Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Spotkania na Dachu Świata
Zwiń mapę
2012
22
sie

Spotkania na Dachu Świata

 
Tadżykistan
Tadżykistan, Alichur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 48571 km
 
Cuda – wierzysz, że mogą się zdarzać? A jednak przytrafiają mi się każdego dnia od chwili wjazdu w Pamir. Niekoniecznie wielkie i spektakularne, ale dla mnie to cuda. Widok jeziora Karakol o poranku, kolory skał gdy maszeruję pustynnym płaskowyżem, spotkania z ludźmi i rozmowy, podczas których poznaje się rzeczy, jakich nie znajdzie się w żadnej książce. Pamir, im dłużej tu jestem, tym bardziej niezwykłym okazuje się być miejscem. Piękne góry i spotkania z ludźmi. Tylko i aż tyle, podróżowanie w najprostszej formie.

Nawet zadowolony jestem, że wyjeżdżając z Osz zabrałem w drogę zbyt mało pieniędzy. Po przyjeździe do Murgab oddałem kierowcy ostatnie kirgiskie somy, zostając z czterdziestoma dolarami, jakie musiały mi wystarczyć na dziesięć dni życia w górach i przejechanie całej Pamir Highway aż do Chorogu. Mając gotówkę mógłbym, wzorem angielskich turystów, przejechać całe góry wygodnym dżipem nie myśląc o niczym. Na szczęście muszę kombinować, podróżować autostopem i spać pod gołym niebem. To męczy, ale ułatwia spotkania z ludźmi, pomaga poznać ich życie, po prostu zbliża. Jeśli istnieje sposób podróżowania pozwalający na lepszy kontakt z lokalną rzeczywistością, to jest nim chyba tylko wędrówka rowerem lub pieszo.

Z Murgab wychodzę wieczorem, w kompletnej ciemności, opuszczając pełną komarów dolinę. Okolica jest cudownie piękna gdyby nie te robactwo. Komary w tym rejonie nie są wielkie, ale wredne, w dodatku trudno je zabić jednym pacnięciem. Te bydlęta wydają się mieć pancerzyki z hartowanej stali i aby je uśmiercić trzeba naprawdę silnego ciosu. Rano lokalną marszrutką dostaję się do Aliczur. Dzień wcześniej wpadł mi przypadkiem w ręce przewodnik archeologiczny po Pamirze, który opisuje kilka interesujących miejsc w górach na północ od szosy, na kolejny tydzień postanawiam więc zamienić się w poszukiwacza skamieniałości.

Z Aliczur idę doliną na północ. Pierwsze spotkanie czeka mnie kilka godzin później. Zatrzymuje się w górnej części doliny by sfotografować stado jaków i na robieniu zdjęć mija mi kilkadziesiąt minut. Gdy zarzucam plecak, w oddali na ścieżce pojawia się młody Kirgiz na koniu. Podjeżdża, zaprasza bym został na herbatę i przenocował w jurcie. Prawie nie mówi po rosyjsku, nie możemy porozmawiać, ale to nie szkodzi, gość w dom – Bóg w dom. Chłopak odjeżdża doglądać stada jaków które właśnie minąłem, ja zaś podchodzę do stojącej pośrodku pastwiska jurty. Przed drzwiami pasterskiego namiotu stoi kobieta. Wygląda na sędziwą, ale kto wie ile naprawdę ma lat? Ciężkie warunki i ostry klimat błyskawicznie dodają człowiekowi lat. Tuż obok pracuje jej córka. Obydwie powtarzają zaproszenie, gestem pokazując mi drzwi. Zdejmuję buty i wchodzę do środka.

