszynowymi. Mundurowi sprawdzali każdy wóz i dokumenty jadących nim ludzi. Przybycie dwojga polskich turystów wywołało chwilową konsternację, obyło się na szczęście bez czasochłonnych formalności. Od tego momentu posterunki wojskowe spotykaliśmy już co kilkanaście kilometrów.
Z przedmieść Şırnak podwiózł nas do drogi nieoznakowany samochód policyjny (na tego też nie machaliśmy). Dwójka ubranych po cywilnemu mężczyzn przyjaźnie wypytywała nas o cel i przebieg podróży, słabo się jednak maskowali (a może im nie zależało?), gdyż jeden z nich trzymał w garści radio, po którym od razu ich poznaliśmy. Ostrzegli nas, że region w którym przebywamy nie jest bezpieczny, ze względu na grasujących po nim terrorystów. Jakby na potwierdzenie tych słów drogą przejechały dwa transportery w asyście samochodów terenowych. Oglądaliście lub może pamiętacie obrazki ze stanu wojennego? Cóż, tutaj było podobnie, tylko zamiast ZOMO na drogach stała armia turecka. Najdalej wysunięta na południowy wschód droga Turcji zasługiwała na miano wojennej, na podobieństwo tej w Gruzji, którą przemieszczały się jeszcze niedawno rosyjskie wojska.
Tego dnia pobiliśmy rekord, łapiąc na stopa sześć samochodów. Piątym z kolei (tu już zaczęliśmy machać ręką) ruszyliśmy drogą z Şırnak w stronę Hakkari. To, co na naszej mapie było pustką wśród gór, okazało się być zaludnionymi przez Kurdów dolinami. Mijaliśmy niewielkie wsie, w których nikt już nie mówił po turecku. Także i my mieliśmy coraz większe problemy z porozumiewaniem się z naszymi kierowcami. Może mówili do nas po kurdyjsku, a może ich akcent był zbyt silny – nie rozumieliśmy ani słowa. Wraz z grupą mężczyzn, wiozących plastikowe rury na budowę, dojechaliśmy do jednej z osad zagubionych pod granicą. Stamtąd, już po zmroku, złapaliśmy szósty samochód.
Jego kierowca i pasażer jechali z Batman. Nazwa tego miasta nieodmiennie wywoływała uśmiech na naszych twarzach, gdy tylko oglądaliśmy mapę. Jechali dostawczym Fiatem na wschód i zgodzili się zabrać nas w drogę – tylko tyle pojęliśmy, bo z tego co do nas mówili nie rozumieliśmy ani słowa. Jechaliśmy siedząc na plecakach, w tylnej części samochodu, w absolutnej ciemności. Byliśmy gdzieś pośrodku niczego, zagubieni na jedynej drodze, gdzieś na pograniczu turecko-irackim. Jedyne co widzieliśmy między plecami naszych gospodarzy, to wąski pas kiepskiego, miejscami zupełnie znikającego asfaltu. Wnętrze samochodu przypominało batyskaf w Rowie Mariańskim, tak nieprzenikniona była czasem ciemność za oknami. Pustkę drogi urozmaicały maleńkie wioski oraz punkty kontrolne z wiecznie zdziwionymi na nasz widok żołnierzami. Gdy opuszczaliśmy na moment samochód widać było, że jedziemy cały czas głęboką doliną. W górach panował mróz, a na poboczach drogi leżały zwały śniegu.
Na jednym z posterunków niespodziewanie spotkaliśmy wojskowego mówiącego po angielsku. Po przejrzeniu naszych paszportów zaczął pytać nas o cel podróży, później zaś zaczął tłumaczyć nam niezrozumiałą mowę kierowcy i jego kumpla. Dowiedzieliśmy się, że jedziemy na noc do Hakkari, zaś rano następnego dnia będziemy mogli zabrać się do Van. Miasto w którym mieliśmy spać było, według jego słów, niebezpieczne, zatem noc mieliśmy spędzić w samochodzie. Tył Fiata oferował nieco miejsca, przystaliśmy więc na tą opcję. Przy okazji spytaliśmy go czemu jest tu jego zdaniem tak niebezpiecznie. Jego odpowiedź była prosta, jakby wyuczona: „Terroryści, Partia Pracy Kurdystanu”. „A czy są w tej okolicy jakieś miejsca szczególnie niebezpieczne?” - zadaliśmy pytanie. Odpowiedzią było pełne wahania milczenie i słowa: „Nie mogę tak tego powiedzieć”.
