Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Przez Kirgistan za jeden uśmiech cz. 1
Zwiń mapę
2012
23
cze

Przez Kirgistan za jeden uśmiech cz. 1

 
Kirgistan
Kirgistan, Cholpon-Ata
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 47109 km
 
„Jeśli ma być naprawdę trudna, podróż, tak jak życie, musi opierać się na finansowej niepewności. W przeciwnym wypadku staje się rutynową wycieczką, zabawą łódką na morzu, którą nazywa się „rejsem”… Podróżowanie to domena ludzi morza i wędrowców którzy nie mogą, lub nie chcą się dopasować. Jeśli planujesz wyruszyć w rejs i masz ku temu środki, odłóż to przedsięwzięcie do chwili, aż twój los się odmieni. Dopiero wtedy będziesz wiedział, o co naprawdę chodzi w morzu.

>Zawsze chciałem popłynąć na Morza Południowe, ale nigdy nie było mnie na to stać< powiedział pewien człowiek. To na co tak naprawdę nas nie stać to nie ruszyć z miejsca w ogóle. Uwikłani jesteśmy w pożerającą nas samych zasadę „bezpieczeństwa”. Wyznając tę zasadę wciskamy nasze życia w tryby rutyny i zanim się spostrzeżemy nasze życie się kończy.

Co jest nam tak naprawdę potrzebne? Kilka funtów żywności każdego dnia, ciepło, schronienie, sześć stóp na których możemy wyciągnąć nasze ciało – i jakaś praca przynosząca poczucie spełnienia. W materialnym sensie to wszystko i dobrze o tym wiemy. Nasze umysły są jednak wyprane przez system ekonomiczny w którym żyjemy i który wpędza nas do grobu przyciśniętego ogromem płatności, kredytów, niedorzecznych gadżetów i zabawek, które odwracają naszą uwagę od idiotyzmu całej tej farsy.

Lata przelatują, marzenia młodości porastają kurzem na półce z napisem „cierpliwość”. Zanim się zorientujesz, twój grób się zamyka. Gdzie więc leży odpowiedź? W wyborze. Co wybieramy: bankructwo portfela czy bankructwo życia?

Sterling Hayden, „Wanderer”

Ten cytat znalazłem zaledwie kilka dni wcześniej i postanowiłem podzielić się nim z Tobą, gdyż znakomicie oddaje on istotę tego, czym w ostatnich dniach stała się dla mnie podróż.

Tak się sympatycznie złożyło, że jakiś czas temu pewna gazeta połknęła tekst, który wysłałem jej kilka miesięcy wcześniej. Ucieszyłem się podwójnie, bo nie tylko tytuł był znany, ale i skromne honorarium się należało. Kłopot w tym, że ktoś o tym ostatnim zapomniał. Powrót z gór zaplanowałem, spodziewając się mieć zasilone konto. Ktoś jednak nawalił, dane „nie zaczytały się do systemu” i tak oto, na dzień przed tym, jak wydarzyła się katastrofa, ujrzałem w portfelu dno.

Jak przeżyć nie mając nic? Jak podróżować nie mając nawet złotówki?

W drodze przez miasto znalazłem na ulicy 20 somów, akurat tyle by zjeść coś na kształt kolacji składającej się z chleba i wody. Nazajutrz rano, gdy przechodziłem obok piekarni, zatrzymałem się by zrobić kilka zdjęć pracującemu w niej piekarzowi. Młody Kirgiz wytwarzał chleb tak samo, jak jego arabscy czy irańscy koledzy po fachu: w okrągłym piecu zwanym tandyr, przyklejając do wewnętrznych ścian placki z surowego ciasta i wyciągając okrągłe, płaskie bochenki. Spędziłem pół godziny rozmawiając, fotografując jego pracę i klientów, i odszedłem ze świeżo upieczonym chlebem w garści. Tego ranka, na przedmieściach stolicy znalazłem porzucony przez kogoś stary plecak. Mój dobytek mieścił się w nim bez kłopotu. Wybór miałem prosty: zostać w Biszkeku i czekać na cud, żywiąc się nie wiadomo czym lub ruszyć przed siebie, licząc na szczęście – jak w przytoczonym cytacie Haydena. Wahałem się, ale krótko. Za pasek plecaka zatknąłem kawałek kartonu z nazwą miejscowości odległej o około 150 kilometrów i zacząłem po prostu iść. Cel – Issyk kol, drugie największe jezioro górskie świata.