Jurta jest wielkim, okrągłym namiotem, rozpiętym na drewnianym szkielecie z cienkich deszczułek. Dach okryto dodatkowo grubym materiałem chroniącym przed deszczem. Wnętrze wyłożone jest dywanami. Pośrodku stoi niewielki piec, jedyne źródło ciepła. Co pewien czas któraś z kobiet gołymi rękami dokłada do pieca wyschnięty nawóz jaków. Wschodni Pamir leży na wysokości ponad 4000 metrów, nie ma tu ani jednego drzewa, nawóz tych zwierząt jest więc jedynym dostępnym nawozem. W niżej położonych osiedlach pali się w domach wyschniętymi, karłowatymi krzaczkami. Tu, w górach, nie ma nawet tego. Dym z pieca uchodzi kominem, wyprowadzonym przez okrągły otwór w dachu. Pod ścianami stoją drewniane szafki, na nich naczynia, sztućce, budzik, jakieś drobiazgi.

Siadam w głębi jurty. Młoda dziewczyna rozwija na podłodze kirgiski „stół”, niewielki koc, przykryty folią zamiast obrusa. Kładzie na nim chleb i małe pierożki, śmietanę i masło, to ostatnie nieco inne niż nasze, bo świeże i z resztkami mleka. Jest też oczywiście herbata podawana w małych czarkach. Jem i piję, młoda Kirgizka siedzi z boku nie odzywając się. Gdy wypijam herbatę, nalewa jeszcze, gdyż filiżanka nie powinna być pusta nawet na chwilę. Jurta dobrze trzyma ciepło, po 10 minutach w środku zaczynam ściągać kolejne warstwy ubrania. Pół godziny później zjawia się młody pasterz. Zajmuje miejsce swojej siostry przy stole i zaczyna jeść, także dolewając mi herbaty. Gdy napełnia czarkę, lewą dłoń kładzie na sercu, prawą zaś podaje mi napój. Nie wiem czy mam odpowiedzieć mu tym samym, w końcu jednak zaczynam powtarzać ten gest. Wieczorem zjawia się najstarszy brat, siedzimy więc przy „stole” we trzech. Nie wiem jak dać do zrozumienia gospodarzom, że już się najadłem. Kilka razy gestem pokazuję, że jest pełny, ale to nie działa, co chwilę dostaję kolejne kawałki chleba lub ktoś podsuwa mi śmietanę.

Zawsze gdy goszczę w jurcie zadziwia mnie, jak uboga jest dieta, pozwalająca przeżyć mieszkańcom wysokich gór. Mąka i mleko jaków to dwa dostępne rodzaje pokarmu. Z tego pierwszego otrzymuje się chleb, z drugiego – masło, ser i śmietanę. Posiłki spożywa się dwa – trzy razy dziennie, niezmiennie takie same. Warzywa i mięso wydają się nie istnieć w jadłospisie, choć od czasu do czasu na pewno zabija się tu jakiegoś barana. Może dieta koczowników jest bardziej urozmaicona, gdy zjada na zimę do swoich wsi? Na tej pustyni pożywienie nigdy nie jest zbyt urozmaicone, a ludzi nie zawsze stać na produkty przywożone przez góry z Chin lub Kirgistanu.

Gdy jemy starsza kobieta rozkłada na ziemi niewielki dywanik i klęka do modlitwy, nie zwracając uwagi na rodzeństwo rozmawiające między sobą i bawiące się z biegającym po jurcie dwulatkiem, najmłodszym członkiem rodziny. Modli się ponad pół godziny, znacznie dłużej niż zwykli to czynić muzułmanie. Nie śmiem pytać dlaczego, może to specyfika ismailitów zamieszkujących te góry? Spotkaliśmy już wyznawców tego odłamu islamu w Karakorum, nigdy jednak nie widzieliśmy ich podczas wieczornej modlitwy. Sporo u nich odmiennych zwyczajów, dlatego budzą czasem nieufność wśród żyjących na nizinach sunnitów. Zwracam na przykład uwagę, że w czasie gdy Kirgizka modli się, jej synowie bawią się z małym braciszkiem za jej plecami. W islamie arabskim czy irańskim nie do pomyślenia jest, by kobieta modliła się przed mężczyzną, ten nie ma bowiem prawa widzieć kształtów jej ciała. Narody żyjące w górach mają jednak swobodniejsze zasady, co wiąże się pewnie z trudnym środowiskiem życia i koniecznością przebywania razem na małej przestrzeni jurty bądź domu.

