Naszą pierwszą przystanią w Syrii stał się gościnny dom Mohammeta i Jasera, dwóch braci, których poznaliśmy przez serwis CouchSurfing. Dzięki ich gościnności znaleźliśmy dach nad głową na trzy dni, jakie zamierzaliśmy spędzić w tym mieście. Zamieszkaliśmy w kurdyjskiej dzielnicy, leżącej w północnej części miasta, skąd do centrum Aleppo mieliśmy jedynie dwadzieścia minut autobusem. Oprócz nas trafił tu także Szczepan z Krakowa, jadący na południe kraju oraz Darko z Belgradu, przebywający w miesięcznej podroży do Jordanii.
Pierwsze zetkniecie z krajem arabskim może być dla niektórych szokiem, dlatego cieszymy się, że dana nam była ponad dwutygodniowa wizyta w Turcji, która, poza religią, ma w sobie niektóre elementy tej kultury. I nie mówimy tu tylko o muzyce czy jedzeniu, ale o tzw. sposobie bycia.
Aleppo zaskoczyło nas, choć trudno powiedzieć czy pozytywnie. Po kilkunastu dniach spędzonych na drogach Turcji odkryliśmy, że chaos na drogach może być jeszcze większy, brawura kierowców jeszcze gorsza, a używania klaksonu – częstsze. Naprawdę, gdyby nie sygnalizacja świetlna trudno byłoby pokonać to miasto pieszo. Szybko dostrzegliśmy, że także piesi często traktują czerwone światło jak powietrze. Co ciekawe, nieliczni policjanci, kierujący ruchem na skrzyżowaniach, na widok człowieka idącego na czerwonym nawet nie mrugną okiem. Widzieliśmy funkcjonariusza, który przez dłuższy czas, zamiast kierować ruchem, umilał sobie czas pogawędką z siedzącym w radiowozie kolegą.
Życie w Aleppo toczy się na ulicy. Tutaj się pracuje, je, handluje, spotyka znajomych, rozmawia. Najniższe kondygnacje domów, leżące od strony jezdni, składają się z maleńkich czasami sklepików, warsztatów czy biur. W takiej klitce o wymiarach nawet 3 na 3 metry może znajdować się warsztat szewski, sklep z armaturą lub sklep warzywny. Towar zajmuje też część wąskich chodniki, którymi przechodzi stale gęsty tłum. Hałas, mieszanina przeróżnych zapachów, ryk klaksonów, nawoływania – wszystko to tworzy mieszankę dla jednych fascynującą, dla innych odpychającą.
Tym, co przykuło naszą uwagę od początku są dwie rzeczy.
Po pierwsze – ubiór kobiet. Na ulicach Aleppo widać (a właściwie nie widać) kobiety całkowicie zakrywające twarze czarnymi chustami. Dowiedzieliśmy się, że im kobieta jest bardziej religijna, tym bardziej zasłania swoje ciało, czasami do tego stopnia, że nie ma szans zobaczyć nawet skrawka jej twarzy. Szanujemy ten zwyczaj, nie chcemy nikogo urazić jednak musimy przyznać, że czasami ten widok nas po prostu śmieszył.
Po drugie – śmieci. Im dalej jedziemy na wschód tym więcej ich na ulicach, tu jednak ich zagęszczenie jest nieprawdopodobne. Chodniki, rynsztoki, małe zaułki, klatki schodowe – wszystko pełne jest odpadków. Podczas włóczęgi zaułkami Aleppo trafiliśmy na wyburzony kwartał, pomimo trwających tam prac zamieniony w śmierdzącą hałdę. Trudno to sobie wyobrazić, dopóki się tu nie trafi. Wygląda to tak, jakby przeciętnemu mieszkańcowi Aleppo śmieci po prostu leciały z rąk, tak wiele ich jest na ulicy.
Samo miasto robi wrażenie zakurzonego – jasne budynki pokryte są warstwą kurzu, który nadaje im jednolicie jasno-bury kolor. Stare Miasto oraz centrum biznesowe prezentują się nieco lepiej. Wiele starych domów, jeszcze z czasów francuskiej dominacji w tym regionie, jest zapuszczonych. Budynek, opisany w naszym przewodniku (wydanie sprzed 10 lat) jako biuro imigracyjne, stoi pusty, częściowo bez okien. Nasze zdania co do Aleppo już po kilku godzinach były podzielone – Oli zdecydowanie się nie podoba, dla mnie posiada jednak pewien urok.
Poranek pierwszego dnia to próba zdobycia pieniędzy, po wczorajszych przygodach z bankomatami nie mieliśmy bowiem ani funta (w Syrii obowiązuje waluta funt syryjski, jednak powszechnie nazywany jest on lirą). Po kilku nieudanych próbach poddała się nam w końcu maszyna „Bank of Jordan”. Jeśli traficie tu kiedyś bez pieniędzy szukajcie go w centrum, przy ulicy al-Baron.
Tego dnia mieliśmy do wyboru kilka miejsc, zdaniem przewodnika, zasługujących na zwiedzenie. Z wejścia do cytadeli zrezygnowaliśmy, uznając ją za kolejną starożytną kupę kamieni. Wieczorem tego dnia Darko potwierdził nasz sceptycyzm – nie warto. Koszt biletu to 150 funtów (10 złotych), za spacer wśród ruin jakich wiele. Zamiast tego skierowaliśmy kroki do meczetu Ommajadów.
