Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Pustynna strzała – o arabskich pociągach, dolarach i syryjskiej uprzejmości
Zwiń mapę
2010
27
gru

Pustynna strzała – o arabskich pociągach, dolarach i syryjskiej uprzejmości

 
Turcja
Turcja, Nusaybin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7641 km
 
W Mar Musa spędziliśmy pięć dni. Jak już wspomnieliśmy mieszkając tam nie byliśmy zobligowani do niczego. Każda praca wykonana na rzecz wspólnoty była dobrowolna. Zresztą poza przygotowaniem miejsca na posiłki oraz sprzątaniem po nich niewiele pozostawało do zrobienia. W ciepłe dni spotykaliśmy się na tarasie, w chłodne – w wielkim namiocie, gdzie za ściany i sufit służyły koce rozpięte na drewnianych belkach, co sprawiało, że czuliśmy się niczym w namiocie Beduinów.

Bracia nie krępowali swoich gości niemal niczym (może poza zakazem koedukacji w sypialniach). Czas spędzony w klasztorze pozwolił nam na złapanie oddechu i zastanowienie się nad dalszą drogą. Szóstego dnia rano opuściliśmy gościnne mury i wyjechaliśmy na północ. Taksówką dostaliśmy się do Nebek, po czym busem do odległego o godzinę jazdy Homs, miasta z którego kilka tygodni temu wyjeżdżaliśmy do Bejrutu. Mieliśmy tam zamiar zdobyć pieniądze na dalszą podróż i złapać transport na północ.

Tu drobna dygresja. Jeszcze w Libanie mogliśmy ze spokojem korzystać z funduszy zgromadzonych na koncie Łukasza (mBank), w razie potrzeby sięgając po nie za pomocą karty kredytowej. Po przyjeździe do Damaszku okazało się jednak, że żaden z bankomatów tego miasta nie jest w stanie wypłacić pieniędzy z jej użyciem. Przez pół dnia biegaliśmy po centrum miasta, próbując kilkunastu – bez rezultatu. Pośpieszny e-mail wysłany do banku nie przyniósł odpowiedzi. Karta Oli (ING), rzecz ciekawa, działała bez zarzutu (choć prowizja jest straszna). Zależało nam tymczasem, aby w chwili wyjazdu z Syrii mieć przy sobie zapas gotówki wystarczający na miesięczny pobyt w Iranie. Od czasu gdy Stany Zjednoczone nałożyły na ten kraj embargo gospodarcze, wszystkie systemy płatnicze z VISA na czele po prostu stamtąd wyparowały. Biada więc nieostrożnemu turyście, który pojawi się tam z pustym portfelem i kartami płatniczymi! Żadna z nich, choćby nie wiadomo jak i gdzie szukać, nie zadziała w tym kraju. Koniec, kropka. Przyjeżdżając do Irańskiej Republiki Islamskiej będziemy musieli więc dysponować twardą walutą, najlepiej, o ironio, amerykańskimi dolarami. Nie pozostawało nam nic innego jak korzystając z karty Oli wypłacić wielki plik syryjskich tysiącfuntówek i zamienić je na zielone „waszyngtony”.

Spokojni o finanse udaliśmy się na dworzec kolejowy mając nadzieję, że uda nam się złapać jakiś pociąg, najlepiej nocny do Qamischle, miasta na północno-wschodnim krańcu Syrii, przy granicy z Turcją. Ku naszej radości pociąg był, w dodatku dojeżdżał na miejsce o 9 rano, co pozwalało myśleć spokojnie o przekroczeniu granicy, bardzo zatłoczonej jeśli wierzyć przewodnikom . Na czas 12-godzinnej podróży mieliśmy do wyboru wagon 1. lub 2. klasy, odpowiednio za 10 i 14 złotych. W Syrii jedyna różnica między nimi, to klimatyzacja działająca w droższym wariancie, szarpnęliśmy się więc na wyższy standard. Czy było warto? Nie wiemy

