Po przejechaniu granicy syryjsko-libańskiej wjechaliśmy w kompletną ciemność. Jechaliśmy drogą, przy której nie paliła się żadna latarnia. Co jakiś czas mijaliśmy posterunki wojskowe, a jedyne światło, jakie do nas dochodziło, to to z mijających nas samochodów. Teraz już wiemy, że bardzo często zdarza się tutaj wyłączanie prądu i już nas nie dziwi znalezienie się nagle na nieoświetlonej drodze. Pierwsze wrażenie było jednak naprawdę „z dreszczykiem”.
Nowy kraj, nowa rzeczywistość i to jeszcze po ciemku. Nie chcieliśmy więc od razu jechać do Bejrutu, szczególnie że ma sławę jednego z najdroższych miast w okolicy. Wybraliśmy więc kemping w małej miejscowości Amchit. To nie jest tak, że w Libanie jest wiele pól kempingowych – „Amchit les Colombes” jest podobno jednym z trzech w całym kraju. Pojechaliśmy więc bardziej na południe niż planowaliśmy, by przenocować właśnie tam, ale możemy śmiało wyznać: było warto!
Gdy dojechaliśmy do Amchit, tuż przed Jbeil (Byblos), prąd już był. Pierwsze wrażenie kraju w zupełnej ciemności więc ustąpiło, a tym co w drugiej kolejności przykuło naszą uwagę były bardzo, bardzo liczne przydroże kapliczki z krzyżami oraz wielkie samochody osobowo-terenowe, np.: Range Rover.
Z przejeżdżające obok nas właśnie takiego samochodu wychyliła się młoda i bardzo ładna dziewczyna i zapytała, czy potrzebujemy pomocy, po czym pokierowała na kemping. Po drodze, w sklepie spożywczym sprzedawca, nie tak młody i ładny jak owa dziewczyna, ale równie sympatyczny, nie ukrywał, że miło mu się zrobiło na wieść, że przyjechaliśmy tu na dwa tygodnie, a nie na 3-4 dni. Tu też na naszych oczach sprawdziło się to, o czym czytaliśmy, ale nie mieliśmy pewności, że tak właśnie będzie – tak, w Libanie naprawdę można płacić w amerykańskich dolarach.
Kemping oczywiście mógłby być tańszy (cena za osobę w namiocie to 10000 LL – ok. 20 zł; tak, za osobę, nie za namiot, niestety) ale w jego cenie mieliśmy:
-równe miejsce pod namiot
-prysznic z ciepłą wodą
-kuchnię do naszej dyspozycji
-pierwszą w życiu kąpiel w Morzu Śródziemnym (Ola)
-pierwsze próby wstępu do nurkowania (Ola)
-”plażę” i dwa szezlongi tylko dla siebie
-widok za milion dolarów
Zostaliśmy na trzy noce.
Sam Jbeil (lub Byblos jak kto woli) jest małym miasteczkiem, przewodnikowym „must-see place”, które słynie ze swojej historii, ruin oraz niezaprzeczalnego uroku! Rzekomo najstarsze, stale zamieszkiwane miejsce, oferuje ciekawym świata podróżnym m.in. rzymskie ruiny, twierdzę krzyżowców czy malowniczy port, w którym ładowano na statki zmierzające do Egiptu papirus czy słynne libańskie cedry. Itp, itd…
Dla nas jednak najciekawszą atrakcją był właśnie „nasz” kemping, gdzie po Syrii mogliśmy naprawdę odpocząć.