Sasza

Jeszcze zanim złapałem pierwszego stopa, moją uwagę przyciągnął Sasza. Tak naprawdę nazywał się inaczej, ale jego ujgurskie imię było zbyt trudne żeby je zapamiętać, przedstawił się więc rosyjskim. Sasza i jego rodzina są Ujgurami, mieszkają jednak tu, z dala od ojczyzny, którą zabrały im Chiny, jak sami mówią. Zobaczyłem go, jak formuje pracowicie bloczki z gliny i słomy do budowy swojego domu, i ta czynność zaciekawiła mnie tak, że spędziłem, przyglądając mu się, ponad godzinę.

„Pięć ton gliny, tona słomy” – powiedział mieszając składniki. „I wody tyle, żeby całość miała konsystencję śmietany”. Sasza wyrabiał masę za pomocą prostej motyki. Na dno drewnianej formy wrzucał garść słomy i dodawał wymieszane przed chwilą składniki. Wygładzał powierzchnię bosymi stopami, po czym przeciągał całość na drugą stronę podwórza i odwracał formę, z której wychodziły cztery mokre bloczki. Po wysuszeniu na słońcu powstawały z nich elementy nowego domu, ciężkie i twarde jak cegła. Na moich oczach powstało ich około stu. Na dom potrzeba było pięćdziesiąt razy tyle.

Na koniec dnia pomogłem mu przenieść kilkaset już wyprodukowanych aby schły pod ścianą domu. Potem usiedliśmy przy herbacie i rozmawialiśmy, szczególnie o życiu Ujgurów w Kirgistanie i za chińską kurtyną. Mama Saszy opowiadała o rodzinie żyjącej w Kaszgarze. „Odwiedzamy ich, ale dopóki nie będzie tam normalnie nie zamierzamy tam wracać. Będziemy mieszkać tutaj”. Sasza dodał później, że nawet tu nie zawsze jest łatwo. „Kiedyś wszyscy byliśmy biedni i wszyscy trzymaliśmy się razem. Kirgizi, Ujgurzy, bez różnicy. Teraz pojawiły się pieniądze i ludzie zaczynają patrzeć na siebie wilkiem”. Pokazał na pracujących tuż obok dwóch chłopaków, budujących dach nad sklepem. „Kiedyś nie robiło im różnicy, że my Ujgurzy, oni Kirgizi. Teraz krzywią się na nas, nie chcą obcych”.

Dzieciaki Saszy przynosiły kolejne czajniki czarnej herbaty. Gdy przenieśliśmy już wszystkie wyschnięte bloczki pod dom odpocząłem chwilę i poszedłem dalej.

Tatiana i Jurij

Godzinę później stopa dalej nie udało mi się złapać, ale w pewnej chwili zatrzymał się obok mnie kierowca. Wyglądał na wyraźnie zdumionego tym, że ktoś woli iść poboczem niż jechać marszrutką. O tym, że transport w Kirgistanie jest dość tani przekonałem się później, na razie nie miałem przy sobie nic. Wytłumaczyłem Kirgizowi, że kasy mam mało i wole jechać autostopem, na co ów, jakby nigdy nic wcisnął mi w garść 200 somów i, zanim zdążyłem powiedzieć cokolwiek poza „dziękuję”, machnął ręką i pojechał w przeciwną stronę. Byłem zupełnie zaskoczony. Podobna rzecz zdarzyła mi się już kiedyś w polskich górach, ale tu, gdzie spotyka mnie kompletnie obca osoba, z która ledwie mogę się dogadać? Ruszyłem dalej, a w głowie cały czas miałem ten pozytywny stan, jaki dopadł mnie tuz po utracie plecaka: pewność, że droga będzie mi sprzyjać, a pomoc zjawi się wtedy, gdy będzie potrzebna.

