Jakie teksty na blogu wolisz czytać, śmieszne i nie za długie czy nudne, smutne i przydługawe? Dla mnie odpowiedź jest jasna. Pisząc cokolwiek wyczuwam gdzieś podskórnie presję, że na blogu musi być „fajnie”, najlepiej tak, żeby po parsknięciu śmiechem było co z monitora ścierać.
Niestety, przychodzą takie momenty, że nie da się „fajnie” napisać o tym jak bardzo jest „fajnie”, bo tak po prostu nie zawsze jest… I zastanawialiśmy się, czy w ogóle pisać o tym, co się działo, czy zostawić to, licząc że demencja zrobi swoje. Jednak napisaliśmy. I tym razem zaznaczamy na początku, że tekst pod niniejszym wstępem będzie niewątpliwie przydługawy, smutny (dla nas osobiście), być może nudny.
Z czym kojarzą Ci się słowa „jestem w podróży”? Wielu z nas czytając barwne relacje lub samemu wyjeżdżając na beztroską włóczęgę po świecie, postrzega podróż jako coś całkowicie pozytywnego, beztroskiego. To czas, w którym nie musimy przejmować się troskami codzienności, rachunkami, pracą. Niestety, to nie zawsze tak.
Jakiś czas temu nadszedł taki moment w naszej drodze, w którym musieliśmy podjąć decyzję o jej dalszej trasie (plan oczywiście bierze w łeb, a ch… tam z nim!) Nie wiedzieliśmy gdzie jechać dalej, pewne natomiast było jedno: musimy na pewien czas zatrzymać się w jakimś miejscu, bo nasze finanse bardzo domagają się podreperowania, a kilka miesięcy spędzonych w bądź co bądź turystycznym regionie świata, zmęczyły nas.
Tak, zatrzymać się, pomyśleć co dalej, być może zarobić kilka groszy, a jeśli się nie da – przynajmniej zaoszczędzić nie wydając na jedzenie i miejsce do spania. To był świetny pomysł. A w tej części Azji znaleźć można niejedno miejsce poszukujące ludzi do pracy. Niepotrzebne są urzędowe pozwolenia. Wystarczy przyjechać do czyjegoś domu lub gospodarstwa i pomagając za wikt oraz opierunek spędzić tam czas. I to właśnie zamierzaliśmy zrobić. Pomóc komuś w pracy, uczyć się nowych rzeczy, poznać „od środka” życie tych, którzy zgodzą się nas gościć, zaoszczędzając oraz mając czas.
Poszukiwania zaczęliśmy już w Kambodży. Znalazłszy informację o Europejczykach mieszkających na laotańskiej wyspie Don Det próbowaliśmy nawiązać z nimi kontakt. Bezskutecznie. Podobnie spełzły na niczym próby zatrzymania się u kogoś w Tajlandii – na nasze listy nikt nie odpowiadał. Wielką radość sprawiła nam więc wiadomość od pewnej malajskiej rodziny, która zaprosiła nas do swojego domu pod Kuala Lumpur. Ucieszeni opuściliśmy Phuket i przez Georgetown jechaliśmy na południe, w stronę stolicy.
I tu się zaczęło… Trafiliśmy do domu rodziny, której opis niewątpliwie byłaby dobrym materiałem na co najmniej kilka odcinków telenoweli. On, akurat spoko, młody muzyk i wokalista. Ona, zajęta pracą w fundacjach i projektach, po raz trzeci w związku. Pod naszą opieką znalazł się olbrzymi dom, który mieliśmy utrzymywać w porządku oraz ogród zamieszkiwany przez stado pociesznych kaczek, kilka kurczaków i gromadę apodyktycznych gęsi. Do tego mieliśmy jeszcze przepiórki w klatce. Całą tą menażerię należało codziennie nakarmić. Dwoje polskich obieżyświatów zamieniło się więc w rolników, którzy wychodząc rano na ogród, przeróżnymi odgłosami zwoływali zwierzęcą gromadę. Do tego odkurzanie, zmywanie naczyń, zamiatane podwórza, budowa kompostu – zawsze było coś do zrobienia. W wielkim domu do dyspozycji mieliśmy własny pokój. Posiłki miały były wspólne, jedzone na na malajska modłę palcami.
