Tak więc zostałem w mojej drodze sam. Przynajmniej na najbliższych kilka miesięcy, które dzielą mnie do powrotu do kraju. Taki jest przynajmniej plan. Nasza podróż pokazała, że choć warto je mieć, plany są po to, by je zmieniać i porzucać. Wyruszając w tą drogę półtora roku temu nie przypuszczaliśmy, że nauczy nas ona tak wiele oraz że dane nam będzie skończyć osobno. Cóż, tak jednak bywa.
„Dlaczego” – spytacie? Nie potrafię na to odpowiedzieć. Może to różnice w tym, jak w pewnej chwili zaczęliśmy postrzegać świat i ludzi wokół nas. Odmienne reakcje na to, co nas spotykało. Różne oczekiwania. Kłopoty w porozumieniu. Mógłbym pisać długo, ale nie chcę, gdyż na podsumowania przyjdzie czas kiedy indziej, być może wtedy, gdy spotkamy się w Warszawie. Teraz biorę głęboki oddech i ruszam dalej na szlak. „Drogę do Shangri-La”, tę rzeczywistą, a także wirtualną, będę kontynuował w drodze do ojczyzny, jeśli się uda – przez Azję Centralną i Kaukaz.
Wiem, wiele jest w sieci blogów i historii tych, którzy wyruszyli razem i wrócili razem. Nasza opowieść będzie tu wyjątkiem. Mam nadzieję, że wybaczycie nam tą chwilę i zawód który, być może, Wam sprawiliśmy.
Pisząc te słowa przyszło mi do głowy, że żegnając się w syberyjskim Omsku nie zrobiliśmy chyba najważniejszej rzeczy, jaką powinniśmy byli zrobić. Przez minione półtora roku każde z nas przeżyło największą przygodę życia. Przeżyliśmy ją wspólnie, wspierając się, ciesząc, śmiejąc, kłócąc, poznając nowe rzeczy, złoszcząc na siebie, chorując, bawiąc, walcząc z oporem materii i ludzką głupotą. Robiliśmy to razem, wspierając się tak, jak potrafiliśmy. I chyba za to powinniśmy sobie podziękować. Ola, dziękuję Ci za naszą wspólną drogę. Choć nie skończyliśmy jej razem, to co przeżyliśmy jest jednym z najpiękniejszych rozdziałów mojego krótkiego życia.
Pora zacząć pisać ostatnią część tej historii.