Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Jak zamieszkać w klasztorze?
Zwiń mapę
2012
18
paź

Jak zamieszkać w klasztorze?

 
Mołdawia
Mołdawia, Saharna
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 53514 km
 
Klasztor nie spogląda dokładnie na wschód, słońce zagląda do mnie nad ranem tylko przez chwilę. Wyglądając na zewnątrz przez wielkie okno skalne widzę Dniestr, rzeka płynie tak leniwie jakby nie poruszała się wcale. Dalej jest już Naddniestrze. Niby to samo państwo, a jednak zupełnie inny kraj. Gdzieś daleko nad moją głową, powyżej skalnego sklepienia, słychać dzwony. Ich dźwięk wzywa na poranną modlitwę. Idąc do góry spotykam samotnego mnicha – wędruje po wodę do głównych zabudowań klasztoru, by wkrótce wrócić na dół. Czyżby więc żyli jeszcze prawosławni duchowni żyjący w wykutych w skale celach? Wygląda na to że tak, nawet teraz, w XXI wieku. Jeśli coś podobnego jest możliwe, to zdecydowanie w Mołdawii.

Do kraju wjechałem od południa, aby uniknąć kłopotów ze skorumpowanymi typami pilnującymi granicy Republiki Naddniestrzańskiej. Zamiast tego wybrałem przejście na najdalszym skrawku kraju, tam, gdzie Mołdawia otrzymała swoje 500 metrów Dunaju. Posterunek w Giurgiulesti jest wspólny dla obu wojsk, ukraiński strażnik sprawdza paszport na świstku papieru pisze moje nazwisko i każe iść na drugą stronę, gdzie przez pół godziny biegam między ewidentnie znudzonymi i gburowatymi żołnierzami obu stron. Czekam na ostatni stempelek i patrzę, jak Mołdowanian przeczesuje polską przyczepę kempingową. „Trzeba się starać” - mówi Polak biegający jak kot z pęcherzem. Macham mu potem gdy mija mnie na drodze. Jedzie od razu do Rumunii, odległej tu o kilometr, ja idę na północ, w głąb kraju. Po nocy spędzonej nad brzegiem Prutu odnajduje mnie w krzakach patrol pograniczników. Zaglądają w plecak w poszukiwaniu marihuany, materiałów wybuchowych i tym podobnych akcesoriów bez których żaden turysta się nie obejdzie, w końcu puszczają wolno.

Jakby na przekór temu, że kraj jest raczej tani, rezygnuję z jazdy autobusem czy nawet zwykłego łapania stopa. Po prostu idę przed siebie. Nie obchodzi mnie ile kilometrów zrobię w jeden dzień, gdzie się zatrzymam, czy ktoś mnie podwiezie. Idę przed siebie i jest mi z tym dobrze.

Przez pierwszych 15 kilometrów przeklinam upał i brak wody. Co jakiś czas mijam wsie, wszystkie studnie jak na złość są jednak głęboko schowane wśród czyichś podwórek. W butelce sucho. Dlaczego nikomu nie przyszło do głowy aby zbudować choćby po jednej studni dostępnej dla podróżującego przez ten kraj? Dopiero po kilku godzinach napotykam pierwszą. Wiadro przyspawane jest do łańcucha aby nikt nie ukradł. I odtąd, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, wiejskie studnie stają się nieodłącznym elementem mołdawskiego pejzażu. Stojące samotnie i wśród zabudowań, malowane lub nie, zadaszone lub pod gołym niebem – wyznaczają od tej pory mój szlak przez ten kraj.

