W północnym Libanie witało nas słońce i gorące morze, zaledwie dwa tygodnie później żegnał ulewny deszcz i wichury. Po trzech dniach spędzonych w stolicy ruszyliśmy na południe, odwiedzić mało uczęszczane pasmo Jabal el Barouk. Tamtejsza okolica to także rezerwat cedrów, nie tak starych i rozreklamowanych, ale zajmujących dużo większy obszar. Spędziliśmy w górach ponad dwa dni, śpiąc na dziko, wędrując wśród nagich, jakby pustynnych gór i wprawiając w zdumienie libańskich żołnierzy stacjonujących na jednej z przełęczy. Początkowa podejrzliwość szybko zamieniła się w ciekawość – zasypali nas pytaniami czy mamy gdzie spać i czy nasze śpiwory na pewno wytrzymają noc na prawie 2 tysiącach? Ostatnią noc spędziliśmy w pobliżu ruin jakiejś dawnej instalacji wojskowej z pięknym widokiem na odległą górę Hermon.
Nazajutrz opuściliśmy góry mając w zanadrzu sprytny plan – biwakujemy na plaży w pobliżu Bejrutu, rano zaś wbijamy się w autobus do miasta i jeszcze wieczorem przekraczamy granicę syryjską. Pomysł szybko musieliśmy zmodyfikować, gdyż jeszcze w górach złapał nas deszcz. Gdy dotarliśmy w rejon stolicy lało jak z cebra – nie było rady, tej nocy szarpnęliśmy się na hotel. W nocy zgasło światło i zabrakło wody. Sztorm jaki nadszedł znad Morza Śródziemnego zatamował kanalizację burzową, łamał drzewa i kładł pokotem gigantyczne bilbordy wzdłuż głównej drogi.
Autobusu do Damaszku nie było. Jak się okazało z międzynarodowego dworca regularne autobusy odjeżdżały jedynie do Aleppo, zaś stolicę Syrii obsługiwały jedynie osobowe vany, mieszczące dziesięciu pasażerów. Targowania nie było – musieliśmy oddać po 20 tysięcy funtów libańskich od osoby, załatwiając formalności dzięki pomocy jadącej z nami Alii, Amerykanki studiującej w Damaszku. Godzinę później byliśmy już na granicy, a dwie – w centrum Damaszku. Gdy już wydawało się, że wszystko poszło dobrze, pomacałem się po kieszeni i zakląłem: „K… mać! Portfel!”.
No tak, trzeba było bardziej uważać. Byłem pewien, że podczas ostatniego postoju miałem go przy sobie, schowany. Teraz portfela nie było. Wraz z nim przepadło też 400 funtów syryjskich, a więc nie na tyle dużo by rozpaczać (taka kwota odpowiada naszym 30 zł), ale zawsze. Co się mogło stać? Pieniądze trzymałem przez cały czas odprawy granicznej, raczej wykluczone aby zostały w busie. Czyżby wyjął je któryś z syryjskich współpasażerów? Towarzysząca nam Alia zapewniała, że kradzieże kieszonkowe praktycznie się tu nie zdarzają, choć i ona wracała z Bejrutu bez portfela i telefonu… Nie chcieliśmy dalej roztrząsać tej sprawy. W hotelu na Starym Mieście wynajęliśmy pokój. Pocieszał nas fakt, że nazajutrz umówieni byliśmy z Barbarą, także Amerykanką, choć mieszkającą w Syrii od ponad 20 lat.
Nazajutrz obudziła nas… cisza. Uporczywe bębnienie deszczu ustało, cieszyliśmy się więc , ale tylko na chwilę. Gdy otworzyliśmy okiennice ujrzeliśmy coś, co wydawało się niemożliwe pod tą szerokością geograficzną. Na ulicę, okoliczne domy i parkujące przed nimi samochody padał gęsty śnieg. Kierowcy klęli, stojąc w korkach na wąskich uliczkach starówki, dzieciaki miały radochę nie z tej ziemi. Słowem – wszystko jak Polsce.