Oczekiwanie na pociąg skróciliśmy sobie wieczornym spacerem po centrum Homs. Miasto w niczym nie przypominało zakurzonej starówki Aleppo i gdyby nie typowo arabski brak zasad w ruchu samochodowym można by uznać je za niewielkie miasto europejskie. Szkoda tylko, że ceny w eleganckich butikach trzymały również europejski poziom…

Jadący z Damaszku pociąg spóźnił się jedynie o 45 minut. Przed wyjściem z poczekalni na peron każdy bagaż prześwietlany był w wielkiej maszynie, niczym przed wejściem do samolotu. Nie wiemy czy w Syrii zdarzały się zamachy bombowe? W każdym razie ten środek ostrożności był zupełnie nieskuteczny, gdyż w sąsiedztwie poczekalni znajdowała się otwarta brama na peron, przez którą każdy mógł swobodnie przejść. Wszyscy pasażerowie karnie poddawali się jednak rygorowi, wrzucając swoje torby, worki i walizy na taśmę. Załadunek odbywał się w iście wschodni, chaotyczny sposób, kiedy to pokrzykujący mężczyźni i energiczne kobiety łokciami i trzymanymi w dłoniach tobołkami, przepychają się bez ładu i składu. W arabskiej kolejce obowiązuje zasada „kto pierwszy ten lepszy” i należy wykazać się nieraz sporym zdecydowaniem, siła przebicia (również fizyczną), a niekiedy także upomnieć wpychającego się przed nas grubianina. Dotyczy to nie tylko wyjścia na peron, ale również kolejki do odprawy celnej, bankomatu czy kantoru, czego nieraz doświadczyliśmy.

Syryjskie wagony to zwykłe „bezprzedziałowce” podobne do tych jeżdżących w polskich ekspresach, choć nieco mniej wypucowane. Toalety typu mieszanego. Komfort jazdy jest jednak nie mniejszy niż u nas. W trakcie jazdy krąży po pociągu dwóch stewardów sprzedających napoje i przekąski. Na postojach mężczyźni wyskakują na papierosa, a po kilku minutach maszynista głośnym sygnałem informuje ich, że pora wsiadać. Miejsca są numerowane, trudno więc o pomyłkę, warto jednak znać cyfry arabskie (bardzo łatwe, opanowaliśmy w ciągu kilku dni) lub poprosić kasjera na stacji o wpisanie ich na bilecie łacińską czcionką.

Trzeba oddać sprawiedliwość syryjskim kolejom – pociągi jeżdżą tu przynajmniej tak szybko jak w Polsce. 700-kilometrową trasę z Homs do Qamischle pokonaliśmy w ciągu niecałych 14 godzin. Łatwo obliczyć że przeciętna prędkość przelotowa wyniosła 50 km/h czyli dokładnie tyle, ile pośpiesznego z Warszawy przez Suchą Beskidzką do Zakopanego.

Trasa podróży wiodła przez cały kraj, na długich odcinkach wśród pustyni, zazwyczaj omijając największe miasta. Gdy się obudziliśmy ujrzeliśmy zieloną dolinę Eufratu w pobliżu Deir-ez-Zawr, która wkrótce ustąpiła miejsca kamienistej pustyni. Pociąg jechał wśród jasnożółtej pustki, wśród której z rzadka pojawiały się niewielkie zabudowania. Zazwyczaj były to maleńkie osady, złożone z kilku niskich domów, zbudowanych z kamienia i gliny. Ich kolor był identyczny z barwą otaczającej je pustyni, z której tak naprawdę powstały. Od czasu do czasu przemykał między nimi człowiek lub stado kóz, cudem chyba zdobywających paszę w tym niegościnnym miejscu. Zagadką pozostawało dla nas skąd mieszkańcy pustyni zdobywali wodę – czy były to studnie, czy może dowożono ją z dalszych miejsc?