Chcieliśmy zostać tu nawet na dwa miesiące, licząc że miną nam one na pracy wokół wielkiego domu, ale… coś nie zagrało. Ola przyznaje, że od pierwszego wieczora źle czuła się przy tej kobiecie, Łukasz stwierdził, że wszystko jest tu idealnie, oprócz tylko (a raczej aż!) niej…
- Zrób to, kładź tu, zmywaj talerz i odkładaj kubki w ten sposób/ szklanek nie wycieramy niczym poza papierowymi chusteczkami/ tę miseczkę na tę półkę, ale tamtą na inną/ sztućce na suszarkę, z wyjątkiem tamtych, itd. itd. Po czym okazywało się, że jednak ten talerz to nie na tę półkę, choć wcześniej miał na niej leżeć, drzwi które miały być “zawsze” zamknięte teraz mają być otwarte, a ten kot to jednak może do domu wchodzić, choć “kotów (a ma ich wraz z kociakami już pewnie ze 20-cia) absolutnie do domu nie wpuszczamy!”. Do tego wieczne pretensje o to, co ktoś zrobił przed nami źle oraz zupełny brak konsekwencji w poleceniach. Rozumiecie o co chodzi? … Zdajmy sobie sprawę, że każdy z nas ma na pewno swoje przyzwyczajenia, chcieliśmy dostosować się do nich jak najlepiej jednak…
Kiedy coś zaczynało iść nie tak, nasza gospodyni traciła nerwy. Przepalona w środku przygotowania kolacji żarówka podniosła ciśnienie tak, że kuchnia prawie zamieniła się w szybkowar. Bardzo staraliśmy się dopasować do każdej z zasad i spełnialiśmy wszystkie prośby, atmosfera bywała jednak nieznośnie napięta. Dużo cieplejsza osobą okazał się jej mąż, młodszy od niej o 14 lat (!). Tej relacji akurat nie potrafiliśmy pojąć. Taki super facet z taką okropną kobietą? Jak na pierwszy głębszy kontakt z malajską rodziną trafiliśmy na interesujące miejsce, choć atmosfera nie była tu zbyt dobra. Aż cieszyliśmy się mogąc na własną rękę popracować w ogrodzie lub zostając sami w domu. Dosłownie.
Bańska nieznośnego ciśnienia pękła po tygodniu, w trakcie dyskusji o jakimś drobiazgu, który należało zrobić w ogrodzie. Chwilowe nieporozumienie wystarczyło, aby nasza gospodyni wyszła z siebie. Jej nie znoszący sprzeciwu krzyk na Olę pokazał, że to miejsce zdecydowanie nie jest dla nas. Zwinęliśmy się następnego dnia rano, rozstaliśmy się ostatecznie w zgodzie, ale szybko i bez zbędnych konwenansów. Spakowaliśmy plecaki i nazajutrz wróciliśmy do centrum Kuala Lumpur.
Niestety nie obyło się też bez osobistych konsekwencji. Łukasz zrzucał winę na Olę, która uznała że ma za dużo lat i nie jest w tej podróży po to, by jakaś okropna kobieta zatruwała jej czas, że nie jest tu po to, by się umartwiać. Łukasz uznał, że szkoda, że nie pracowała tam, gdzie on kiedyś, bo by wiedziała, co to znaczy trudny przełożony. Ola odpowiadała, że tak, nie wie, co to znaczy, bo zawsze pracowała ze świetnymi ludźmi, a takiego szefa, jak miała ostatnio, życzy każdemu! Itp, itd.
Dom malajski opuściliśmy wraz z dwójką innych wolontariuszy, którzy zawitali tu tylko na dwa dni. Pocieszali nas mówiąc, że pewnie tak naprawdę dobrze wyszło, że znajdziemy coś dla nas lepszego, a oni sami byli w kilkunastu tego typu miejscach, właśnie pomagając za wikt i opierunek. Sami nam powiedzieli, że w każdym z tamtych miejsc chcieli być dłużej i żałowali, że wyjeżdżali. Tutaj wręcz się cieszyli, że byli tak krótko…
Tak naprawdę z dnia na dzień wylądowaliśmy w centrum Kuala Lumpur. Nie było komu wysłać couchsurfingowego zapytania, obraliśmy więc kierunek na tani hotel w mieście, polecony jeszcze przez Gosię i Tomka. Znaleźliśmy się w przysłowiowej d..ie. A jak ona wygląda? Dla nas to będzie wspomnienie pokoju cztery metry kwadratowe, piętrowego łóżka dla zaoszczędzenia i tak małej powierzchni, brak okna. Pieniądze podzielone na trzy kupki – tyle na noclegi, tyle na jedzenie i jakieś na awarię. Możemy być tu jeszcze trzy dni. Potem nie mamy już nic. Deprecha.