Dopiero gdy najedzą się mężczyźni, wokół narzuty służącej za miejsce posiłku siadają kobiety. Małymi kawałkami chleba i masła karmią dwulatka, który nie wybrzydza ani trochę w czasie posiłku. Gdy wreszcie wszyscy kończą mogę wstać i ja. „Amen” – mówią wszyscy, przesuwamy dłońmi po twarzach w geście podziękowania i kolacja jest skończona. Młoda Kirgizka odsuwa zasłonę wisząca za moimi plecami, gdzie leżą dziesiątki równo złożonych koców i narzut. Układa je warstwami i po chwili na ziemi czeka już pięć posłań.

Rano w dolinę przyjeżdża grupa pamirskich Tadżyków. Wpadli w interesach, by zabrać do Aliczur część z jaków, które pasą się wokół. Za jurtą wznosi się kamienne ogrodzenie, w nim stłoczone na noc owce oraz jaki. Chwilę trwa wybieranie właściwych zwierząt, które zaraz potem kilku chłopców zaczyna odprowadzać w dół. Goście wchodzą do środka na herbatę, rozmawiają z kobietami i po chwili znikają. Na śniadanie jemy to, co wczoraj wieczorem, jest jeszcze herbata z mlekiem, masłem i solą. Moi gospodarze jedzą rodzaj owsianki, która przyrządzają, wrzucając do słonej herbaty kawałki chleba i dodając jeszcze po łyżce masła. Potem każdy rusza do swojej pracy, bracia wyganiają zwierzęta na pastwisko poniżej jurty, ich siostra idzie wydoić jaki. Żegnam się i ruszam wyżej.

Podejście na wysoką przełęcz zajmuje pięć godzin, o wiele dłużej niż przypuszczałem. Moja kopia radzieckiej sztabówki jest w tym miejscu niezbyt czytelna, przez co mylę się w ocenie wysokości o prawie pół kilometra. Pasterska ścieżka na drugą stronę gór szybko znika, idę przez kamienie i śnieg, by wyjść na prawie 5 tysięcy metrów. Za przełęczą czeka dolina Bazar Dara. Śniegu jest jeszcze więcej. Przed zachodem słońca udaje mi się wreszcie sforsować rzekę i wyjść drogę, przy okazji nabierając nieco wody w obydwa buty.

Kiedy zastanawiam się, jak bez namiotu i w cienkim śpiworze spędzić noc na czterech i pół kilometrach, zza zakrętu wyłaniają się budynki. Na pierwszy rzut oka – kopalnia. Spotykam kilku mężczyzn, Pamirczyków z Chorogu. Nie mają kirgiskich twarzy, ich odrobinę ciemniejsza skóra i europejskie oczy przywodzą na myśl mieszkańców Kaukazu. Pytają dokąd idę.

- Szukam takich starych osiedli, ruin.

- A, to niedaleko. Pójdziesz jeszcze osiem kilometrów w dół i to tam. Nazywamy to miejsca Samarkanda, bo jest tak stare, że pamięta czasy królestwa Samarkandy. Gdzie śpisz? – pada znienacka pytanie.