Około południa, z trzygodzinnym opóźnieniem, dotarliśmy do Qamischle. Jak większość miast przygranicznych także to było chaotycznie rozłożone wzdłuż drogi prowadzącej do granicy tureckiej. No tak, tylko dróg krzyżujących się w jego centrum było kilka, a drogowskazów ani widu. Który kierunek wybrać? Mężczyzna sprzedający owoce zapytany o Turcję wskazał na północ, tak jak oczekiwaliśmy. Pół godziny później kolejna osoba, starsza kobieta, na to samo pytanie odpowiedziała ruchem dłoni w tym samym kierunku. Przejścia jednak jak nie było, tak nie ma. Zmęczeni usiedliśmy na krawężniku. Obierających mandarynki na poboczu obskoczył momentalnie tłum trzydzieściorga dzieci opuszczających pobliską szkołę.

Syryjska ( a może kurdyjska?) dzieciarnia starała się pewnie być miła. Oznaczało to jednak, że otoczyły nas szczelnym pierścieniem, śmiejąc się, krzycząc i popisując nieznajomością angielskiego. „Mister, hello!”, „Where are you from?”, „How are you?”, „What’s your name?”. Kilka razy dziennie słyszeliśmy w Syrii, Libanie i Turcji ten repertuar, składający się z kilku fraz, jedynych jakie znały tutejsze dzieci, Bóg raczy wiedzieć skąd. Szybko nauczyliśmy się, że odpowiadanie na te pytania jest bezsensowne, gdyż za chwilę powtórzą się one z tych samych lub innych ust. Takie bezsensowne pytania wydają się być dla dzieci sposobem na zwrócenie uwagi przez przyjezdnego, jakąś swoistą formą wyróżnienia z tłumu, swoistym „Tutaj jestem! Dostrzeż mnie!”. Jeśli więc otacza nas grupka dzieci z góry wiemy, że będą one chciały zwrócić na siebie uwagę w sposób, który im wydaje się dowcipny, nam zaś niezupełnie. Można do tego przywyknąć, choć bywa to trudne.

Niekiedy spotykamy się ze strony dzieci z prawdziwą sympatią, domyślamy się jednak, że oprócz „Hello mister!” pada za nami od czasu do czasu jakiś grubszy epitet, w tureckim lub arabskim języku. Także i tym razem obecność rozkrzyczanego tłumu szybko stała się dokuczliwa. „Choć, idziemy” – powiedziała w końcu Ola. Natrętne towarzystwo zaczęło nas oboje wytrącać z równowagi.

Szybko okazało się, że droga wskazywana przez mieszkańców prowadzi do Turcji, wychodząc jednak na zasieki i wierze strażnicze. Wschodnia uprzejmość nakazywała pytanym przez nas odpowiadać w aż zbyt dosłowny sposób. Do Turcji? Prosto jak strzelił! Rzeczywiście była to najkrótsza droga do celu, o terminalu granicznym nikt jednak nie wspomniał, uprzejmie wskazując nam wariant najkrótszy. Przejście znajdowało się na zachód od centrum Qamischle i to nie kilometr, jak twierdzą przewodniki, ale przynajmniej trzy. Na szczęście pogłoski o setkach uchodźców irackich, codziennie szturmujących w tym miejscu granicę, okazały się nieaktualne. Poza grupką miejscowych „mrówek” i taksówkarzy nie było tu prawie nikogo. Bez kłopotu przeszliśmy na drugą stronę, po raz kolejny płacąc po 550 funtów opłaty wyjazdowej z Syrii oraz po 15 euro za wizę turecką. O zachodzie słońca byliśmy w Nusaybin, na południowo-zachodnich peryferiach Kurdystanu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
mikasz
mikasz - 2012-09-06 22:06
Jak to: " warto jednak znać cyfry arabskie lub poprosić kasjera na stacji o wpisanie ich na bilecie łacińską czcionką" ???
Myślałem, że te nasze to są właśnie arabskie...
 
shangrila
shangrila - 2012-09-07 10:12
Jesli nasze sa arabskie to te w Syrii nalezaloby, zgodnie z ich pochodzeniem, nazwac indyjskimi :) Fakt, faktem, w krajach arabskich cyfry sa inne niz nasze, a wiec zdecydowanie nie arabskie!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013