Zbliżał się wieczór, nie spodziewałem się zajść daleko. Człapałem po prostu poboczem, myśląc o jakiś miłych krzakach w których mógłbym spędzić noc. Wtedy zatrzymał się przede mną samochód. Jurij i Tatiana, dwójka Rosjan w średnim wieku, zaprosiła mnie do środka.

- Jedziesz do Balykczy?

- Tak planowałem.

- Tam nic ciekawego nie ma, lepiej jechać dalej, od razu nad jezioro. Choć, zmajstrujemy ci nową tabliczkę, bo na tej niewiele widać.

Podjechaliśmy do centrum kolejnego miasteczka, gdzie zaparkowaliśmy przed kafejką internetową. Tatiana była właścicielką. W środku gromada małolatów rąbała z karabinów maszynowych w wirtualnego wroga, a dwie dziewczyny przy ladzie pracowicie drukowały, kopiowały i skanowały. Na prośbę szefowej wykonały dla mnie wielki, elegancki napis „CZOLPON ATA” (cyrylicą rzecz jasna). Gdzie to było – nie miałem jeszcze pojęcia, ale podobno było tam ładnie i blisko do jeziora, więc czemu nie.

To co wydarzyło się później było największą niespodzianką ostatnich dni. Mówiąc, że w ich domu miejsca niewiele, Jurij podjechał ze mną do pobliskiego hoteliku, pozostałości po modelowym kołchozie z czasów sowieckich, obecnie nieco podupadłego, gdzie poprosił o nieduży pokój dla mnie. Potem zostawił mnie, abym mógł się przebrać i rozpakować, a pół godziny później spotkaliśmy się w ich mieszkaniu. Tam umyłem się, po czym zasiedliśmy do obiadu. Jadąc z nimi opowiedziałem historie podróży przez Rosję i Kazachstan, wspomniawszy też o straconym bagażu. Gdy wyszedłem z łazienki Jurij z uśmiechem wręczył mi śpiwór. Szczęka opadła mi do podłogi, a on wytłumaczył, że kupili go wiele lat temu i nigdy nie mieli okazji używać, więc może mi się przyda. Do kompletu dostałem też koszulkę i parę skarpet. Czyżbym wyglądał jak obdartus? Nie, moje ciuchy są jeszcze w porządku, tylko ta trzymiesięczna broda… Zjedliśmy obiad, do niego po dwadzieścia pięć gram wódki za nową znajomość, potem mnóstwo herbaty, a ja opowiadałem o drodze przez Rosję i tym co wcześniej. Na koniec odprowadzili mnie do hotelu, jeszcze raz przepraszając i mówiąc, że miejsca u nich niemnoga. Nazajutrz wracali do stolicy, pożegnaliśmy się więc tego wieczoru, rano zaś zostawiłem swój adres dziewczynom z kafejki i ruszyłem dalej.

Żydowski szpieg?

Chwilę później wzięła mnie do samochodu Kirgizka, podwożąc przez góry nad brzeg jeziora Issyk-Kol. Jechaliśmy wąskim kanionem rzeki Czuj, gdzie kirgiscy milicjanci czaili się z radarami na frajerów mogących zapłacić łapówkę. Tuż obok nich chińscy robotnicy budowali drogę. Właścicielka samochodu objaśniła, że główną drogę do stolicy zbudowali i budują nadal Chińczycy, ale już po roku w nowa nawierzchnia przypomina miejscami sito, trasę trzeba więc bez przerwy naprawiać – taka to kitajska robota. Po godzinie kanion rozszerzył się i w oddali błysnął błękit jeziora. W Balykczy złapałem kolejnego stopa, teraz już do celu. Planowałem dojechać do Czolpon Ata na kolację, ale nie było takiej potrzeby. Moim kierowcą okazał się Kirgiz mieszkający na co dzień w rosyjskim Birobidżanie. Nad brzegiem jeziora budował pensjonat, zaś swoje życie przepracował chyba w połowie krajów Azji, Europy i Ameryki. Pytał się nawet czy w stolicy Polski cały czas stoi to wielkie „coś”. Gdy wsiadłem do samochodu, spytał czy jestem Żydem, co trochę mnie zdziwiło, ale tylko do chwili gdy spojrzałem w lusterko. W czapce z daszkiem i trzymiesięczna brodą wyglądałem jak typowy pracownik izraelskiego kibucu. Gdy wyjaśniłem że nie, uznał, że muszę być amerykańskim szpiegiem, który podpatruje z Kirgistanu działania rosyjskiej i chińskiej armii. Takich jest tu podobno mnóstwo, przyjeżdżają jako studenci, a CIA finansuje im naukę aby potem czytać ich raporty. Na słuchaniu tej interesującej teorii spiskowej minęła mi podróż. Inżynier zawiózł mnie na plac budowy, gdzie czekali już jego robotnicy z chlebem i herbatą, a na koniec odwiózł do Czolpon Ata.