Namiotu nie mam, ale to nie problem. Okazuje się, że w blaszanych barakach miejsca jest dość, mogę więc przespać się w którymś z pokoi. Szczęka opada mi jednak, gdy słyszę pytanie „czy chcesz się wykąpać?”. Okazuje się, że na wysokości 4500 metrów stoi tu bania z gorącą wodą! Godzinę później, czysty po wyjściu z gorącej łaźni, siadam w baraku służącym za stołówkę. Tu posiłki zapewnia górnikom rząd Tadżykistanu, więc nie muszę się krępować jedząc ze wszystkimi. W odróżnieniu od moich porannych gospodarzy, Pamirczycy bardzo dobrze mówią po rosyjsku. Wydobywają tu srebro, w miejscu, które eksploatowano już przed wiekami. Za czasów Związku Radzieckiego miejsce działało również, ale po upadku Sojuza zostało opuszczone. Teraz ludzie wrócili tu, by rozkopywać góry szukając kruszcu. Jeden z górników, pół-Rosjanin, pół-Tadżyk, dobrze zna Polskę. Koledzy, zapewne z powodu brody, nazywają go w żartach tadżyckim Żydem, on odpłaca im tym samym. Słysząc, że jestem turystą, zabawia mnie opowieściami o górach i ludziach którzy w nich zginęli: geologu który zimą zamarzł na przełęczy, z której właśnie zszedłem, alpiniście któremu podczas upadku skała odcięła głowę tak, że szukano jej trzy dni, turyście który po upadku ze skały spędził kilka nocy w jednym namiocie z trupem kolegi, bo nie wiedział jak wezwać pomoc. Na szczęście ja spędzam noc w lepszym towarzystwie: dostaję pokój do spółki z brodatym górnikiem. Rano zjadam podwójną porcję owsianki i idę w dół.

Dolina Bazar Dara to Pamir w najpiękniejszym wydaniu. Na wysokości ponad 4 kilometrów roślinności nie ma prawie wcale, cała geologia leży tu na wierzchu, kolory gór widać jak na dłoni. Każda ściana skalna to mozaika barw. Gdzieś po ponad godzinie dostrzegam powyżej ścieżki białe kamienie ułożone w rzędzie niczym ogrodzenie. Podchodzę wyżej. Wokół mnie kilka wzgórków usłanych kamieniami, gdybym trafił tu przypadkiem nie zwróciłbym na nie uwagi. Kilkadziesiąt metrów dalej trafiam jednak na nieźle zachowane ruiny domu. A więc odnalazłem Samarkandę, stare osiedle górnicze sprzed tysiąca dwustu lat.

FILM Z RUIN: http://vimeo.com/47395019

Kawałek dalej droga skręca na południe, z powrotem w dolinę Aliczur. Gdy zaczynam podejście, zza zakrętu objawia się nagle cysterna, jak się domyśliłem – wioząca paliwo do kopalni. Górnicy muszą zużywać go sporo do buldożerów, w kuchni i do generatora prądu. W szoferce siedzi trzech Tadżyków. Gdy mnie widzą, wytrzeszczają oczy, po czym kierowca, sięgając gdzieś w przepastne trzewia szoferki, wyciąga w moim kierunku torebkę z cukierkami. Pamirska gościnność, po raz nie wiadomo który, objawia się na tym pustkowiu. Na moje „a wam nie trzeba?” chłopcy machają rękami mówiąc, że mam zjeść wszystko.

W drodze powrotnej planuję wejście na kolejną wysoką przełęcz, z której łatwo dostałbym się w okolice wczorajszej kirgiskiej jurty. Jednak rzut oka od strony północnej odstrasza, właściwie nie bardzo wiem jak mógłbym na nią wejść, nie wspominając o potężnym płacie śniegu leżącym na stoku. Muszę iść dalej drogą która, choć wygodniejsza, prowadzi o jedną dolinę dalej. Po całym dniu mam już miękkie nogi i gęba śmieje mi się na widok kolejnej jurty stojącej w oddali, nie mam jednak okazji tam nawet zajrzeć. Gdy jestem już pół godziny od niej, dogania mnie niespodziewanie cysterna wracająca z kopalni. Wbijam się do szoferki na czwartego, miażdżąc plecakiem siedzących obok. Po drodze śledzę jeszcze, jak przedsiębiorczy Tadżycy wymieniają państwową benzynę na kefir od pasterzy. Tak dojeżdżamy do Pamir Highway. Po zimnej nocy spędzonej pod peleryną uznaję, że trzeba wzmocnić siły. Do Aliczur mam pięć kilometrów pieszo. Nie docieram tam jednak sam, w połowie drogi zgarnia mnie kierowca TIR-a. Wspólnie zachodzimy do lokalnej jadłodajni, a gdy zamawiam lagman, czyli życiodajne kluski, okazuje się, że nie mogę nawet za nie zapłacić, gdyż szofer niepostrzeżenie zrobił to za mnie i protestuje, gdy wyciągam portfel. Moja szczęka opada i turla się do drzwi…

