Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Przeżyłem wojnę w Pamirze
Zwiń mapę
2012
28
sie

Przeżyłem wojnę w Pamirze

 
Tadżykistan
Tadżykistan, Khorog
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 48723 km
 
Z początku nie miałem świadomości tego, co się dzieje. Śpiąc na tarasie hoteliku „Pamir Lodge” usłyszałem przez sen jakiś huk. Zakryłem głowę poduszką pewien, że to burza. Dopiero po dwudziestu minutach zorientowałem się, że pioruny tego dnia biją inaczej.

Nad miastem rozlegała się kanonada z broni maszynowej.

Właściwie nie wiem czemu, ale specjalnie mnie to nie ruszyło. Może spodziewałem się czegoś podobnego? Już poprzedniego dnia dotarła wieść, że miejscowe lotnisko jest zablokowane przez 22 helikoptery, którymi ściągnięto z Duszanbe żołnierzy specnazu. Kto miał nadzieję złapać samolot do stolicy, musiał się obejść smakiem. Wszyscy mieszkańcy hotelu wiedzieli już o zabiciu trzy dni wcześniej tutejszego naczelnika KGB. Wszyscy domyślaliśmy się o co poszło: afgańska heroina lub pazerność w braniu łapówek. Plotka mówiła, że ośmiu ludzi z Afganistanu wyciągnęło go z wozu pełnego ochroniarzy, którzy nie kiwnęli nawet palcem i zatłukło na śmierć. Wszystkim nam wydawało się jednak, że wysłanie tu żołnierzy będzie tylko krótką pokazówką, po kilku dniach wojsko złapie kogo trzeba i wróci spokój. Tak się jednak nie stało.

O czwartej rano rozległy się pierwsze strzały, a pół godziny później trwała już nieprzerwana wymiana ognia.

Z początku próbowałem spać dalej, ale kanonada nie dawała spokoju. Gdy wreszcie uniosłem głowę z materaca było około szóstej. Nie wyglądało to dobrze. Strzały słychać było zewsząd dokoła, również z bezpośredniego sąsiedztwa. Tuż obok hotelu znajdowała się szkoła, grzechot kałasznikowów słychać było właśnie z tamtej strony. Kto strzelał? I czy zbliży się w nasza stronę? Pozostali goście w pośpiechu przenosili swoje rzeczy do wolnych pokojów. Krótko potem zjawił się na tarasie właściciel i poprosił wszystkich o schowanie się do środka. Zwinąłem śpiwór i posłusznie zająłem pierwszy z brzegu pokój. Ogień nasilał się, oprócz strzałów słychać było teraz także wybuchy granatów i pojedyncze strzały. Te ostatnie oznaczały, że oprócz żołnierzy walczy ktoś miejscowy, używający prostych strzelb ładowanych po każdym wystrzale. Cokolwiek się działo, przestało to być zwykłą operacją zatrzymania zabójców. Miasto ogarnęła regularna wojna.

Około ósmej zebraliśmy się na tarasie zdezorientowani, nie wiedząc co robić. Sytuacja moja i paru innych osób nie była zła. Zakładając, że nikt nie potraktuje nas jako potencjalny cel, mogliśmy zostać na miejscu nawet kilkanaście dni zanim skończyłyby się nasze wizy. Niektórzy mieli jednak powody do zmartwień: komuś tadżycka wiza kończyła się za kilka dni, inny musiał zdarzyć na samolot odlatujący za dzień lub dwa ze stolicy, odległej o 20 godzin jazdy. Nikt nie panikował, ale atmosfera pełna była niepewności. Próbowaliśmy, na podstawie odgłosów walk, wywnioskować coś o ich przebiegu, ale niewiele można było powiedzieć zza zamkniętego muru otaczającego nasze schronienie. Niektórzy mieli nadzieję, że to co słyszymy zamieni się tylko w krótką potyczkę, ale minuty i kwadranse mijały, ale wystrzały raczej wzmagały się niż ustawały.