Z Barbarą spotkaliśmy się dwie godziny później, po długiej wędrówce w deszczowo-śniegowej brei, gorączkowej wymianie SMS-ów i wariackiej jeździe na gapę zatłoczonym autobusem, w którym nikt nie potrafił powiedzieć nam czy na pewno dobrze jedziemy. Wokół nas sceny klęski żywiołowej: woda przelewająca się przez krawężniki, drogi przypominające baseny, samochody pełznące przez kałuże sięgające im do krawędzi drzwi… Dzięki pomocy ludzi i własnej intuicji dotarliśmy. Barbara przyjęła nas niezwykle serdecznie. Ciepła herbata, gorący piec i miejsce do snu – niczego więcej nie potrzebowaliśmy. Jednak już nazajutrz śnieg stopniał i zapanowała chłodna, acz słoneczna pogoda.
Damaszek, miasto uchodzące za najdłużej istniejące na świecie, niemal od razu przypadło nam do gustu. Choć nie mniej hałaśliwe, w porównaniu z Aleppo było dużo ładniejsze, czystsze i – jakby to napisać? – przyjazne. Poruszaliśmy się po nim z przyjemnością, nie zaś z wysiłkiem. Wąskie uliczki Starego Miasta kryły wiele ciekawych zakątków, i przyjemnością było ich odkrywanie. Poza tym Damaszek to europejskie miasto. Nowe centrum to dzielnica wieżowców, eleganckich budynków rządowych i banków. Sama starówka wystarczyła nam jednak na trzy dni.
Najważniejszym miejscem stolicy jest meczet Ommajadów (nazwa ta sama co w Aleppo, ale to nie ta sama świątynia!), drugi po Mekce pod względem ważności dla muzułmanów. Dzień po obfitych opadach śniegu dziedziniec zalany był wodą. Wewnątrz wierni modlą się, czytają, dyskutują lub po prostu drzemią, korzystając z ciszy meczet, jakiej próżno by szukać na ulicy. Centralnym miejscem modlitw jest miejsce pochówku głowy Jana Chrzciciela. Tak, jeden z najważniejszych chrześcijańskich świętych i ostatni prorok, jest czczony także przez muzułmanów. Mosiężna krata oddziela wiernych od nakrytego zieloną tkaniną sarkofagu. Można dostrzec na niej zielone wstążki zawiązane przez modlących się, świadectwo ślubów złożonych w tym miejscu lub próśb zawartych w modlitwach.
Nasze ścieżki w Damaszku okazały się jednak nie do końca przewidywalne. I to nie Wielki Meczet, ale inne miejsce stało się dla nas najważniejszym doświadczeniem w tym mieście. Trafiliśmy do stolicy w okresie trwającego dziesięć dni szyickiego święta Aszura. W tym czasie muzułmańscy szyici, przedstawiciele jednego z głównych odłamów islamu, obchodzą tragiczną rocznicę bitwy pod Karbalą, w trakcie której zginął Husejn, potomek Mahometa i która pogłebiła rozłam tej religii na dwa stronnictwa: sunnitów i szyitów. Ci drudzy, wypełnili ulice Starego Damaszku. Kobiety owinięte czarnymi czadorami, zasłaniającymi wszystko oprócz twarzy oraz mężczyźni o rysach nieco odmiennych od syryjskich kierowali się do Kryształowego Meczetu (Sayyida Ruqayya Jaami), by modlić się przy grobie córki Husejna, która zmarła na wieść o śmierci swojego ojca. Legenda mówi, że gdy po bratobójczej bitwie pod Karbalą do jej domu nadeszła wieść o śmierci ojca, dziewczynka płacząc domagała się by pokazać jej ciało zabitego. Gdy ujrzała przywiezioną przez zabójców głowę Husejna wzięła ją w dłonie i przycisnęła do siebie. Kiedy ktoś z rodziny próbował odebrać jej makabryczne trofeum, Ruqayya już nie żyła.