Z Aliczur obieram kierunek na zachód. Tego dnia chcę zrobić ponad dwadzieścia kilometrów. I nie wykonuję nawet jednej tysięcznej tego planu!

Gdy opuszczam przydrożny bar, wpada mi w oko samochód na poboczu. Rzecz nietypowa – ma rosyjskie numery. Przystaję by mu się przyjrzeć i w tym momencie twarz o rysach wybitnie słowiańskich wychyla się przez okienko. W wozie siedzi dwójka Rosjan, ojciec i syn. Andriej i Kuźma są z Moskwy. Przyjechali w Pamir starym samochodem marki „Oka”. Wóz przypomina Fiata Cinquecento, choć jest nieznacznie mniejszy i od trzech dni służy dwójce podróżników za przymusowy dom. Przednia oś wozu pękła, a zamówiona część ma zostać dostarczona przez jakiegoś miejscowego podpułkownika za kolejne dwa-trzy. Dokładnego terminu nikt nie zna, moi znajomi nie zamierzają się więc ruszać z wozu i spędzają w nim całe dni i noce. W bagażniku leżą jakieś torby, brezentowe plecaki i pudła, w nich jedzenie zabrane z domu. Lokalni co jakiś czas zapraszają ich do siebie, ale bezskutecznie. Andriej i Kuźma boją się, że pod ich nieobecność pojawi się wojskowy i nie zastawszy ich, odjedzie ze zbawienną częścią. Siedzą więc twardo w wozie. Miejscowym żal jest dwójki pechowców, częstują ich więc jedzeniem. Przynajmniej tyle mogą zrobić.

- Zapraszają, zapraszają, ale coś w nich jest takiego, że im nie ufam. Kiedyś też zapraszał nas w Kirgistanie jeden facet. W końcu zgodziliśmy się u niego zostać i gdy powiedzieliśmy „No, zgoda” nagle morda mu skisła. Spodziewał się że będziemy odmawiać do końca. Z tymi jest podobnie, więc nie chcę nawet próbować – mówi Andriej. Umościłem się na przednim siedzeniu, on za kierownicą, Kuźma na bagażach z tyłu i tak zaczęła się nasza rozmowa. W swoim reportażu z Kołymy, Jacek Hugo-Bader napisał, że rozmawiał z jakimś Rosjaninem dwie doby bez przerwy, czasem tylko drzemiąc na zmianę. Nie uwierzyłem. A teraz wierzę, bo siedząc w małej „Oce” spędzam z nimi, z zegarkiem w ręku, 27 godzin. Z tego przesypiamy siedem, przegadujemy zaś dwadzieścia. Z Rosjanami to możliwe.

