Jak postanowili, tak i zrobili – czyli wyspani dojechaliśmy do Solotwino. Szybkie zakupy, śniadanie połączone z obserwacją lokalnej ludności, która mówi a to po ukraińsku, a to po rumuńsku, a i czasem coś po węgiersku wtrąci. Tak przynajmniej nam się zdawało. Po tych obserwacjach idziemy do przejścia granicznego, które na szczęście daleko nie jest. Jest nawet bardzo blisko. Po stronie ukraińskiej problemów żadnych, potem przejście mostem nad piękną, graniczną Cisą i strona rumuńska. Tu jesteśmy pytani czy przypadkiem nie wnosimy do Rumuni 1000000000000 lei, papierosów czy też narkotyków. Ponieważ nic z tego nie mieliśmy przy sobie więc po chwili byliśmy w Sygiecie. Przejście graniczne w stylu „przechodzisz i jesteś” – polecamy zniecierpliwionym.
Pierwszym celem w tym regionie było odwiedzenie „Wesołego cmentarza”, w miejscowości Săpânţa, ok 20 kilometrów od Sygietu. Dobrze by było więc zostawić gdzieś plecaki. Ale gdzie? Klozet-babcia na dworcu kolejowym nie chce ich przyjąć, bo nie jedziemy tym pociągiem za pięć godzin do Bukaresztu. No nie umieliśmy skłamać. Nie poddając się pierwszymi niepowodzeniami, idziemy na miasto. W mieście idziemy do pierwszej knajpki. Ponieważ po rumuńsku mówimy gorzej niż Kali mówić, wyglądało to pewnie jakoś tak: Dzień dobry, my turyści, bagaż, yyyyyy, hmmmm, 5 godzin, yyyyyyy. Pan patrzy na nas i mówi: A, kszkrcicicicieczazebinibunijaste, bagaż, no problem!Uprzedza, żebyśmy tylko wrócili przed czwartą (rum: patru – cztery), bo zamyka. Na wszelki wypadek sprowadza z zaplecza młodą dziewczynę mówiącą po angielsku, coby dogadać się na 100%. Ogólnie „no problem”. Zadowoleni, idziemy łapać stopa. Niecałe 10 minut łapania, 20 minut szybkiej jazdy i jesteśmy w Săpânţa.
“Wesoły cmentarz” słynie z charakterystycznych krzyży nagrobkowych, które poza tym, że są krzyżami bogato malowanymi, zawierają także płaskorzeźbę przedstawiającą daną osobę oraz krótki, rymowany i zabawny opis tejże osoby. Jak już wiadomo, języka rumuńskiego nie znamy na tyle, bo móc to ocenić, wierzymy więc opisowi dla turystów. Aha, na cmentarz wstęp płatny, dorośli 5 lei.
Po wizycie na cmentarzu pora wracać, żeby przed „patru” zdążyć. I tu rozpoczyna się historia o tym, jak pobiliśmy rekord czasowy w łapaniu stopa. Idziemy poboczem, mówimy sobie – to za tą kałużą, stajemy, odwracamy się, nadjeżdża samochód, ruch ręką, samochód zatrzymuje się. I tak z miłą panią wróciliśmy do Sygietu, świadomi, że chyba tak szybko to już nam się nie uda złapać żadnego innego samochodu. W sumie to się pomyliliśmy, ale o tym później. Pani za dużo nie mówiła (tylko po rumuńsku) ale dużo się uśmiechała i zapytała, czy nie chcemy jechać do Baia Mare. Wysiedliśmy jednak w Sygiecie.
W Sygiecie ciekawe jest to, że pomimo tego, że graniczy z Ukrainą, ukraińskich hrywien wcale nie da się tam wymienić w każdym kantorze. Dziwne, prawda? Na szczęście w Rumunii wiele osób mówi po angielsku, pan w kantorze też. Pokierował nas do jedynego chyba kantoru gdzie hrywnie wymieniają (jakby ktoś szukał, to w centrum, obok sklepu Domo). A co było dalej? Ano nic takiego, po prostu poszliśmy na nocleg – czyli w krzaki przy wiejskich zabudowaniach miasta, przenocować w namiocie.
Kolejny dzień to zwiedzanie Memoriału. W dawnym więzieniu zrobione jest muzeum poświęcone opozycjonistom i ofiarom reżimu komunistycznego w Rumunii. Temat jak wiadomo nie jest śmieszny więc zamiast zbędnych słów, kilka zdjęć.
Tego dnia odkryte i udowodnione zostało, że w Rumunii wstanie np. o godzinie siódmej rano jest dla nas prawie nie wykonalne. Ogólnie jesteśmy osobami, które rano nie lubią wstawać. A skoro o siódmej rano jest jeszcze ciemno, to jak tu wyjść z namiotu? Po prostu się nie da! Dlatego też ten dzień nam się rozwlekł. Nie spieszymy się przecież. Po zwiedzeniu muzeum i odwiedzeniu internetu, udaliśmy się na drogę celem złapania stopa dalej. Tu dygresja dotycząca internetu w Sygiecie. Otóż naprzeciwko Memoriału jest coś, co nazywa się Cafe Internet. Wchodzimy i się pytamy gdzie ten internet. Cóż, knajpka tak się tylko nazywa…
Stopa złapaliśmy w sumie tak jak chcieliśmy, ale nie spodziewaliśmy, że nam się uda. Otóż, gdy spojrzycie na mapę, zauważycie, że z Sygietu odchodzą drogi m.in. do Baia Mare i do Borsy. A my chcieliśmy jechać pomiędzy nimi, taką mniejszą drogą, doliną Izy. Pierwszy kierowca, który się zatrzymał, jechał akurat do Bârsany, „ tam jest piękny monastyr” powiedział. Stwierdziliśmy, że nie mamy nic do stracenia i wsiedliśmy, i nie żałujemy!
Monastyr, to kompleks pięknych cerkwi, kaplic i innych budowli wyglądających na mieszkalne, choć mieszkańców dostrzegliśmy tam zaledwie garstkę. Wszystkie drewniane, wybudowane w typowo marmaroskim stylu, ze strzelistymi wieżami wieńczącymi dachy. Gdyby tylko nie dziwna siostra przełożona (no dobra, nie wiemy czy przełożona ale na pewno wyższa w hierarchii, bo wszyscy się jej słuchali i była groźna), która pogoniła nas, że wodę na herbatę gotujemy, to wspomnienia z tego miejsca byłyby sielankowe. Monastyr jest bardzo ładny choć odnowiony i wymuskany, ze sztucznym jeziorkiem i plastikowymi kaczkami, co nadaje mu trochę plastikowatości pod turystów, ale zapewniamy, że urok ma. Zapewniamy tak niewątpliwie dlatego, że raz widzieliśmy go po zmroku,gdy nikt z turystów tam nie łaził i akurat odbywało się nabożeństwo, a drugi raz byliśmy tam nad ranem i podziwialiśmy go o świcie, we mgle (to, że o świcie udało nam się tylko dlatego, że świt był późno).
A potem… było już tylko piękniej! Gdy stanęliśmy na poboczu drogi, tuż za monastyrem, nie machnęliśmy nawet ręką. Kierowca nadjeżdżającego Peugota, widząc dwójkę ludzi z plecakami zatrzymał się i zabrał. Przez chwilę nie mogliśmy się zdecydować dokąd jechać,m a wybór mieliśmy spory, gdyż uczynny Rumun jechał aż do Bukaresztu. Po kilku minutach nasz wybór padł na Sigishoarę, w której wylądowaliśmy po południu.