Wyobraź sobie, że pakujesz plecak i wyruszasz w podróż swojego życia. Nieważne na jak długo, mogą to być trzy miesiące albo trzy lata. Będziesz jechać przez wielkie metropolie i miejsca z dala od cywilizacji. Poznasz wspaniałych ludzi i tych niekoniecznie życzliwych. Po drodze spotka Cię wiele przygód i nierealnie byłoby zakładać, że będą to tylko dobre przygody.
Wyobraź sobie taką podróż. A teraz wyłącz na chwilę pozytywne myślenie i pomyśl, co w takiej drodze byłoby dla Ciebie najgorszym z możliwych zdarzeń. Śmierć i trwałe kalectwo pomińmy.
Porwanie? Napad z bronią w ręku? Katastrofa morska? Strata bagażu? Kradzież drogocennego aparatu? Nie myślałem zbyt często o takim wydarzeniu, dopóki… no właśnie.
Do miasta zszedłem dwa dni wcześniej niż planowałem. Odpadało szukanie chwilowej przystani na CouchSurfingu, za dwa dni musiałem opuścić miasto. Na południowych przedmieściach znałem jednak miejsce, w którym mogłem się zatrzymać. Był to zielony teren, porośnięty krzakami nieużytek, jakich pełno wokół każdej stolicy. Podczas poprzednich pobytów w Almaty zdarzało mi się tam spać i ukrywać bagaż. Tak też zrobiłem i teraz. Ostatniego dnia ukryłem plecak wraz z większością wyposażenia w krzakach, zamaskowałem zielenią i dużym kawałkiem folii, po czy udałem się do konsulatu po paszport. Dokument już czekał, piękna wiza Kirgistanu świeciła na ostatniej stronie. Wieczorem wróciłem do mojej kryjówki, by przespać jeszcze jedną noc i nazajutrz uciekać z Kazachstanu. Już po ciemku wlazłem w moje krzaki, odgarnąłem folię, jednak pod spodem nie było nic.
Zamarłem. Potem pomacałem w ciemności raz jeszcze. Plecaka nie było.
Zrobiło mi się niedobrze.
Właściwie trudno mi opisać swój stan w tamtej chwili. Na pięć sekund dopadł mnie atak paniki. Potem rzuciłem się, macając na oślep wokół siebie. Wreszcie chwila opamiętania: bez światła nic nie zdziałam. Idąc do konsulatu zabrałem ze sobą rzeczy, których zostawić w żadnym miejscu nie miałem prawa: aparat, obiektywy, komputer z zasilaczem, dokumenty, pieniądze (te papierowe i plastikowe). Wyciągnąłem z torby aparat i używając małego ekranu oświetliłem mój schowek w krzakach. Plecaka nie było. Zamiast niego na ziemi leżała niewielka kupka bezładnie rozrzuconych rzeczy. Pozbierałem je wszystkie i zawinąłem w pokrowiec przeciwdeszczowy jaki pozostał na ziemi obok. Następnie zaś, starając się nie poddawać panice, zacząłem przeszukiwać metodycznie teren na którym byłem. Nie było to łatwe, musiałem przedzierać się przez krzaki, uważając jednocześnie na wystające z ziemi druty i resztki jakiś fundamentów, na których łatwo było stracić zęby. Aparat dawał tyle światła co nic, ale miałem jeszcze rozpaczliwą nadzieję, że ktoś porzucił może część wyposażenia, uznając je za nieprzydatne. „Tylko spokojnie, rozejrzyj się, szukaj, a potem będziesz mógł usiąść i się rozpłakać” – myślałem. Tak naprawdę było, wiedziałem już, że większość mojego bagażu przepadła i czułem, że płacz jest jedyną rzeczą, jaka przywróci mi równowagę. Po to między innymi płaczemy, prawda?
Nie rozpłakałem się jednak, zostawiając sobie rozpacz na rano. Bez namiotu i śpiwora, owinąłem się ubraniami i położyłem spać w krzakach. O świcie przyjechała policja. Byli to ci sami funkcjonariusze, którzy trzy tygodnie temu ostrzegali mnie przed bandytami. Moja obecność wyraźnie wyprowadziła ich z równowagi, tym bardziej, że w nowo wyrobionym paszporcie nie było wizy kazachskiej, ale kirgiska i owszem! Zaczęli traktować mnie jak zbiega, dopóki nie pokazałem im starego dokumentu i nie wyjaśniłem co zaszło. Wtedy zrozumieli.
