Im dłużej jestem w tym kraju, tym ciekawsze myśli nachodzą moją głowę. Bo oto na przykład zaczynam snuć wizje jak z jakiejś teorii spiskowej: Nadchodzi weekend. Piątkowe popołudnie, wypogadza się, jest ciepło, słonecznie i widzę niebieskie niebo nad Pekinem! [nie-bies-kie: proszę się chwilę zadumać nad tym słowem]
- Oho, weekend się zbliża to i Chińczycy robią ładną pogodę, żeby ludzie na dworze odpoczęli - rzucam Łukaszowi i sama się śmieję z tego co mówię.
W sobotę jest jeszcze słoneczniej, w niedzielę już troszkę mniej, w poniedziałek niebo ma na powrót swój szary, brudno niebieski kolor.
- A, widzisz, poniedziałek! Do pracy trzeba iść, to i pogodę na nowo zepsuli – mówię, śmiejąc się, bo wiem, że to głupie, że nad Pekinem to taki smog się unosi, że tu prawie zawsze jest pochmurno, że ludzie to i też normalnie w weekendy pracują, nie ma lekko, że silne wiatry od pustyni wieją. A jednak… gdzieś pod skórnie mam w sobie takie poczucie, że jakby ktoś mi powiedział, że tak jest, że to ONI tym wszystkim sterują, to ja bym się nie zdziwiła.
Im dłużej jestem w tym kraju, tym bardziej boli mnie brzuch. Czy lepsza, czy gorsza knajpka, czy sama coś ugotuję, czy kupię na ulicy, zaczyna mnie boleć. A przecież już takie cuda, w takich cudach jedliśmy… Kończy się tak, że kupuję dla kuracji colę (ja tak naprawdę lubię colę ale z różnych przyczyn, głównie ideologicznych staram się jej nie pić. Problemy z brzuchem są dla mnie świetnym excuse :) , kupuję jakiś owoc, który nie wygląda jak z plastiku i tak ciągnę, oby do dnia następnego.
Im dłużej… tym większe mam problemy ze skórą. Koleżanka śmiała się ze mnie, że mam alergię na Chiny:) Alergia czy woda, powietrze i jedzenie razem wzięte? Bo jakoś tak wyszło, że jak byliśmy tu poprzednio, to to samo było. Jak tylko wyjechaliśmy z Chin do Wietnamu, na nowo pięknie i gładko na mych polikach i czole. Jak teraz wjechaliśmy do Chin, bach, od razu: łupież i pryszcze na gębie jakbym w podstawówce była (teraz to chyba w gimnazjum). Dobrze, że w Tajlandii sobie grzywkę sprawiłam.
Im dłużej… tym dopada mnie większy marazm. Mam wrażenie stawania się rośliną. Nic mnie nie rusza. Tak i było poprzednim razem. Jesteśmy w Langmusi, w miejscowości roi się od Tybetańczyków. Jemy obiad w małym barze. Wchodzi takich ze trzech. Długie, czarne włosy, w te włosy powplatane sznury turkusowych kamieni, wielkie kolczyki, bransolety, filcowe kapelusze, płaszcze z długimi rękawami, pasy z ćwiekami wielkości pięści, skórzane kozaki. Patrzę na nich pomiędzy jednym kęsem a drugim i… I nic. Nie rusza mnie to. Nic, a nic. Jest mi zupełnie obojętne co to za ludzie, jaki mają strój, jak wyglądają. Czy do tego baru weszłaby królowa brytyjska, czy młoda dziewczyna z dzieckiem, czy Rambo z Terminatorem, mam poczucie, jest mi wszystko jedno. Nie obchodzi mnie to. A znam siebie. Wiem, że coś tu nie gra. Coś się nie łączy. Jakiś ludek [jak w „Było sobie życie”] nie trafił tam, gdzie powinien… I znów mi się ten stan udziela.