Wśród huku karabinów pojawił się, przechodząc przez podwórze, Sajid, właściciel „Pamir Lodge”. Opanowany, mówiący cicho i powoli, w nieodłącznej pamirskiej czapeczce wyglądał w tej scenerii trochę nie na miejscu. Teraz przyszedł, by równie cicho i spokojnie powiedzieć, że poza hotel wychodzić nie można (jakbyśmy tego sami nie spostrzegli!) i że nikt nie wie co dzieje się w mieście ani jak długo może to potrwać. Polecił nam czekać. W sumie co innego mogliśmy robić? Jego uspokajający ton nie podziałał długo. Chwilę później gdzieś w sąsiedztwie rozległa się kanonada, seria z kałasznikowa przecięła powietrze i huk zlał się w jedno z gwizdem kul przelatujących nam nad głowami. Wielu z nas przełknęło pewnie nerwowo ślinę, niektórzy skulili się. W tym momencie na taras wbiegł, zgięty w pół, Jamie. Młody Anglik jechał rowerem z Bangkoku do ojczyzny, nagrywając w czasie swojej podróży filmy, które wrzucał w sieć by zbierać fundusze dla lokalnego szpitala w swoim miasteczku. Ze strachem w oczach ściskał aparat. Chciał nagrać odgłosy wystrzałów, gdy krótka seria przeleciała przez krzaki nad jego głową. Od tamtej pory nie wychylaliśmy się zza muru, a przez podwórze dzielące nas od kuchni i łazienki szliśmy pośpiesznie lub przebiegaliśmy, nasłuchując.

Wojna wojną, trzeba było jednak jakoś się zorganizować. Niektórzy wyciągnęli kuchenki i zaczęli przyrządzać śniadanie. I wtedy stanęliśmy przed problemem równie dotkliwym co strzelanina: odcięto nam wodę. Z góry wznoszącej się nad budynkami płynął zazwyczaj strumień, który za pośrednictwem gumowego węża napełniał zbiornik przy domu gospodarzy. Teraz jedyne źródło wody nagle zniknęło, a z góry docierały do nas strzały oznaczające, że nad miastem znajdują się snajperzy. Prawdopodobnie to właśnie wojskowi odcięli nam jej dopływ. Od razu zapadła decyzja o radykalnym oszczędzaniu wody. Około tysiąca litrów, może ciut więcej, musiało wystarczyć dwudziestce turystów oraz dziesięciu osobom z rodziny Sajida. Od tej chwili miała ona służyć tylko do picia i gotowania. O myciu i praniu mogliśmy zapomnieć. Dobrze, że poprzedniego dnia wyszorowałem się porządnie w gorącej bani.

Drugim problemem stały się zapasy jedzenia. Wielu z nas nie miało właściwie nic, zdobycie czegokolwiek z miasta nie wchodziło w rachubę. W tej sytuacji odezwał się w nas duch współpracy. W tej trudnej sytuacji samoistnie wyłonił się lider, energiczny Robin z Anglii, który zakomenderował: „gotujemy!”. Sajid podarował nam nieco warzyw i chleba które miał w zapasie. Na zupę było to zbyt mało, z pomocą przyszły nam jednak zapasy które zrobiłem poprzedniego dnia w góry. Minęła chwila zanim udało mi się wytłumaczyć przybyszom z Zachodu czym jest kasza gryczana i jak się ją gotuje, ale gdy już się udało, prosta potrawa stała się podstawą diety na resztę dnia dla 20 osób. Ktoś wziął się za obieranie warzyw, ktoś inny za gotowanie i tak oto zbieranina przypadkowych osób stała się nagle GRUPĄ.

Nasza sytuacja stała się świetnym eksperymentem z dziedziny psychologii społecznej: przypadkowe jednostki zamknięte na niewielkiej przestrzeni, zmuszone do współpracowania ze sobą, dysponujące przy tym ograniczonymi zasobami. No, po prostu cudo. Ciekawe ile czasu potrzebowalibyśmy, żeby zacząć ganiać z drewnianymi dzidami, polując na siebie wzajemnie, jak we „Władcy Much”?

Na ciekawe obserwacje nie trzeba było jednak czekać długo. Z tarasu dobiegał od pewnego czasu głos Maxa, francuskiego Kanadyjczyka. Facet próbował przekonać wszystkich dokoła, a przede wszystkim samego siebie, że to co się dzieje, to zwykły blef.

- Nie wierzę, że oni ostrzeliwują się na poważnie. To tylko lokalna gierka, pokaz siły. Dostali rozkaz, mają amunicję, więc muszą ją wystrzelać, ale zobaczycie, że to co słychać, to zwykła pokazówka. Moglibyśmy wyjść teraz na miasto i bylibyśmy zupełnie bezpieczni.