Oddali paszport i rozłożyli ręce mówiąc:
- Rozejrzyj się, może coś tu się wala.
Nie walało się nic.
W torbie fotograficznej zostało to, co najcenniejsze, a więc cała „elektronika”. Zawinięte poprzedniego dnia w pokrowiec, niczym cenne relikwie, zostały (o dziwo!) ubrania, menażka, maszynka gazowa, trochę różnych papierów i drobiazgów. Co zniknęło? Śpiwór, namiot, plecak, kurtka, kosmetyczka i apteczka. To co najważniejsze, chciałoby się rzec. Do tego parę nieistotnych drobiazgów. Nie było ładowarki do aparatu – to ból, bo nie wiedziałem czy w Kirgistanie będę mógł ja odkupić. Zniknęła mapa Azji Centralnej która wiozłem przez ostatnie półtora roku z Polski. I, co bolesne, zeszyt z notatkami. Pewne rzeczy które wydarzały się w tej podróży były zbyt błahe lub zbyt osobiste by umieszczać je na tym blogu, trafiały więc do notesu, razem z zapiskami z rozmów czy cytatami z interesujących książek. Prowadzony od chwili opuszczenia Kuala Lumpur był zapisem wielu doznań i emocji. Teraz przepadł i niektórych rzeczy pewnie już nie odtworzę. Na szczęście drugi, opisujący całą wcześniejszą podróż, ocalał.
Kurtki i plecaka żal mi szczególnie, ze względów emocjonalnych. Służyły mi już wiele lat i bardzo je lubiłem. Strata nie tylko pieniędzy, ale w pewnym sensie pamiątki.
Jak do tego doszło? Mogę się tylko domyślać, że miejsce spenetrowali zbieracze złomu, którzy ucieszyli się tym znaleziskiem i postanowili sprzedać to, co najcenniejsze. Namiot czy śpiwór mogą im się przydać, namiot opchną może jakiemuś handlarzowi. Gdybym mógł, wydłubałbym komuś oczy w obronie mojego sprzętu. Nikogo jednak nie obwiniam. Wiem, że ta strata jest w całości moją winą i muszę ponieść jej konsekwencje, jakie by one nie były.
Straciwszy dwie trzecie bagażu – co robić dalej? Jeszcze tego samego dnia musiałem opuścić kraj. O poszukiwaniach i powiadamianiu policji mogłem zapomnieć. Zarzuciłem torbę na plecy, ubrania i menażkę zawinięte w przeciwdeszczowy pokrowiec zawiesiłem na ramieniu i ruszyłem przed siebie. W drodze obwodnica miasta zajrzałem jeszcze, wiedziony nadzieją, na „baracholkę”, pchli targ pod Almaty, ale od razu wiedziałem, że nie mam tam czego szukać. Musiałem pogodzić się ze stratą.
Na kawałku znalezionego kartonu napisałem nazwę przejścia granicznego: „KORDEI” i zacząłem iść. Jakiś mężczyzna podwiózł mnie kilkanaście kilometrów za miasto, w pobliże punktu wymuszania łapówek przez kazachskich funkcjonariuszy. Tam zatrzymał się kolejny wóz, którym gładko dojechałem ponad 200 kilometrów niemal do samej granicy.