We wsiach trwa winobranie. Na drogach mijają mnie wozy ciągnięte przez osły i konie. W każdym góra czerwonych wytłoków pachnących dojrzewającym winem. Ten sam zapach dobiega zza każdego zakrętu. Tu wino robi każdy i w dużych ilościach. W obejściach zielono od winorośli. W ogóle cała ta Mołdawia to zielony skansen, nic tylko pola i ogrody. W południe stają przed kościołem by znowu zaczerpnąć wody, studnia jest jednak pusta. Zza płotu wyłania się ksiądz, w cywilnym ubraniu, zaprasza do siebie. Na podwórku biega trójka jego dzieci, a jego pomocnik, Wania, naprawia ręczną prasę do winogron. W wielkiej kadzi obok domu widać już dno, do wyciśnięcia idzie właśnie ostatnia partia. Ksiądz przynosi dzbanek zeszłorocznego wina i pijemy we trzech z jednej szklanki, po kolei. Potem pomagam w wyciśnięciu soku – dwóch dorosłych mężczyzn musi przyłożyć do prasy całą siłę. Po kawałku dokręcamy śrubę, patrząc jak krwistoczerwony płyn wypływa spod tłoka. Pytam się Wani z czego robiona jest prasa. „Z akacji. Jest dość stara”. „A ile może mieć?”. „Ze sto lat może”. Drewniane deski zamknięte metalowymi obręczami rzeczywiście wyglądają staro. Może pracował na nich pradziadek obecnego tu księdza? Kto wie?

Nie cały czas idę pieszo. Kilka razy podwożą mnie motocykliści, o kilka – kilkanaście kilometrów, raz zabiera mnie Rosjanin jadący do rodziny. Jakaś ciężarówka podwozi mnie do Comrat, daleko na północ. Podróżuję przez Gagauzję, na wpół autonomiczny region Mołdawii, gdzie wielu ludzi ma tureckie korzenie, jednak wokół słychać tylko język rosyjski, napisy cyrylicą. Przy wjeździe do tego okręgu jest jednak stosowny napis po gagauzku oraz dwie flagi: mołdawska i gagauzka.

Wędrując tędy zaczynam rozumieć czemu o Mołdawii mówi się jako najbiedniejszym kraju Europy. Ten kraj to jedno wielkie NIC. Pola i rozrzucone w krajobrazie wsie to jedyny niemal element pejzażu. Comrat, największe miasto Gagauzji, to tylko większe miasteczko. Na poboczach straszą co kilkanaście kilometrów rozsypujące się kołchozy, jakieś niedokończone budowle, bazy transportowe, fabryki w stanie rozkładu. W miastach mijam wielkie bloki których nigdy nie oddano do użytku, zostawiając setki mieszkań na pastwę świszczącego w nich wiatru. W jednej z takich ruin spędzam noc – niewiarygodne jest uczucie przebywania w niemal gotowym budynku wyglądającym jak szkielet. Stróż w jakiejś bazie mówi, że pilnuje pięciu traktorów, z których wszystkie są właśnie w naprawie. Taka jest Mołdawia – kraj rozkładu, w którym nie powstaje chyba nic nowego, jedyne co istnieje to starocie które podtrzymuje się przy życiu, lub pozwala im obumierać rdzewiejąc i rozpadając się. Drogi przypominają mi o naszych nepalskich przejażdżkach, na jednym odcinku główna krajowa to nie asfalt, tylko jakieś płyty.

Drogi Mołdawii to nie tylko dziury, ale i krzyże. Wyrastają na poboczu dosłownie co kilometr, czasami po kilka w jednym miejscu. I to nie dlatego, że w wypadku zginęli także pasażerowie. Krzyże noszą różne daty, w niektórych miejscach ludzie zabijają się więc po dwa-trzy razy. Rodziny stawiają im symboliczną mogiłę, krzyż zespawany z metalowych rurek, czasem ogrodzenie i ławeczka obok. Na wielu sztuczne kwiaty, na niektórych kierowcy zostawiają butelkę piwa czy oranżady. Dla duszy zmarłego. Oprócz ludzi masowo giną tu też zwierzęta – potrącone psy i koty to codzienność, widać je na poboczu prawie w każdej wsi, co dwa-trzy kilometry. Szosy tego kraju to nie szlaki komunikacyjne, ale istne zakłady pogrzebowe. Zaczynam rozumieć czemu długość życia mężczyzn oscyluje tu wokół tu sześćdziesiątki.

Ostatnich kilkadziesiąt kilometrów do stolicy przejeżdżam autobusem. Kiszyniów to już duże miasto, oczywiście według standardów mołdawskich. Wieczorami przesiaduję w Mc'Donaldzie kradnąc sygnał WIFI i patrzę, jak młoda śmietanka rozbija się po mieście wędrując z klubu do klubu i faszerując się śmieciowym żarciem. Skąd mają na to pieniądze? Odpowiedź: lepiej nie pytać i lepiej nie wiedzieć.