Grając odważniaka był chyba najbardziej zdenerwowany spośród nas wszystkich. Miał ku temu powody, gdyż jego samolot odlatywał z Duszanbe za dzień lub dwa, musiało mu więc się bardzo śpieszyć. Patrząc na niego spostrzegłem że cały „chodził”. Oczami wyobraźni widziałem go już wybiegającego na zewnątrz między kule i nas zbierających go z raną postrzałową z asfaltu. Wydawał się do zdolny do takiego kroku, gdyby ta sytuacja trwała odpowiednio długo. Swoim aroganckim zachowaniem działał na nerwy, w pewnej chwili jedna z dziewczyn ostro powiedziała mu, że jeśli chce grać twardziela to wybrał złe miejsce i czas. Podziałało o tyle, że nie wyszedł na zewnątrz, ale przez kolejne godziny trzymał się raczej z dala od grupy, w towarzystwie innego samotnika, Francuza.

Około południa nad miastem zaczął zataczać kręgi helikopter. Nie był uzbrojony i myśleliśmy, że może przywiózł na miejsce telewizję, jednak dołączył do niego drugi, z podczepionymi karabinami maszynowymi. Krótko potem na niebie pojawił się ciężki MI-2, z którego zaczęły desantować się na okoliczne szczyty oddziały żołnierzy. Tadżycy zrzucali wojsko wśród grzbietów otaczających miasto i strzelanina przeniosła się w góry. Mogliśmy się tylko domyślać, że to tam schroniła się część bojowników. Było jasne, że walka nie toczy się już z garstką zabójców, ale dużymi oddziałami miejscowych. Skąd Pamirczycy wzięli broń? Nietrudno zgadnąć: po wojnie domowej z lat 90. zostały tu pewnie duże zapasy. Kupno karabinu w Afganistanie też pewnie nie jest problemem. Drugi Kanadyjczyk, Josh, wyrwał skądś lornetkę i zerkał na drugą stronę rzeki Pandż. Po chwili oznajmił, że widzi afgańskie transportery na grzbiecie po drugiej stronie. Ja nic nie mogłem dostrzec, ale wierzyłem na słowo.

Gdzieś między tym wszystkim nadeszło zaproszenie na obiad. Trzy dziewczyny spisały się na medal. Krupnik z kaszą gryczaną zniknął szybko. Max zgarnia na talerz podwójną porcję. Chyba się nie polubimy.

Zastanawialiśmy się czy nie powiadomić jakoś świata zewnętrznego o naszej sytuacji. Niby nic nam nie groziło, ale dobrze byłoby, gdyby choć jedna ambasada wiedziała o naszym położeniu. Szybko orientujemy się jednak, że odcięto nie tylko wodę: nie ma sygnału sieci komórkowej ani internetu. Musielibyśmy mieć telefon satelitarny. Wojsko odcięło od świata dolinę, może nawet cały Pamir.

Sajid, jak zwykle niewzruszenie spokojny, przychodzi z kolejnymi wieściami. Nie ma widoków na poprawę sytuacji, nie wiadomo kiedy skończą się walki. To, co miało być operacją zatrzymania kilku bandytów, kto wie czy afgańców, czy miejscowych, zamieniło się w wojnę z dwiema – trzema setkami rebeliantów. Tymi ostatnimi dowodzi dawny wojskowy komendant z Iszkaszimu, pogranicznego miasta na południu, o wdzięcznym imieniu Tolib. Staje się jasne skąd miejscowi mają broń – są wśród nich byli żołnierze. Rosyjskie media informują o dwustu zabitych, tadżyckie radio zaledwie o kilkunastu. Dezinformacja jest zupełna. Ktoś podaje plotkę, że sam prezydent Rosji zażądał do Tadżyków, by szybko zaprowadzili tu spokój, albo Rosjanie zrobią to na własną rękę. Brzmi poważnie, nawet jeśli to plotka. Rosja ma w Tadżykistanie 6000 żołnierzy, najwiekszy kontyngent stacjonujący poza granicami kraju. Przez całe popołudnie obserwujemy helikopter zrzucający wojska na skalach wokół Chorogu, słyszmy dochodzące z gór strzały. Co jakiś czas nerwowo rozglądamy się, gdy huk rozlegnie się obok nas. Wygląda to tak, jakby ktoś strzelał nie dalej niż dwieście metrów od nas. Kule kilka razy z wizgiem przelatują nad budynkiem i ogrodem.