Miałam chęci. Powiedziałam sobie, że nawet jeżeli za pierwszym razem mi się tu nie podobało, to nie uprzedzam się. I znowu to samo. „To” jest silniejsze ode mnie. Idę pekińską ulicą i łzy same napływają mi do oczu. I nie ma obiektywnie żadnego powodu. A ja płaczę, czuję się jakby mnie tu wsadzano w niewidoczny kaftan bezpieczeństwa. Miotam się w tej psychicznym więzieniu, chcę zaczerpnąć powietrza, wypłynąć na powierzchnię. Zwyczajnie POODDYCHAĆ. A nawet tego nie mogę, bo co biorę głębszy oddech, to dostaję ataku kaszlu…
Ale pojechałam, nie?
Czy wszystko przekreślam? Oczywiście, że nie. Są takie rzeczy, które mi się podobają. I to bardzo, np.:
Starsi panowie w parkach ćwiczący kaligrafię wielką pędzlo-gąbką (To takie „pędzle” na około metr, które zamiast włosia mają wyprofilowaną gąbkę. Zanurzą się to w wodzie i na chodniku ćwiczy znaki). Gdy to zobaczyłam po raz pierwszy, zakochałam się. Teraz, gdy tylko takiego pana zobaczę (pani kaligrafującej nie widziałam), siadam i patrzę jak zaczarowana, jakby mnie ktoś do innego wymiaru przeniósł.
Publiczne zajęcia aerobiku, tańca czy poranne tai-chi. Tak się w sumie naśmiewam z ich azjatyckiego „wszystko w grupie” ale to, to mi się naprawdę podoba. Te panie w każdym wieku (panów mało), radośnie powtarzające układ taneczny pod blokiem. Dla mnie obłęd!
Myślę co jeszcze…
Nie, nie napiszę o tym, co mi się nie podoba
O, lubię to, że nie czuję się tu oszukiwana. Może ktoś mi dolicza po juanie, tego nie wiem. Ale nie jest tak, jak bywało, że cena nagle wzrasta kilkakrotnie. Ale już tyle razy głupa z siebie zrobiłam, dając np.: zamiast 5-ciu tutejszych groszy 5 tutejszych złotych i zawsze mi zwracano uwagę, że naprawdę wyzbyłam się jakiś podejrzeń z marszu. Zaznaczę: nie korzystam z usług rikszarzy, taksówek, unikam miejsc wielkich atrakcji, jak ktoś z kosmosu chce od razu się ze mną zaprzyjaźnić, mówię, że nie znam angielskiego (najlepszy sposób na pozbycie się napastliwych naciągaczy!). Nie kupuję pamiątek (sorry).
Nie uważam, że są jakieś wielkie problemy komunikacyjne. (Chodzi o proste, codzienne sytuacje – kupno biletu na przykład, dojechanie do któregoś przystanku). Widzę chęć z ich strony do komunikacji, ale taki sam brak narzędzi po obydwu stronach. Mi tak samo głupio, że nie umiem w ich języku i tak samo się krępuję. Kartka i długopis zawsze pomaga. Jak jeszcze ktoś napisze mi coś po chińsku (np. nazwę miejsca, do którego jadę), to już na spokojnie.
Podoba mi się to, że są parki. Pal licho, że ze sztucznym jeziorem. Są! Ludzie mają gdzie pójść, na kwiatki popatrzeć mogą, na zieloną trawę. Miło, że mają jakieś poczucie estetyki, sadzą te kwiatki, robią skalne ogródki, altanki, chcą, żeby było ładnie i kolorowo. Tak bardzo chcą, że do krzewów, które jeszcze kwiatków nie wypuściły przyczepiają sztuczne… Ale czy to nie lepsze niż szary beton?
Nie za dużo tych pozytywów wyszło…
Tak naprawdę to z ulgą patrzę na rosyjską wizę w paszporcie. I cieszę się, że Chiny opuszczam. Myślę, że tym razem na dobre. Jak mam wrócić, to tak, żeby mi za to płacono. I to dobrze.