Na północ kraju znowu idę pieszo, dopiero rano podrzuca mnie jakiś samochód. Drugiego dnia docieram do Orheiul Vechi. Gdy docieram do doliny rzeki Raut mam przez chwilę wrażenie, jakby jakaś niewyjaśniona siła wydobyła z tej okolicy wierzchnią warstwę ziemi, pozostawiając kilkudziesięciometrowej głębokości nieckę otoczoną wapiennymi ścianami. Niżej złudzenie znika, wielkie zapadlisko okazuje się po prostu wielkim zakolem rzeki w kształcie litery S. Nad tą rzeką spędzam najzimniejszą noc od czasu powrotu do Europy. Nie muszę zrywać się o świcie by zrobić zdjęcia, wyziębiony nie śpię już od dawna.

Na szczycie skały znajdowały się przed wiekami, strategicznie położone, obwarowania Scytów pochodzące sprzed dwóch tysiącleci. Miejsce okupowały na przestrzeni wieków różne plemiona, przeszło ono przez ręce Rusinów, Tatarów, Litwinów, ostatecznie przypadło w udziale hospodarowi mołdawskiemu. Sam Stefan cel Mare (Wielki), król mołdawski, brał tutaj ślub. Obecnie nie ma tu już niemal nic, poza... no właśnie, w głębi skały zachował się niewielki kompleks jaskiń, służących za klasztor. O jego istnieniu świadczy mały balkon skalny znajdujący się w połowie ściany oraz niewielka dzwonnica, będąca też furtą wejściową do wnętrza świątyni. Sala modlitewna jest niewielka i trudno sobie wyobrazić, jak mogła niegdyś służyć za cerkiew mieszkańcom sąsiedniej wsi Trebujeni. Za nią niskie przejście prowadzi do drugiej sali, podzielonej na 11 małych, kamiennych nisz. To cele mnichów, tak małe, że z trudem mieszczące pojedynczego człowieka. Kiedyś wejście do kompleksu klasztornego prowadziło jedynie od strony rzeki, aby dostać się do wnętrza należało użyć liny. W okolicznych skałach widać jeszcze kaplice, wykute przed wiekami. Droga mija skalny klasztor i prowadzi na szczyt wzgórza, gdzie powstaje nowa, większa cerkiew.

Zwiedzać średniowieczny klasztor w skale to jedno. A gdyby tak w nim zamieszkać? Pomysł doczekuje się realizacji dość niespodziewanie. Na północ od Orheiul Vechi znajdują się kolejne klasztory, położone nad brzegiem Dniestru. Pierwszego dnia docieram do Orhei – miasto jest straszne, nie pali się prawie żadne latarnia i zastanawiam się idąc nim z której strony zgarnę łomot od miejscowych żuli. Rano uśmiecha się do mnie szczęście i w ciągu dwóch godzin trzech kierowców zabiera mnie po kolei na stopa. Ostatnim z tej trójki jest właściwie woźnica, który podwozi mnie drogą wśród pól do wsi Ţîpowa. Tutejszy klasztor to tylko kilka budynków skupionych wokół niedużej cerkwi, prawdziwą ciekawostką okazuje się jednak to, co na pierwszy rzut oka niewidoczne. Ścieżka za cerkwią prowadzi w dół, do rzeki, przecinając wapienną ścianę. U jej podnóża odnajduję stary klasztor: to rząd pomieszczeń wykutych w skale, z zachowanymi jeszcze śladami nisz, kominów, skalnych siedzeń i zagłębień służących za łóżka. Wszystkie komnaty są ze sobą połączone, wszystkie otwarte są na dolinę Dniestru. Nabieram wody przy świątyni na górze i schodzę wieczorem do najdalszego z pomieszczeń. Nie jest łatwo – od strony rzeki broni go pionowa ściana, jedyne wejście jest tak ciasne, że trzeba się tam czołgać na brzuchu. W zamian dostaję jednak skalną komnatę tylko dla siebie, z widokiem na rozgwieżdżone niebo i rzekę. Od Naddniestrza dudni rosyjskie disco, słychać odgłosy zabawy. W małej niszy skalnej zapalam przyniesione świece i już po chwili mogę czuć się jak średniowieczny mnich na swoim skalnym posłaniu.