Ściśnięci w mikroskopijnym wnętrzu zaczęliśmy rozmowę od podróży. Andriej i Kuźma widzieli już niejedno i nie pierwszy raz wyrwali się w podobną drogę, choć pierwszy raz spotkał ich taki pech. Szybko jednak schodzimy na bardziej przyziemne i drażliwe tematy. Trochę krępujące jest rozmawianie z Rosjanami o polityce, ale słysząc jak wrogo odnoszą się do swojej władzy, pozbywam się oporów. Zahaczamy o Smoleńsk, katastrofę Tupolewa, Katyń, drugą wojnę światową, rozbiory. Kolejne godziny stają się lekcją pokory i wyrozumiałości. Gdy wspominam coś o zbrodniach stalinizmu, Andriej uśmiecha się i mówi „słyszę polską propagandę!”. To co dla mnie znane z lekcji historii, jemu bywa obce. Nie bez powodu większość Rosjan święcie wierzy, że wojna zaczęła się w 1941 roku – to zostało im wpojone. Andriej zna jednak dobrze historie naszych narodów i wie, że Polak przez krótki czas zasiadał na tronie Kremla. Wie o rozbiorach Polski. Wie też, że oficerów w Katyniu zabijano za pomocą niemieckiej amunicji. Młody Kuźma co chwilę przerywa ojcu, zazwyczaj gwałtownie i głośno, ożywiając się podczas dyskusji o Iranie. Czyta Koran i uznaje panujące tam prawa za normalne i logiczne, a gdy wspominam, że spędziłem kilka tygodni w kraju i wiem, że nie ma w nim prawdziwej wolności, słyszę od razu pytanie: jaki pożytek z wolności gdy nie ma co jeść? Czy nie lepiej oddać wolność w zamian za dobrobyt, tak jak tam? Zagryzam wargi i wiem, że pewnych rzeczy nie uda mi się wytłumaczyć moim kiepskim rosyjskim. Odpowiadam tylko:

- Wiesz, gdy nie ma wolności nawet najlepszy chleb traci smak.

Jednym z ciekawszych wątków staje się Aleksander Łukaszenka. Dla Polski i Europy Zachodniej – znienawidzony dyktator biednego kraju. Dla Rosjan – wzór wodza, który w ciągu kilku lat wytępił bandytów i zlikwidował korupcję. Sama Białoruś zaś to dobrze prosperujący kraj z nieźle zarabiającymi obywatelami. Normalnie, muszę pojechać i sprawdzić.

Dyskusja z nimi zmusza jednak do myślenia. Czy nasze postrzeganie historii i polityki się różnią? A jeśli tak to dlaczego? Kto ma rację w tych rozmowach, kto zna prawdę, a kto jest nieświadomą ofiara propagandy głoszącej jedynie słuszne zdanie? A może obydwa się mylimy? Na wiele pytań rozmówców odpowiadam, a odpowiedzi budzą zdziwienie. Czy w ogóle istnieje prawda o sprawach które poruszamy?

Andriej widzi chyba, że nie czuję się dobrze w tej rozmowie i w sekundę zmienia temat. Przez kolejne godziny rozważamy twórczość Tarkowskiego, przy czym to on bije mnie na głowę znajomością zarówno polskiej, jak i rosyjskiej kinematografii. Tematy polityczne jeszcze wracają, na szczęście nie tak ciężkie jak poprzednio. Na zewnątrz zimno, ale dostaje propozycje położenia się w wozie. „Będzie cieplej” – mówi Andriej. Trzech mężczyzn zwija się więc na fotelach mikroskopijnej „Oki” i zapada w sen.