Katia

Kolejne dwa dni spędziłem w górach oraz na poszukiwaniu prehistorycznych wizerunków zwierząt sprzed 2-3 tysięcy lat, jakie zachowały się na głazach w tej okolicy. Deszcz wygonił mnie z gór, wróciłem więc na drogę i zacząłem iść, cały czas na wschód, brzegiem jeziora. Okolica stała się jakby bardziej pusta, nic nie jechało, nadchodziła noc. Z pobliskiego pola podebrałem kilka ziemniaków i ugotowałem je z kaszą na ognisku. Gdy wróciłem na drogę, z ciemności wyłonił się zaprzęg. Dwóch chłopców wzięło mnie na wóz i podrzuciło do najbliższej wsi Ananiewo. Już między domami obskoczyły nas psy, koń poniósł, a ja zleciałem z kozła na asfalt. Na szczęście kości były całe, rozmasowałem się szybko i dalej w drogę. Noc chciałem spędzić w jakiś miłych krzaczkach, ale wcześniej potrzebowałem choćby odrobiny wody. Za zabudowaniami wyrosła stacja benzynowa Gazpromnieft.

Podszedłem, zapukałem. W środku siedziało dwóch mężczyzn i kobieta. Gdy wyciągnąłem w ich stronę półlitrowa butelkę odparli, że tak małych objętości etyliny nie sprzedają. Kiedy wyjaśniłem, że chcę tylko wody, zaprosili do środka. Było ich troje, siedzieli przy wieczornym jedzeniu i piwie. Arciom, szef stacji, masywny blondyn, Katia, obsługująca dystrybutory i ochroniarz, Oszug, jedyny Kirgiz w tym gronie.

- Czaj budiesz? – pada sakramentalne pytanie i od razu na stole pojawia się jeszcze jedna szklanka. My używamy filiżanek, Anglicy kubków, w Turcji i na Bliskim Wschodzie herbatę podaje się w małych szklaneczkach na dwa łyki, Kirgizi piją ją w małych czarkach bez uszka, a Rosja to herbata w szklankach, niekiedy w staromodnym, drucianym „koszyczku”. Piliśmy ją przekąszając chlebem. Kiedy poznaliśmy się nico lepiej Arciom wyciągnął flaszkę wina, które okazało się być całkiem mocną nalewką. Rozmowa nabrała tempa i ciągnęlibyśmy ją pewnie do upadłego, gdyby nie to, że zmęczony całodziennym marszem i deszczową nocą w górach, zacząłem się jakby lekko chwiać.

- A gdzie dzisiaj śpisz? – padło pytanie.

- Nie wiem, coś sobie chyba znajdę, śpiworek mam…

- Nie ma mowy! Zostaniesz tutaj! Katia weźmie cię do siebie, prześpisz się…

To super. Tylko że wcześniej trzeba było spełnić jeszcze jedna powinność.

- A nasze piwo piłeś?

- Jaaakie piiiwooo?

- Nie piłeś? Katia, skocz no po półtora litra, tam naprzeciwko.