Jadąc z Uzbekistanu marzyłem by zatrzymać się na dłużej w jakimiś prawosławnym klasztorze w Mołdawii lub rumuńskiej Bukowinie i w zamian za wikt i mieszkanie pomagać wspólnocie mnichów zanim ostatecznie wrócę do domu. Nie udało mi się znaleźć takiego miejsca, w zamian dostałem jednak co innego, miejsce w którym spędziłem tę jedną noc było absolutnie niepowtarzalne! W dodatku położone z dala od głównej drogi (asfalt kończy się 15 km przed Ţîpową), nie ma tu więc turystów, a cały kompleks jest, moim zdaniem, ciekawszy niż popularne Orheiul Vechi.

A marzenie o klasztornym życiu też odrobinę się sprawdziło. Gdy nazajutrz doczłapałem 15 kilometrów dalej, do monastyru Saharna, kilku mnichów którzy przybyli tam z Ţîpowej poznało mnie. Jeden z nich zaprosił mnie, bym został na noc. Tego wieczoru jadłem kolację w klasztornym refektarzu, noc spędziłem w domu gościnnym. Przy posiłku poznałem kilku mężczyzn, mieszkających w tym miejscu tak, jak ja sam to sobie wcześniej wymarzyłem. A więc można? Można! I podobno nie jest to wcale trudne. Moje marzenie ma więc szansę realizacji! Po śniadaniu zjedzonym w towarzystwie mnichów, ruszyłem na zachód, w kierunku Rumunii.
-
Piszę te słowa głęboką nocą w monastyrze Putna, jednym z najważniejszych miejsc rumuńskiego prawosławia. Po raz kolejny mieszkam w klasztorze, oczywiście znów dzięki gościnności mnichów. Ostatnie dni w Mołdawii i Rumunii obfitowały w tak wiele wydarzeń, że aby je spisać potrzebna byłaby długa opowieść. Kiedyś zdobędę się na jej spisanie. Mołdawia była moją ostatnią przygodą w tej podróży i... miłą niespodzianką na zakończenie. Już wkrótce przekroczę po raz ostatni granice ukraińską, a dwa dni później przywitam moje rodzinne miasto wysiadając z przemyskiego pociągu. Nie smucę się jednak – w końcu powrót do kraju kryje w sobie mnóstwo możliwości, a koniec jest zawsze początkiem czegoś nowego :) Do usłyszenia po raz ostatni, z Lwowa mam nadzieję!

PS. Mój opis Mołdawii (Mołdowy?) jest niestety mocno skrótowy, ale jeśli szukasz więcej informacji o Orheiul Vechi i Mołdawii w ogóle, wejdź na bloga Marii Szymczak. Znajdziesz tam także inne artykuły z podróży po tym kraju.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (5)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
BoRa
BoRa - 2012-10-18 21:08
Trochę przykro, że Twoja dłuuuuga podróż już się kończy.
Ciekawa jestem jak się odnajdziesz w szarej rzeczywistości po tak ekscytującym pełnym przygód czasie.

Marianka cudownie pisze, warto czytać!
 
marianka
marianka - 2012-10-18 22:44
Aaa, czuję się zaszczycona!;)

A studnie, wino i prowincja to także i moje skojarzenia z Mołdawią. Nawet trochę za nią tęsknię;)
 
zula
zula - 2012-10-19 14:28
Wyprawa dobiega końca - to ostatnie rozdziały wspaniałej książki !!!.
Mam to szczęście ,że ludzie- wędrowcy ponownie ruszą w świat i będą pisać ...
pisać tak pięknie jak Ola i Łukasz !
 
shangrila
shangrila - 2012-10-20 13:35
Moi drodzy, nie ma się co smucić z zakończenia podróży. Na jakiś czas będę musiał zostać w Polsce, ale gdybym miał opisać wszystkie pomysły na kolejne podróże jakie chodzą mi po głowie... mam nadzieję, że jeszcze nie raz zdarzy się tu skrobnąć. Ola też pewnie ma niejeden pomysł na podróż. Tymczasem trzeba wracać - już jutro Warszawa :)
 
tealover
tealover - 2016-02-23 22:29
Świetny opis!! Zastanawiam się nad tym kierunkiem, Twój opis znacznie przeważa na tak :D
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013