Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Bulgarski pościkk
Zwiń mapę
2010
01
lis

Bulgarski pościkk

 
Rumunia
Rumunia, Calafat
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4357 km
 
Dzięki uprzejmości jadącego aż do Bukaresztu kierowcy przejechaliśmy w ciągu kilku godzin niemal pół kraju. Wysiedliśmy około 17 w Sigishoarze. Tego dnia nie odjeżdżał już na południe kraju żaden pociąg, postanowiliśmy więc spędzić noc w mieście. Zostawiwszy bagaże na dworcu zaczęliśmy spacer uliczkami starego miasta. Po trzech godzinach włóczęgi znaleźliśmy pensjonat z polem namiotowym. Tej nocy nie byliśmy już twardzi. Wizja ciepłego prysznica i snu pod dachem przeważyła, przez co wydaliśmy 50 lei na bungalow, bo tak szumnie nazywa się tutaj drewniany, nieogrzewany domek kempingowy z łazienką w osobnym budynku. Po kilku nocach spędzonych w namiocie i środkach transportu marzyliśmy o odrobinie luksusu. W kuchni turystycznej działały dwa palniki z czterech, gorąca woda była tylko w jednym prysznicu (męskim), a temperatura w domku wymuszała sen w śpiworach, nie narzekaliśmy jednak. Jedynym powodem do zmartwień był pociąg do Sibiu, odjeżdżający o nieludzkiej 6.27. Mieliśmy zamiar powtórzyć nasz wczorajszy wyczyn i dotrzeć nazajutrz w pobliże granicy z Bułgarią, do miasta Craiova.

Następny dzień był potwierdzeniem powiedzenia „początki bywają trudne”. Nie, nie zaspaliśmy na pociąg :) Mimo zmęczenia i sześciu godzin przybyliśmy na stację punktualnie i już o 9.00 wysiadaliśmy w Sibiu. Schody zaczęły się później. Osoby do których pisaliśmy z prośbą o gościnę, korzystając z serwisu „CouchSurfing.org” niestety nie mogły go nam udzielić. Po wysłaniu trzech kolejnych zapytań wyjechaliśmy na przedmieścia, by łapać stopa na południe. Mapa i zatrzymani przez nas kierowcy boleśnie uświadomili nas jednak, że zamiast na głównej drodze, stanęliśmy na podrzędnej szosie kończącej się kilkanaście kilometrów dalej we wsi Raşinari (ci z Was, którzy czytali „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka będą pamiętali tą nazwę). Powrót do centrum i wyjście na właściwą szosę, kosztowały nas stratę dwóch godzin.

Dobre 30 minut staliśmy na poboczu, w kurzu i hałasie przejeżdżających ciężarówek, zanim zatrzymał się koło nas samochód. Jego kierowca nie mówił niemal w ogóle po angielsku, jednak udało mu się wyjaśnić, że jedzie do Piteşti, na drugą stronę Karpat Południowych i że miasto to będzie najlepszym miejscem do łapania okazji na południe. Pamiętając udaną podróż poprzedniego dnia zaufaliśmy miejscowemu. Droga prowadziła doliną rzeki Olt, między górami Lotru i Fogaraszami. Obydwa masywy otaczające rzekę wznoszą się 2 kilometry ponad dno doliny, wąska szosa wiła się więc nad powierzchnią rzeki, po obu stronach mijając potężne ściany skalne. Szczyty mieniły się wszystkimi odcieniami czerwieni , żółci i brązu, i aż żal, że mogliśmy podziwiać otoczenie tylko zza szyb pędzącego samochodu.

Półtorej godziny później byliśmy już u celu. Piteşti okazało się typowym „koszmarem Ceausescu”, brzydkim miastem złożonym wyłącznie z blokowisk, otoczone przemysłowymi przedmieściami. Jedno z tych miejsc, które jak najszybciej chce się opuścić. Nasz kierowca zawiózł nas do centrum, gdzie czekała nas niespodzianka. Wyciągnąwszy z bagażnika plecaki grzebał w nim dłuższą chwilę, po czym wydobył kartkę i na jej obu stronach wielkimi literami nabazgrał: CRAIOVA, nazwę miasta w pobliżu południowej granicy Rumunii. Wskazał nam też najlepsze miejsce na łapanie okazji i kazał pokazywać kartkę kierowcom.