Nad ranem poznaję pasję jakiej oddaje się starszy z tej dwójki. Andriej wyciąga sztalugę, kawałki kartonu i zaczyna przenosić na nie odległe widoki górskie, dla ćwiczenia, jak mówi, by nie stracić wprawy w ręce. Stoi przy samochodzie godzinami. Od czasu do czasu podchodzą do niego miejscowi. W przerwach jemy śniadanie, rozmawiamy o polskich aktorach, robimy zdjęcia, porównujemy nasz sprzęt fotograficzny. Kuźma gotuje herbatę na maszynce schowanej w bagażniku. Niewiarygodne, jak moi dwaj znajomi potrafią żyć na tej małej przestrzeni, zawalonej w dodatku mnóstwem bagaży. Na noc wystawiliśmy część mniej cennych rzeczy na zewnątrz, syn Andrieja i tak śpi jednak na stercie rzeczy. Jedzą niewiele: wieczorem na kolację chrupki, rano zupka chińska. Na wysokości czterech kilometrów człowiek szybko traci siły, oni jednak pozostają optymistami. No, może poza chwilami, gdy dyskusja schodzi na tajemniczego podpułkownika. Nowa część ma przylecieć do Duszanbe i zostać przywieziona do Aliczur. A jeśli nie przyjedzie? Obaj zaczynają rozważać czy i za ile sprzedać wóz miejscowym, tak by nie stracić i móc jeszcze wrócić do domu. Propozycje kupna słyszymy kilka razy dziennie, co pokazuje, jakim rarytasem jest najnędzniejszy nawet środek transportu w tej okolicy.

Spotkaliśmy się o dwunastej. Samochód Andrieja i Kuźmy opuszczam o trzeciej po południu dnia następnego. Wymieniamy adresy, uściski dłoni i życzenia szczęśliwej podróży. I tak kończy się jedno z najciekawszych spotkań tej podróży.

Na zachód od Aliczur zaczyna się pustkowie, droga prowadzi przez 25 kilometrów pamirskiego płaskowyżu. Trakt jest wyraźny, widać nawet ślady jakiś rowerzystów, ale gdy ostatnie domy znikają mi z oczu czuję się jakby pośrodku niczego, jest tylko lekko falujący krajobraz i góry na horyzoncie. Po trzech godzinach trafiam na słone jeziorka i opuszczone osiedle pasterskie. Tak jak wcześniej w okolicy Karakol i Murgabu, tu także krajobraz rzuca na kolana, surowy, rozległy i pełen barw jakich próżno by szukać w polskich górach. Przez kilka godzin wypatruję dobrego miejsca na biwak i dopiero późną nocą kładę się w moim kokonie nad rzeką. Nazajutrz docieram nad jezioro Jashilkul.

Zamierzam odnaleźć trzy miejsca, o których wspomina przewodnik archeologiczny: ruiny z początku naszej ery, starsze o ponad tysiąc lat kamienne kręgi i gorące źródło. Pierwsze z nich widać już z daleka, muszę jednak przeprawić się przez rzekę. Woda w jej końcowym odcinku jest głęboka, na szczęście prąd niezbyt silny. Po drugiej stronie, stoi nad jeziorem kilka ruin opisywanych jako mauzoleum Bekbulat – nazwa nieco myląca, gdyż nikt nie wie na pewno kiedy powstały te budowle, ani jaką funkcje pełniły. Nie znaleziono w nich grobowców, nazwa „mauzoleum” jest więc zwyczajowa. Kamienne ściany wytrzymały próbę czasu, widać nawet częściowo zawaloną kopułę. Idąc dalej wzdłuż północnego brzegu spotykam rodzinę Francuzów. Nie udało im się dotrzeć do kręgów, ostrzegają natomiast przed węszącymi w okolicy strażnikami parku narodowego, kasującymi turystów za wstęp. Po ich odejściu maszeruję długo. Droga nieco monotonna, plecak ciąży, zastanawiam się czy jest sens wysilać się tak dla paru zdjęć leżących na ziemi głazów? Ostatecznie takich miejsc na Ziemi jest mnóstwo, w dodatku łatwiej dostępnych. Zwalczam jednak lenia i pokonuję ostatnie zakręty, by późnym popołudniem znaleźć się na miejscu. Dwa pierścienie niewysokich kamieni leżą na tarasie powyżej jeziora, w jednym z nich widać mniejsze skupiska kamieni. W dolinie poniżej widać jakiś żółty namiot i człowieka, poza tym jestem całkiem sam. Odpoczywam, fotografuję, a na odchodnym zrzucam plecak i na dwie minuty kładę się w środku większego kręgu. Zamykam oczy, ale moc nie napływa. Może zabrakło jakiegoś rytuału albo miejsce nie działa tak, jak sobie to wyobrażałem? Wracam i wieczorem docieram do ruin. Francuzi pokazali mi wcześniej miejsce, w którym spod ziemi wypływa gorąca woda i okazuje się, że jakaś dobra dusza zbudowała w tym miejscu maleńki baraczek, tworząc rodzaj łaźni. W jego podłodze znajduje się obszerny basenik tak ciepły, że wchodzić do niego trzeba powoli. Na zewnątrz noc i zimno, a ja zrzucam nieprane od dwóch tygodni ciuchy i pluskam się w parującej wodzie. Zdjęcia z tamtego miejsca stałyby się pewnie hitem tego bloga, mam jednak litość dla bardziej wrażliwych Czytelników.