Było już późno gdy dotarliśmy na miejsce. Nie do Hakkari jednak, ale na plac budowy położony w dolinie, nieopodal miasta. Kierowcy udali się na spoczynek do sąsiednich baraków, my zaś, z pewnym trudem, rozłożyliśmy się na „pace” Fiata. Wciśnięci między koło i burtę wozu z jednej, a zbiornik gazu i dwa stare resory z drugiej zasnęliśmy. Rano błogosławiliśmy zimowe śpiwory – na zewnątrz panował mróz, a szyby wozu pokryte były warstwą szronu. Widoki z miejsca noclegu były jednak niezwykłe:
FOTO
Pracownicy budowy zaprosili nas do jednego z baraków i poczęstowali śniadaniem. Jeden z inżynierów, pochodzący z Istambułu, mówił dobrze po angielsku, wdaliśmy się więc w rozmowę.
Spytaliśmy go o warunki pracy w tym miejscu, o zagrożenia wynikające z obecności wojsk i partyzantki. Odpowiadał dość bezpośrednio, wskazując przy tym na mężczyznę, który przyniósł nam śniadanie i nalewał kolejne szklanki herbaty:
 Nie ma żadnego problemu pomiędzy zwykłymi Turkami a Kurdami. Ja jestem z Istambułu, pracuję tutaj. Ten człowiek jest Kurdem. Lubimy się, żyjemy tu razem, pracujemy razem i potrafimy trwać w przyjaźni. Problemem jest polityka. Pamiętajcie, że Turcja nie jest państwem demokratycznym. Tureckie wojsko z jednej, PKK z drugiej strony. Nasz rząd nie potrafi zakończyć konfliktu.
Te słowa przypomniały nam zdanie, jakie miesiąc wcześniej w Gebze wypowiedziała Saliha, u której mieszkaliśmy. Widząc w wieczornych wiadomościach tureckiego prezydenta określiła go jako człowieka, który próbuje podzielić kraj na dwa wrogie obozy: Turków i Kurdów. „A przecież wszyscy żyliśmy obok siebie w pokoju” - powiedziała wtedy. Skutki nieprzejednanej polityki tureckiego rządu to, między innymi, obecność tysięcy żołnierzy, jakich mijaliśmy w Kurdystanie jeszcze wiele razy.
Wiozący nas poprzedniego dnia mężczyźni wracali tą samą drogą, musieliśmy więc radzić sobie dalej sami. Udało nam się zatrzymać samochód pocztowy zmierzający do przygranicznej wsi Yukşekova. Dolina którą jechaliśmy przypominała najpiękniejsze szwajcarskie drogi w Alpach. Wysiadając otrzymaliśmy kolejne zaproszenie na herbatę, a już chwilę później żołnierze z mijanego posterunku kazali nam wypełniać kwestionariusz osobowy, wyraźnie zdziwieni obecnością turystów w tym miejscu.