„Tam naprzeciwko” znajdował się całodobowy. Młoda dziewczyna od dystrybutorów postawiła na stole duże piwo „Szachterskoje”, które trzeba było wykończyć. Rozmowa była coraz bardziej energiczna, moja wymowa coraz mniej płynna, a pęczniejący w żołądku chleb okazał się koniec końców kiepską zakąską. Grubo po dwunastej Katia skończyła wreszcie swój dyżur i zaprowadziła mnie do siebie. Wnętrze domu było skromne, z kuchnią w osobnym budynku i bez łazienki. Mebli niedużo, zamiast nich dużo kilimów na ścianach. W kącie dużego pokoju stało łóżko dla całej rodziny, pod oknem telewizor, przed nim, na materacu, kimała smacznie dwójka dzieci. Dostałem posłanie właśnie tam.

Ranek był nędzny. Spałem tak długo jak mogłem, a poprzedniego wieczoru (wybaczcie szczerość) dyskretnie pozbyłem się części alkoholu prosto w krzaki, mimo to łeb pulsował. Katia dała mi aspirynę i zaprosiła do kuchni, gdzie siedziała już jej ciotka. Obydwie szykowały śniadanie: smażone ziemniaki, chleb, masło, słonina – skromny posiłek niebogatej rodziny. Z siostrzeńcem Katii wybrałem się nad jezioro i ten kilkugodzinny spacer przywrócił równowagę w mojej głowie i brzuchu. Wróciliśmy akurat na obiad. Przy stole, po gospodynią, jej dziećmi i ciotką zjawili się chłopak Katii, szef stacji Arciom i jeszcze jeden kirgiski mężczyzna, którego bliżej nie poznałem. Obecność facetów wokół stołu wymusiła konieczność napicia się czegoś stosownego, na stole stanęło więc pół litra i chyba coś jeszcze… Kiedy przy stole zostali sami dorośli, a rozmowa stała się swobodniejsza, zaczęła się jedna z tych niekończących dyskusji o życiu w obu naszych krajach. Herbata, wódka, herbata, wódka, Arciom opowiadał o tym jak za Sojuza służył jako sołdat pod kandaharem w Afganistanie, ktoś próbował uczyć mnie kilku przekleństw po rosyjsku, szybko okazało się jednak, że dobrze sobie radze bez tych lekcji. Nagle ktoś poprosił, żebym zaśpiewał coś po polsku i tak pod kirgiskim niebem popłynęły dwie zwrotki Murów Kaczmarskiego. Czy znalazłby się lepszy kawałek na taką okoliczność? Chłopak Katii odwzajemnił się czymś rosyjskim. Wreszcie wódka skończyła się i ktoś zaproponował mi wyjście na ryby. W sumie czemu nie? Z chłopakiem Katii wsiedliśmy do czekającego już samochodu i pojechaliśmy kilkanaście kilometrów na południe, w miejsce, gdzie nad brzegiem jeziora powstawał pensjonat dla bogatych Rosjan i Kazachów. Chłopcy wykańczający wnętrza już skończyli swój dzień, w kilkunastu wyszliśmy więc na kamienisty brzeg i zarzuciliśmy trzy wędziska.

Szybko okazało się, że z połowu nic nie będzie, wiatr spychał spławiki między wodorosty. Wróciliśmy do jednego z wykańczanych pokoi, gdzie na stole wylądowały szybko chleb i wódka. Kilkunastu młodym Kirgizom przewodził Bołot, starszy Kirgiz, w prawej dłoni mający jedynie kciuk. Siedliśmy wokół, chłopcy obskoczyli mnie z tymi samymi pytaniami, przestałem liczyć ile pijemy i czego. Kirgizi prezentowali talenty wokalne, nasz kierowca najlepszy. Około północy było mi już wszystko jedno, rąbiemy wódę dalej, jedziemy w nowe miejsce, wracamy. O pierwszej zdrzemnąłem się wreszcie, a pół godziny później nasz kierowca odwiózł chłopaka Katii i mnie do Ananiewa. Pasy bezpieczeństwa nie działały, kierowca był pijany, mimo to dociskał gaz do setki. Samochód nie jechał za szybko – na wąskiej, polnej drodze raczej leciał za nisko. Pamiętam, jak patrząc tępo w kiepsko oświetlona przestrzeń przed nami rozważałem obojętnie co się stanie, gdy w coś się wrąbiemy. Dojechaliśmy jednak bezpiecznie, Katia otworzyła nam drzwi i ostatnie co pamiętam to widok całej czwórki śpiącej smacznie w rodzinnym łóżku.