Kilkadziesiąt metrów od nas znajdował się dom, w którym także zatrzymali się turyści. Komuś z naszych udaje się tam przekraść. Wszystko z nimi w porządku, ale nie wiedzą więcej od nas. Mówią za to, że widzieli człowieka strzelającego z okien sąsiedniego budynku.

Ani przez chwilę nie brałem na poważnie groźby zabicia nas lub wzięcia do niewoli i nie wiem czy ktokolwiek z nas się nad tym zastanawiał. Oceniłem jednak, że zysk z porwania cudzoziemców byłby dla walczących niewielki, a konsekwencje jakie mogliby ponieść – potężne. Wieczorem udało nam się zjeść coś jeszcze, w dużej mierze dzięki hojności rodziny prowadzącej „Pamir Lodge”. Przez resztę dnia widziałem gości zbierających się w grupki i dyskutujących o naszej sytuacji. Dziwna to sytuacja, móc zwyczajnie przechadzać się między pokojami lub dyskutować w nieskończoność na tarasie wiedząc, że za cienką barierą glinianego muru toczy się czyjaś walka na śmierć i życie. Była jakaś wielka sprzeczność w naszej sytuacji, byliśmy uwięzieni, a jednocześnie swobodni. Nie miałem ochoty w nieskończoność roztrząsać z innymi naszego położenia. Po południu nagrałem tylko krótki film, choć wiedziałem, że na jego wysyłkę lub wrzucenie w sieć będę musiał poczekać. Siedziałem dużo przed komputerem lub po prostu spałem. Strzelanina trwała do wieczora i przycichła dopiero późno w nocy.

Nazajutrz sytuacja wydawała się nie zmieniać. Ogień karabinowy trwał od świtu, ale około dziesiątej ucichł. O dziesiątej przyszedł na taras Sajid mówiąc, że ogłoszono czterogodzinne zawieszenie broni i mamy czas, by ewakuować się z miasta. Na to tylko czekała większość z nas. Zaczęło się nerwowe pakowanie, zwijanie namiotów, szykowanie rowerów i motocykli, kto z czym i na czym przyjechał. Wtedy na taras wpadł, z szaleństwem w oczach, Kanadyjczyk Max.

- Jest zawieszenie broni! Do czternastej mamy czas! Pakujemy się i spier…my stąd! – krzyczał. Facet zdecydowanie nie był oazą opanowania.

- Tak Max, nie podniecaj się, wiemy o tym już od dłuższej chwili – powiedziałem mu wtedy przez zęby. Zdecydowałem, że nie będę od razu opuszczał miasta. Wziąłem aparat i zszedłem na miasto by zobaczyć co się tam dzieje. Decyzje o ewentualnej ewakuacji odłożyłem na później.

Na głównej drodze poniżej hotelu spotkałem ludzi. Była to grupka kobiet trzymających w dłoniach białe flagi. Z bocznych uliczek patrzył na nie pojedynczy żołnierz z automatem. Największe zniszczenia zobaczyłem właśnie tam, trzysta metrów od „Pamir Lodge”. Kilka samochodów stało na poboczu podziurawionych kulami jak sita, jeden z nich spalony, inny częściowo zdemolowany eksplozją granatu, który uszkodził też w sąsiedni dom. Łącznie w sąsiedztwie hotelu stało pięć unieruchomionych lub zniszczonych wozów. Na ziemi setki łusek. Od strony centrum szli pojedynczo i rodzinami ludzie opuszczający miasto, jednak im dalej się zapuszczałem, tym spokojniejsza wydawała się okolica i nie było już prawie ani śladu zniszczeń. Gdy jednak skręciłem na most, zobaczyłem, że stoi przed nim transporter opancerzony. Pojazd był kompletnie unieruchomiony, żołnierzy nie było. Przy pojeździe kręciło się kilkunastu mieszkańców, penetrujących wnętrze wozu i próbujących oderwać od niego jakieś części. Gdy podszedłem by zrobić zdjęcia jedni zaczęli przeganiać, drudzy pokazywać miejsce gdzie pancerz został przebity granatem. Obecność aparatu fotograficznego wzbudziła jednak nerwowość, ktoś nawet groził jego odebraniem, więc odszedłem. Na moście stały dwie ciężarówki, także przestrzelone kulami i na płaskich gumach. Zostawione w tym miejscu służyły za barykady przeciw kolejnym transporterom. Na ziemi zrzucony z latarni plakat z cytatem prezydenta Rahmona – miejscowi ludzie kilka razy powtórzyli mi potem, że to on sprowokował tą wojnę. „Żeby aresztować kilku bandytów nie sprowadza się kilkuset żołnierzy służb specjalnych. Cała akcja to demonstracja broni. Wszystko w tym kraju idzie do niego, do Duszanbe, a co zostaje dla nas?” – pytał ktoś. Nieco dalej straszy spalony budynek internatu i restauracja bez ani jednej szyby, wszystkie inne budynki nie mają jednak ani śladu kuli. Gdy robię zdjęcia jakaś kobieta krzyczy z daleka bym przestał, chwilę później jakiś mężczyzna namawia, bym wysyłał je w świat. Żeby wszyscy wiedzieli.