Słońce pomału zachodziło, groziło nam więc, że zostaniemy w Piteşti na noc. Jednak i tym razem szczęście nam dopisało. Po kilkunastu minutach zatrzymał się obok nas mężczyzna wracający do domu w Craiovej. Nasz gospodarz okazał się być inżynierem pracującym w tamtejszej fabryce samochodów, miłośnikiem górskich wędrówek oraz fanem Jethro Tull i muzyki lat 70-tych. Władał bardzo dobrze angielskim, więc już po chwili słuchaliśmy jego opowieści o wędrówkach po Rumunii. Później rozmowa przeszła płynnie na życie codzienne i politykę (a jakże!). Nasz kierowca dzielił się z nami refleksjami na temat zarobków rumuńskich inżynierów i zaskoczył informacją, że koszt budowy jednego kilometra drogi w tym kraju jest droższy niż na Zachodzie. Cieszył się ze wstąpienia Rumunii do Unii Europejskiej, ale narzekał, że zmiany na lepsze przychodzą zbyt wolno, a unijne pieniądze znikają w prywatnych kieszeniach. Gdy dowiedział się, że zamierzamy złapać jutro pociąg do granicy bułgarskiej, zaczął dzwonić do córki by ta przez internet sprawdziła dla nas ceny najtańszych hoteli w Craiovei. A kiedy nie udało się noc dla nas znaleźć, niemal przepraszał, że nie może nas ugościć, ale w mieszkaniu ma jedynie 2 pokoje na 3 osoby... Już po przybyciu na dworzec pobiegł z nami do okienka, by upewnić się, że dostaniemy informację której szukamy. A po tym wszystkim po prostu podał nam dłoń i pożegnał się z uśmiechem. Pomyśleliśmy wtedy, że właśnie dla takich spotkań warto było wybrać się w tę podróż!

W Craiovei – niespodzianka. Pani w informacji zeznała w pierwszej chwili, że pociąg do przejścia granicznego w Calafat odjeżdża dopiero rano. Gdy jednak tknięci jakimś przeczuciem zaczęliśmy sprawdzać ogłoszenia, jakimi oblepione były okienka, przywołała nas i przepraszając powiedziała, że jest osobowy jadący w tamtą stronę i to za pół godziny. Tego nam było trzeba! Kupno biletów, szybka kolacja w przydworcowym barze i już byliśmy w drodze.

Wieczorny pociąg Craiova – Calafat to temat na osobną opowieść. Wsiedliśmy do kompletnie ciemnego, obdrapanego z farby „piętrusa”. W żadnym wagonie nie świeciła się nawet najmniejsza żarówka. Wokół nas, w czarnym jak smoła przedziale, hałasowali faceci o twarzach bynajmniej nie budzących zaufania. Tego dnia lokalna drużyna piłkarska grała z Tîrgu Mureş i być może komentowali ów mecz. Konduktor sprawdzał bilety świecąc latarką, która bynajmniej nie rozpraszała ciemności. Przyszedł do nas, płynną angielszczyzną rzucił „Your ticket, please” i zniknął. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie z nogami na plecakach.

Dystans 107 km pokonywaliśmy prawie trzy godziny. Nasz wagon dość rychło opróżnił się, ale poczucie nierealności zostało. Gdyby świat był płaski tak musiałaby wyglądać podróż wzdłuż jego krawędzi – za oknami rozciągała się pustka, przez większość czasu nie widać była żadnego światła. Kilka stacji koło których się zatrzymaliśmy miało postać zapadniętych w sobie ruder. Ludzie wysiadali i natychmiast znikali w ciemności jakby nigdy ich nie było. Jechaliśmy jak w śnie.

Około 30 km od celu pociąg stanął, a dalej zabrał nas mikrobus. W całym składzie zostało może dziesięciu pasażerów, których niewielki busik swobodnie pomieścił. O 23.40 wylądowaliśmy na stacji w Calafat, na granicy rumuńsko-bułgarskiej, gdzie spędziliśmy noc w przytulnej poczekalni. Według naszych obliczeń, pokonaliśmy tego dnia prawie 500 km, z czego 200 pociągiem, spędzając w środkach transportu ponad 12 godzin. Prawdziwy pościg za bułgarską granicą – po prostu Bulgarski Pościkk :)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013