Rano ponownie przechodzę przez rzekę i przez rozległy płaskowyż docieram nad mniejsze jezioro Bulunkul. Tam długo odpoczywam, a wieczorem jestem już kilkanaście kilometrów dalej na Pamir Highway. Szosa jest KOMPLETNIE pusta. Siadam pod słupkiem kilometrowym, w jedynym w miarę płaskim miejscu w okolicy i czekam. Wieje, robi się zimno, tymczasem poza jednym samochodem osobowym nie pojawia się nic. Na marszrutkę mnie nie stać, w kieszeni mam tylko kilka somoni, czyham więc na ciężarówki jadące z Chin. Nie wiem jak dogadam się z kierowcami i co zrobię gdy będą chcieli kasę, byleby zabrali mnie z tego pustkowia. Tuż przed zachodem słońca wydarza się wreszcie oczekiwany cud – w oddali widzę kolumnę wozów. Gdy docierają do mnie macham na pierwszy z nich. Kierowca, Ujgur, zatrzymuje się i gestem pokazuje bym wskakiwał. Na wieczór dojeżdżamy do małego budynku czajkany czyli herbaciarni-zajazdu, gdzie nocuje kilka załóg. W zimnym świetle samochodowej lampki kierowca gotuje kolację, częstuje mnie zupką chińską i już po chwili siorbiemy we dwóch na potęgę, stojąc obok szoferki. Potem on zasypia u siebie, ja zaś walę się na ławie obok parkingu, przykrywając wszystkim co mam. Rano zjeżdżamy z przełęczy w zieloną dolinę Gunt. Na posterunku przed miastem kilku żołnierzy, próbuje bezskutecznie wymusić łapówkę. Późnym rankiem jestem w Chorogu.

Tam czekają na mnie złe wieści. Afgański konsulat, zazwyczaj przyjazny dla turystów, nie wydaje wiz, a przejścia graniczne w Chorogu oraz Iszkaszimie są zamknięte. Zaledwie wczoraj kilku bandytów zatłukło na południe od miasta lokalnego szefa KGB. Podejrzani to Afgańczycy, sytuacja jest więc napięta, a do miasta ściąga wojsko. Kobieta z konsulatu radzi „przyjdź za cztery dni”, może wtedy wszystko się uspokoi. To kiepska wiadomość. Nie poddaje się jednak, robię duże zakupy i nazajutrz postanawiam ruszyć przez góry w stronę Korytarza Wahańskiego. Wieczorem zasypiam na tarasie hoteliku „Pamir Lodge”, myśląc o porannym wyjściu na południe.

O czwartej rano budzą mnie strzały z kałasznikowa.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (19)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
marianka
marianka - 2012-08-28 18:06
Nie mogę się napatrzeć na zdjęcia ani wybrać - ludzie czy krajobrazy;)
 
zula
zula - 2012-08-30 05:04
..."moje" - skaczące zdjęcie i kolory Pamiru !
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013