Główną ulicę Chorogu przegradzało kilka barykad zrobionych z gruzu, ściętych naprędce przydrożnych drzew, jakiś beczek i różnego żelastwa,. Nie sposób przejechać samochodem, przez cały dzień widziałem zresztą tylko jeden wóz jadący przez miasto. Może miejscowi bali się snajperów, nieprzerwanie patrzących na nich z gór? Przy barykadach grupy mężczyzn, czekających na coś, stali po dwudziestu – trzydziestu, dyskutując. Otwartych było kilka sklepów. Ludzie robili pośpieszne zakupy i wracali do domów, by zdążyć przed końcem rozejmu. Gdy wracałem zatrzymał się przy mnie samochód ewakuujący turystów. Kierowca spytał czy mam się gdzie schować w razie strzelaniny, a gdy potwierdziłem, odjechał.

Na uliczce poniżej hotelu napotkałem na silny patrol żołnierzy. Stali, schowani w zaułku, jakby bali się wyjść głębiej w miasto. Nic dziwnego, kwadrans wcześniej drogę przede mną przebiegło dwóch cywili uzbrojonych w kałasznikowy, ewidentnie bojowników. Wojskowi byli bardzo ostrożni, poza paszportem sprawdzili torbę fotograficzną i zawartość aparatu. Chwała Bogu, minutę wcześniej wymieniłem w nim kartę, w przeciwnym razie skasowaliby zdjęcia zrobione na mieście. Poinformowałem ich o cudzoziemcach jacy będą ewakuować się z naszego hotelu, wróciłem do siebie. Po powrocie, nie wiedząc co dalej nastąpi, nagryałem swoje spostrzeżenia.

O czternastej nie padły żadne strzały. Wieczorem także. Każde kolejne zawieszenie broni przedłużano. Nazajutrz wróciłem na miasto, by pomóc złapać samochód do Duszanbe dwójce Kanadyjczyków. Niemal moi wszyscy towarzysze wyjechali, żegnaliśmy się, życząc sobie powodzenia w wydostaniu się z Pamiru i w dalszej drodze. Na ich miejsce pojawiło się kilku nowych. Z Duszanbe przyjechało dwóch Anglików, mających nadzieję wyrobić tu wizy afgańskie. Gdy zorientowali się w sytuacji byli zawiedzeni, w gruzach legł plan ich miesięcznego urlopu. Z okolic Aliczur przyjechali też Polacy, Dorota i Krzysztof.

Codziennie myślałem o tym, by wyruszyć w góry, szybko zrozumiałem jednak, że jest na to za późno. Droga na południe, do Korytarza Wahańskiego, była zamknięta, żołnierze nie wpuścili mnie nawet do południowej części Chorogu, o wyjściu na drogę w stronę Iszkaszimu i przejścia z Afganistanem nie było mowy. Afgański konsulat ewakuował się zostawiając opuszczony budynek. Na wizę nie miałem co liczyć, ze smutkiem zrozumiałem, że wizyta w tamtym kraju będzie musiała poczekać. Nie mogłem jednak darować sobie zabrania z miasta drobnej pamiątki – wspiąłem się na bramę placówki i kawałkiem stłuczonej szyby odciąłem z masztu flagę Afganistanu, która od tej pory służy mi za koc.