W meczecie, za podwójną kratą, spoczywał sarkofag. Otaczała go istna powódź światła, gdyż ściany i sufit świątyni wyłożone były mozaiką luster, kryształów i przepięknie zdobionej ceramiki. Nadzwyczaj poruszający był też widok wiernych – dorośli mężczyźni (w meczecie obowiązuje segregacja, każda z płci ogląda grób osobno, z przeciwnych stron) z czcią podchodzili do srebrnej kraty, całując ją, ściskając i dotykając czołami. Niektórzy płakali, wielu ze łzami w oczach szeptało modlitwy lub wyciągało z zanadrza kawałki zielonej tkaniny i wycierało kratę dzielącą ich od sarkofagu. Może wierzyli, że świętość maleńkiej zmarłej spłynie tą drogą na trzymany materiał? Sam także przeżywałem niezwykłe poruszenie, gdyż trudno było ze spokojem obserwować owo religijne uniesienie. Wielu przybyłych traktowało miejsce jak atrakcję turystyczną, fotografując się przy grobie z synami lub przyjaciółmi, jednak i oni pełni byli powagi.
W innej części świątyni miała miejsce inna ceremonia, nie mniej fascynująca. Skupieni wokół młodego imama szyici świętujący Aszurę, odprawiali rodzaj pokuty połączony ze wspominaniem zmarłego przywódcę. Cała grupa w takt monotonnej pieśni kołysała się, rytmicznie bijąc się w piersi. I to nie delikatnie, ale z całym rozmachem, niczym w transie. Śpiewowi nie towarzyszył żaden instrument, jednak głos uderzeń brzmiał niczym huk bębnów. W kulminacyjnym momencie modlący się jęli zawodzić i niczym na komendę płakać. Ich rozpacz nie była udawana, krzyk który usłyszeliśmy był głosem prawdziwego i najgłębszego żalu. Po wyjściu z meczetu przez długi czas pozostaliśmy pod wrażeniem.
Szyitów przybywało coraz więcej każdego dnia. Nazajutrz Kryształowy Meczet był już wypełniony ludźmi, wspominającymi śmierć swojego bohatera. Mężczyźni i chłopcy wypełniali przednią część sali, okryte czernią kobiety tylną – w islamie kobieta nie może modlić się przed mężczyzną, zapewne ze względu na pozycje jaką przyjmują muzułmanie podczas modlitwy. Imam śpiewał monotonną pieśń, w takt której setki ludzi biły się w piersi. Wiele osób płakało. Młodzi szyici z przodu sali walili w swoje piersi tak, aż dudniące echo odbijało się od sklepienia, krzycząc przy tym : ”Husejn! Husejn!”. Trudno było zachować spokój stojąc pośrodku wielkiego religijnego uniesienia.
Już po wyjściu z meczetu, podszedł do mnie jeden z pielgrzymów i widząc cudzoziemca zapytał skąd jesteśmy. „Bolanda” – odpowiedziałem. Twarz mojego rozmówcy przybrała wyraz niezrozumienia. „Gdzie to jest?”. „Między Niemcami, a Ukrainą”. Kolejna chwila zadumy, po czym jego twarz rozpromienił uśmiech. „Lachestan?” – zapytał w języku perskim. Tak oto dowiedzieliśmy się, że ludzie wokół nas to przybysze z Iranu.
Dni w Damaszku oznaczały krążenie po ulicach Starego Miasta. Popołudnia to humus w maleńkim barze znalezionym przez nas w niedalekim zaułku. Wieczory zaś, to opowieści Barbary, która okazała się skarbnicą historii z ostatniego ćwierćwiecza jakie spędziła w Syrii, skąd pochodził jej mąż. Wspominała o ciężkich miesiącach jakie czekały ją tuż po przyjeździe, kiedy to kraj trwał w stanie wojny, życie było codzienną walką o zdobycie kartkowanej żywności. Opowiadała o mężu, którego rodzinę izraelscy żołnierze wysiedlili ze Wzgórz Golan i do który cały czas pamięta każdą ścieżkę wokół rodzinnej wsi. O trudnym losie uchodźców, wędrujących tygodniami przez Liban i Syrię do Damaszku. Wspominała libańskich uchodźców jacy w 2006 roku przybyli do jej miasta oraz pomagających im Syryjczyków. Mówiła o swoim wesołym losie Amerykanki żyjącej w Syrii i uczącej tu angielskiego. Słuchała też opowieści o naszej podróży, by stwierdzić w końcu: „Jeździe i poznawajcie. Świat jest dobry i ludzie są dobrzy. Ostatecznie wszyscy pragniemy tego samego – ciepłej strawy i dachu nad głową. Czy to tak wiele?”.