Ostatnie trzy kilometry przeszedłem pieszo, niosąc mój skromny dobytek i rozmyślając. I wtedy ogarnął mnie osobliwy stan umysłu. Było mi żal straconych rzeczy i wiedziałem, że opuszczając Kazachstan zamykam sobie możliwość ich odnalezienia. Jaką jednak miałem na to szansę? Z drugiej strony nie rozpaczałem, a przerażenie jakie towarzyszyło mi poprzedniego dnia całkowicie zniknęło. Szedłem z lekkim bagażem przerzuconym przez ramię, po wielu miesiącach nareszcie lekkim krokiem i czułem, jakbym wyzwolił się nagle spod wielkiego brzemienia. Tak, jakbym zaczynał zupełnie nową podróż i nową przygodę. Uśmiechnąłem się, bo przyszły mi do głowy słowa pewnej Australijki, którą gościliśmy w tajskim ośrodku jogi. Opowiedziała nam kiedyś, jak straciwszy cały bagaż, powiedziała do siebie: „Monika, całe życie chciałaś podróżować na lekko. Teraz masz szansę!”. Tak właśnie poczułem się tamtego dnia, idąc w stronę granicy. W kieszeni brzęczało mi kilka groszy, ostatnie pieniądze jakie miałem, mój bagaż zamiast 20 kilogramów nagle zaczął ważyć 7, ale miałem w nim wszystko, co niezbędne do przeżycia. Wiedziałem o tym i nie czułem lęku. Może żal, ale z każdym krokiem coraz mniejszy.
Powiecie że to dziwne w chwili, kiedy traci się najważniejszy sprzęt? Może. Niejeden rozdzierałby szaty lub kupował bilet powrotny do domu. Ja nie rozważałem tego na poważnie nawet przez chwilę. Coś – nie wiem jak to nazwać – podpowiadało mi, że dałbym sobie radę nawet pozbawiony tych rzeczy, które miałem.
Na granicy w Kordei czekało mnie spotkanie z azjatycką korupcją. Żołnierz pilnujący bramy wjazdowej sprawdza obydwa paszporty i coś knuje. Obok niego stoi kolega, gówniarz w cywilu. Patrzą na dokumenty, pokazują je dowódcy, ale gdy chcę iść dalej nie pozwalają i mówią coś o jakimś „problemie”. Jakim? Tego nie są w stanie sprecyzować. Po dziesięciu minutach niepewności ten „cywilny”, prawdopodobnie lokalny „załatwiacz”, odciąga mnie i proponuje załatwienie formalności za skromne 60 dolarów. Śmiejąc się wyciągam z kieszeni całą kazachską gotówkę – jest tego może 10 groszy. Tamten nie może uwierzyć. Wracamy do żołnierza, który ze zdziwieniem przyjmuje fakt, że łapówki tym razem nie będzie. Po stronie kirgiskiej problemów nie ma żadnych.
Przejście kazachsko-kirgiskie przypomina trochę nasze przejścia z Ukrainą. Obywatele jednego kraju przechodzą płynnie i bez formalności, ci z naprzeciwka stłoczeni jak zwierzęta w transporcie stoją w długiej kolejce, pomiędzy dwiema siatkami z drutu, bez żadnej osłony przed palącym słońcem. Po stronie kirgiskiej asfalt staje się jakby bardziej krzywy, a domy biedniejsze.
Kilka kilometrów dalej zatrzymuje się przy mnie kierowca marszrutki. Na mój przepraszający uśmiech i słowa, że nie mam mu jak zapłacić mówi tylko „zachaditie!” i podwozi za darmo do centrum Biszkeku.
A więc znalazłem się w Kirgistanie.
Bez sprzętu niezbędnego w góry, bez kasy, nie znając nikogo, kto mógłby mnie przenocować. I wiecie co? Podszedłem do tego zupełnie spokojnie, traktując stratę plecaka jak jeszcze jedno wyzwanie w tej podróży. Takie samo jakiemu stawialiśmy już nie raz czoła przez ostatnie półtora roku. Nie mam pieniędzy? Trzeba będzie więc żyć bez nich.
Jeśli czytając tą opowieść kręcisz głową nad moją głupotą, powiem tylko jedno: masz 100% racji. A jeśli zastanawiasz się, jak można tak łatwo przejść do porządku dziennego nad taką katastrofą, powiem: to tylko ćwiczenie uczące pokory i nieprzywiązywania się do przedmiotów. Tylko tyle i aż tyle. A jeśli ciekawi Cię czy można podróżować nie mając właściwie nic (poza ubraniami i menażką) powiem – można. Pierwszy tydzień spędzony w Kirgistanie pokazał mi co dzieje się, gdy wyruszymy w drogę z wiarą w siebie i w sprzyjający nam los. Ale o tym w kolejnej opowieści.