Miejsce to zasługuje na osobną wzmiankę choćby przez wzgląd na sposób, w jaki zostaliśmy tam potraktowani. A raczej Ola. Już na wstępie wypatrzył nas strażnik, pełniący równocześnie rolę szatniarza. Widząc nas zapytał czy jesteśmy z zagranicy, a słysząc „tak” poinformował, że opłata za wstęp wynosi 25 funtów od osoby (około 18 zł). Nikt z mijających nas nie płacił, usiedliśmy więc z boku, by podpatrzeć czy jesteśmy jedynymi, od których żąda się pieniędzy. Okazało się że tak. Ominąć strażnika jednak nie mogliśmy, gdyż każda kobieta w spodniach, a oboje nosiliśmy je tego dnia, musiała narzucić na siebie rodzaj workowatej spódnicy. Chcąc nie chcąc zapłaciliśmy, Ola zaś otrzymała rodzaj dwuczęściowego stroju zakrywającego jej ciało z wyjątkiem twarzy i stóp. Wyglądała nadzwyczaj szykownie, choć wcale nie była zadowolona. W moim przypadku formalności ograniczały się do zdjęcia sandałów.
Sam meczet to przede wszystkim wielki dziedziniec, nad którym wznosi się 1000-letni minaret, na którym odpoczywają przybywający tu wierni. Modlą się tam nieliczni, gdyż najważniejsze miejsce świątyni znajduje się wewnątrz – jest to wnęka osłonięta pozłacaną kratą, w której pochowana jest, jak głosi tradycja, czaszka kapłana Zachariasza, ojca Jana Chrzciciela. Przy kracie wierni (kobiety po lewej, mężczyźni po prawej) modlą się i robią pamiątkowe zdjęcia. Wewnątrz meczetu było kilkunastu wiernych. Część modliła się, niektórzy oddawali się lekturze ksiąg, leżących na półkach dokoła, inni odpoczywali lub wręcz spali wyciągnięci na podłodze. Meczet, podobnie jak w Turcji, pełnił funkcję nie tylko domu modlitwy, ale i spotkań towarzyskich. W najdalszym zakątku sali brodaty imam prowadził lekcję czytania Koranu. Jak się później dowiedzieliśmy od Anaza, nie była to lekcja arabskiego, ale lekcja czytania Świętej Księgi, bardziej śpiewania niż recytacji. Uczniowie w wieku 16-60 lat siedzieli w kręgu, czytając na głos Koran, nauczyciel zaś prostował ich błędy.
Na południe od meczetu ma swój początek suk, kryty bazar, na którym sprzedaje się dosłownie wszystko. Wiele uliczek ma tu swoje specjalności i tuż obok siebie można znaleźć kilkanaście sklepów oferujących ubrania, kosmetyki czy słodycze. Sprzedawcy zapraszają do środka, ale niezbyt nachalnie, posługując się przy tym niewprawnym angielskim lub francuskim. Jeden z nich, widząc nas, rozwinął jedwabny szal ze słowami: „Nice silk, very expencive! Yyy… Very cheap!” – poprawił się szybko, my jednak byliśmy już daleko, nawet nie spytawszy o cenę. Specjalnością suku jest jednak nie jedwab, a mydło, główny produkt turystyczny Aleppo.
A skoro o cenach mowa… Po zaskakująco drogiej Bułgarii i Turcji, Syria jest dla nas finansowym rajem. Uliczna przekąska, w rodzaju falafela, to wydatek 2 złotych, butelka napoju – także, bilet autobusowy – 50 groszy, posiłek w restauracji – 10 zł. Możemy więc napełniać nasze brzuchy czym chcemy (no, prawie) bez większej obawy o uszczuplenie portfeli.
Zaczepiają nas nie tylko sprzedawcy, ale również dzieci. Co chwilę słyszymy wokół siebie okrzyki „Hello! How are you! What’s your name?”. Nie wiemy właściwie po co nawołują, chyba z ciekawości, chcąc usłyszeć nasz głos. Gdy odpowiadamy śmieją się, niektóre uciekają speszone.
Poważnym problemem w Aleppo jest jednak analfabetyzm. Nie mieszkańców jednak, ale… nasz. Jedynie niektóre drogowskazy tłumaczone są tu na alfabet łaciński. Aby wrócić do domu, otrzymaliśmy od Anaza nazwę autobusu zapisaną na kartce, by porównywać ją z tym, co pokazuje wyświetlacz nad przednią szybą pojazdu. I choć arabskie robaczki rozpoznaliśmy poprawnie, wysiedliśmy razem z Darkiem dwa przystanki za wcześnie. W efekcie tego spędziliśmy ponad godzinę szukając właściwej ulicy, do czasu, aż jakiś gościnny Kurd nie zaprosił nas do swojego biura, poczęstował kawą i wykonał telefon do Jasira, który akurat przebywał w domu. Pewnie tłumaczył mu przez słuchawkę, że jacyś zagubieni kosmonauci, nie mówiący normalnym językiem, trafili w jego okolicę i potrzebują pomocy. Jedno jest pewne – już pierwszego dnia w Aleppo doświadczyliśmy kilkukrotnie serdeczności mieszkańców. Prawdą jest stwierdzenie, że w tym kraju nigdy nie jesteś sam, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto widząc zagubionego przybysza podejdzie i zaproponuje pomoc.