Ten ranek był jeszcze gorszy. Katia szła do pracy, spakowałem się więc i wyszedłem z nią przed ósmą. Arciom siedział na stacji, wypełniając tasiemcowe formularze. Wypiłem dwie szklanki herbaty, pożegnaliśmy się i z myślą, żeby nigdy więcej nie mieszać wina z piwem ruszyłem. Udało mi się wyjść za wieś, gdzie musiałem położyć się jeszcze na kilka godzin pod jakimiś drzewami. Tego samego popołudnia kierowca przypadkowej marszrutki zgodził się zabrać mnie za darmo prawie sto kilometrów dalej, na wschodni kraniec jeziora Issyk-Kol.

Podróż mikrobusem ze stolicy do niewielkiego miasta Karakol zajmuje około siedmiu godzin i kosztuje sześć dolarów. Ja pokonałem tą trasę w pięć dni, za darmo. Wyjechałem z miasta mając niewielki plecak, kilka kęsów chleba i kilka groszy, skończyłem z zapasem jedzenia i pieniędzy na kolejne dwa dni, śpiworem, kilkoma nowymi elementami garderoby, oraz paroma drobiazgami znalezionymi po drodze (nowym nożem na przykład). Przede wszystkim jednak zaprzyjaźniłem się z ludźmi, o spotkaniu jakich nie marzyłem ruszając w drogę ze stolicy. Tych pięć dni nauczyło mnie czegoś jeszcze: że gdy wyruszysz w podróż, ludzie i bogowie zwierają szyki, aby Ci pomóc. Jeśli zostaniesz w miejscu, wybierając fałszywe poczucie bezpieczeństwa, nie wydarzy się nic. Jeśli jednak wyjdziesz na drogę i zaczniesz iść, zaczną dziać się cuda i choćbyś nie miał przy sobie nic, otrzymasz pomocną dłoń w chwili, w której najmniej się tego spodziewasz.

Ciąg dalszy nastąpi.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (4)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2012-07-03 10:13
Ostatnie dni Twojej podróży to myśl :
zły człowiek i grupa cudownych ludzi . Życzę aby w kolejnych dniach świat pokazał swe łaskawe oblicze !
 
marianka
marianka - 2012-07-03 10:16
Pozytywny duch tej relacji sprawił, że to mój ulubiony odcinek Waszej podróży!
 
genek
genek - 2012-07-03 13:33
birobidżan to stolica żydowskiego obwodu autonomicznego w kraju chabarowskim , wiec moze dlatego ow gosc ktory tam mieszka na codzien wzial cie za zyda , prawdziwego zyda obecnie w birobidzanie uswiadczyc trudno...choc jest synagoga , muzeum , ba nawet teatr zydowski....
dla takich przygod jakie przezyles i jeszcze przezyjesz niedlugo powiesz ze warto bylo stracic nawet caly majatek :)))
powodzenia
 
PawelK
PawelK - 2012-07-03 18:11
Trzymam kciuki, teraz twoja podróż nabiera zupełnie innego charakteru. Poprowadzi cię los i a czasem głód, zaczniesz zauważać rzeczy wcześniej nie dostrzegalne. Czas zacznie inaczej płynąć. Przede wszystkim będzie ci dobrze, bo wiesz ze masz mało do stracenia. Budda powiedział "pozbądź się wszystkich lęków a będziesz szczęśliwy".
Pozwól twojemu szczęściu przeprowadzić cię przez ten czas. Do zobaczenia po drugiej stronie :)
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013