Za ich posterunkiem długo próbowaliśmy złapać cokolwiek jadącego do Van. Prawie zamarzliśmy, stojąc na wietrze, w mroźny poranek. Z głębi doliny jechało sporo pojazdów, żaden jednak się nie zatrzymywał. Tupaliśmy, zacieraliśmy ręce i dojadaliśmy posiadane resztki chleba i czekolady. Okolica była piękna, choć dobre samopoczucie psuł mróz i widok na gniazdo karabinów maszynowych wznoszące się na pobliskim zboczu. Na szczęście tego dnia udało nam się wprosić jeszcze do dwóch wozów. Tu, na wschodzie, kierowcy albo zatrzymują się sami, proponując podwiezienie albo trzeba czekać, trochę dłużej niż w pozostałej części kraju, choć uspokajamy – autostop w tureckim Kurdystanie działa bez zarzutu, wymaga jednak nieco większej cierpliwości. Droga do Van prowadziła przez przełęcze sięgające 2700 metrów, a więc położone wyżej niż jakikolwiek szczyt Karpat! Nawet w tym niegościnnym miejscu czekał jednak posterunek. Zanim dotarliśmy do miasta czekało nas jeszcze kilka przystanków, jeden połączony z zaglądaniem do plecaków, wszystkie zaś ze sprawdzaniem dokumentów. Wojskowi, na widok Polaków podróżujących po okolicy powszechnie uważanej za niebezpieczną, przybierali wyraz twarzy podejrzliwie niedowierzający, choć słowo „turist” rozwiązywało sprawę. Najgorsze było to, że przez naszą obecność, kierowcy samochodu, w którym akurat jechaliśmy musieli spędzić na takim posterunku o wiele więcej czasu niż zazwyczaj. Żaden jednak nigdy nie dał nam do zrozumienia, że to przez nas musi dłużej czekać i w żaden sposób nie okazywał swojego zniecierpliwienia.
Wieczorem dotarliśmy do Van. Największe miasto w tym regionie Turcji nie ma w sobie nic z tutejszego konserwatyzmu. Wizerunek miasta wyraźnie odmładza lokalny uniwersytet, którego studenci stanowią znaczną część mieszkańców. Wieczorem ulice wypełniał tłum ludzi, głównie młodych i całkiem swobodnie ubranych. Wiele dziewcząt i kobiet nie nosiło w ogóle chust, co w Kurdystanie zdarza się nieczęsto. Ulice rozświetlały tysiące neonów i reklam. Wszystko to było zaskakującą odmianą po dwóch dniach spędzonych z dala od tak zwanej cywilizacji. W centrum rozpoczęliśmy poszukiwania hotelu. Na szczęście najtańsze przybytki położone były rzut beretem od siebie, mogliśmy więc pytać o ceny i oglądać pokoje, po czym zachodzić do następnego i tak dalej. Tanie hotele w Turcji w rzeczywistości wcale nie są tanie – ich cena oscyluje wokół 30-35 lirów (ok. 60-70 zł) za dwójkę. Standard nie mieści się jednak w żadnych normach (polskich, unijnych, WHO i praw człowieka). Łazienki są z reguły zapuszczone, firanki w oknach szare od brudu, na podłodze straszą odpadające kafelki, a ciepła woda jest kwestią szczęścia. Tak było na przykład w Nusaybin, gdzie na pytanie o prysznic, chłopak pełniący funkcję portiera odpowiedział wprost: „Nie ma słońca, nie ma ciepłej wody”. Żaden pokój jaki oglądaliśmy w Van nie był idealny. Z wyjątkiem jednego wszystkie kosztowały jak wyżej, choć klientów było co kot napłakał i hotelarze szybko obniżali ceny o 5 -10 Atatürków (tak nazwaliśmy te banknoty, na cześć tureckiego przywódcy którego twarz zdobi wszystkie nominały). Gdy jednak znaleźliśmy pokój za 20 lirów skusiliśmy się, wyglądało bowiem na to, że jest to najtańszy nocleg w Van. Jeśli kiedykolwiek tu traficie i będziecie w potrzebie możemy polecić: Hotel Seyitoğlu, ulica Sıhke, naprzeciwko dużego, białego meczetu. Jest ciepła woda i lata WiFi.
Czas był świąteczny, po dwóch dniach tułaczki przez pustkowia pozwoliliśmy sobie więc na luksus restauracji. Bożonarodzeniowa wieczerza z kebabem w roli głównej nie brzmi może jak kulinarne i świąteczne szaleństwo, ale nam musiała wystarczyć.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013