Kolejne dwa dni nie przyniosły wielkich zmian. Barykady z ulic częściowo usunięto, ale wojsko nie pojawiało się w mieście, czekając na drodze kilka kilometrów dalej. Po ulicach jeździły samochody, zza okien których wystawały białe flagi. Mieszkańcy wiedzieli, że będąc całkowicie zależnymi od zaopatrzenia ze stolicy lub Chin, nie przetrwają długo tego oblężenia, z drugiej strony rozmowy walczących stron ciągnęły się w nieskończoność. Coraz więcej informacji docierało do mnie z rozmów na ulicach. Pamir, od czasów wojny domowej, jest regionem opozycji występującej przeciwko prezydentowi. Zbrojne incydenty wydarzają się tu co roku, gdy władza w Duszanbe rozprawia się z członkami opozycji, oskarżanymi o religijny ekstremizm. Żadne wcześniejsze starcia nie były tak krwawe jak te, których mimowolnymi świadkami byliśmy. Na ulicy zaczepiali mnie przypadkowi ludzie, rozmawialiśmy wtedy przez chwilę. Według ich słów mieszkańców zginęło około 60 osób, po równo żołnierzy i miejscowych, i to nie tylko bojowników, ale i przypadkowych mieszkańców. Jakąś kobietę trafiła zabłąkana (albo i nie) kula na podwórzu, jakiś mężczyzna zginął, gdy wychylił się przez okno.

- Nasi ludzie znajdowali w górach żołnierzy z bronią. Młodych chłopaków, po dwadzieścia lat. Nigdy wcześniej w boju. Co zrobić z takimi dzieciakami? Nie zabijali ich, odbierali tylko broń i puszczali wolno – powiedział mi ktoś. Inny dodał, że jeden ze snajperów na górze został ciężko ranny, ale helikopter nie mógł go podjąć spośród skał i żołnierz zmarł na górze. Wszyscy winą obarczali prezydenta. Dla niego zabójstwo naczelnika KGB było tylko wygodnym pretekstem do jeszcze jednego uderzenia w to, co uważa za bastion opozycji i siedlisko radykalnych ruchów religijnych przedostających się z Afganistanu.

A sam Tolib, przywódca bojowników i były komendant z Iszkaszimu? Może i był zabójcą, a może nie. Z całą pewnością tak on jak i zabity szef KGB mieli ręce po pachy unurzane w heroinie przemycanej z Afganistanu.

Szóstego dnia spakowałem wreszcie plecak i pożegnałem z rodziną Sajida. Miejscowi kierowcy, proponujący podwiezienie do Duszanbe, żądali 100 dolarów od osoby – dwa razy więcej niż rzeczywista cena. Taksówek na północ było jednak jak na lekarstwo, wykorzystywali więc sytuację. Na szczęście wystarczyło opuścić Chorog. Razem z Dorotą i Krzysztofem złapaliśmy, po kilku niepowodzeniach, samochód do Ruszan, 60 kilometrów na północ, skąd jeszcze tego samego dnia, za 50 dolarów od pasażera, wynajęliśmy prywatny samochód jadący do stolicy. Wojsko bez problemu wypuszczało ludzi z miasta. Gdy odjechaliśmy dwie – trzy godziny wrócił nagle zasięg telefonów komórkowych.

Kilka dni po tym jak opuściliśmy Chorog rebelianci zaczęli składać broń, korzystając z amnestii obiecanej im przez ministra obrony. Ich szef, Tolib Ajombek, oddał się w ręce władz.

-----

Do Duszanbe przyjechałem, jak się okazało, na darmo. Wizy do Afganistanu nie dostanę, musiałbym przedstawić list polecający z polskiej placówki dyplomatycznej. Akurat, już widzę jak polska ambasada z Kabulu wysyła mi zaproszenie do tego kraju! Wiza uzbecka wymaga zaproszenia z agencji turystycznej – dwa tygodnie oczekiwania. Jedyne wyjście to powrót do Kirgistanu, który w tym miesiącu zniósł obowiązek wizowy dla obywateli Unii. To moja jedyna szansa, choć znacznie lepiej bym zrobił zostając w górach do końca i wracając do Osz tą samą drogą, która przybyłem. Teraz muszę także wracać do Osz, tyle że bardzo okrężną drogą, przez góry północnego Tadżykistanu i dolinę Fergany. Strata czasu, kasy i okazji na jeszcze tydzień w górach. Cóż, bywa i tak. A więc – kierunek Kirgistan, raz jeszcze.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (17)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2012-08-30 05:00
Straszne dni ! .
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013