Jeśli nie wiadomo od czego zacząć – można zacząć od pierwszej lepszej rzeczy. Tanią jadłodajnię mieliśmy tuż za rogiem, dwa duże posiłki w ciągu dnia kosztowały nas po dziesięć ringgitów, co daje tą samą kwotę w złotówkach. Ciału nie potrzeba więcej, gdy nie rusza się daleko od miejsca spoczynku. Kolejnym krokiem było, o ironio, odzyskanie łączności ze światem. Tu z pomocą przyszła nam największa w Malezji sieć darmowych kafejek internetowych, będąca równocześnie światowym dostawcą darmowych toalet. Nazywa się McDonalds. Całodobowy bar na rogu ulicy wypełniały głównie białe kołnierzyki z okolicznych wieżowców przychodzące tu w porze lunchu oraz rodziny wpadające na pożywną kolację. Przesiadywaliśmy w tym miejscu całe popołudnia i wieczory, szukając dla siebie nowego miejsca i uprawiając freeganizm.
Nie było nam dobrze. Ani ze sobą, ani z otaczającym światem. Jak terapia podziałały na nas spotkania z innymi. Na zapytanie „ostatniej deski ratunku” (last minute request) rzucone w otchłań CouchSurfiing’u, jeszcze tej nocy otrzymaliśmy odpowiedź. Zaprosił nas do siebie Alfred, malajski Chińczyk. Mieszkał na przedmieściach stolicy w małym domu, prawie po sufit wypełnionym starymi tonerami. Alfred prowadził firmę w branży recyklingowej, przez całe dnie jeździł swoim skrzypiącym busikiem odbierając popsute drukarki i puste tonery, które segregował później na parterze swojego domu. Poza tym gospodarzem tak niekłopotliwym jak to tylko możliwe, mogliśmy więc przesiedzieć cały dzień w domu lub biegać po mieście. Kolejne listy słane do sąsiednich krajów nie przynosiły jednak odpowiedzi, cały czas nie wiedzieliśmy więc jaki kierunek obrać: południe czyli Sumatra czy może północ, na tajskie wyspy? Trwaliśmy tak w stanie zawieszenia, po czym uznaliśmy: wracamy do Georgetown. I nocnym pociągiem wróciliśmy do znajomego nam miejsca.
Na wyspie Penang też nie wiedzieliśmy co tak naprawdę robić. Ola uznaje to za jeden ze swoich pomysłów wart czegoś w rodzaju nagrody Darwina. Była pewna, że to takie świetnie miejsce, bo gdziekolwiek nas zechcą, w Indonezji czy Tajlandii (w obydwu tych krajach mieliśmy upatrzone miejsca, czekaliśmy na odpowiedź), dotrzemy tam właśnie z Georgtown. Poszliśmy dowiedzieć się o promy do Indonezji. Jak dla Oli jeden z lepszych dialogów tej podróży:
- Dzień Dobry, chciałabym dopytać się o promy do Medanu.
- Ale promy do Medanu nie pływają już od dwóch lat.
Na każdym biurze podróży informacja o promach do Medanu! Nie dajemy za wygraną! Kolejne biuro:
- Dzień Dobry, chciałabym dopytać się o te promy do Medanu.
- A tak, promy są o tej godzinie w te dni.
[Łukasz] – Ale dlaczego on pokazuje na rozkład promów na Langkawi (Malezja)?
[Ola] – Nie proszę pana, promy do Medanu, nie na Langkawi…
- A nie, do Indonezji to najbliżej z Port Klang pod Kuala Lumpur możecie płynąć. Stąd już od dwóch lat nic nie pływa, stąd tylko samolotem.
- To dlaczego wciąż wiszą rozkłady jazdy oraz ceny rejsów?
- Ale możecie płynąć przecież na Lagkawi, to bardzo przyjemny jednodniowy rejs :)
[error; zwątpienie, konsternacja] – Nie, dziękuję…
Usiedliśmy w parku… Już tylko śmiać się… Nie no, wiadomo, że takie rzeczy to się sprawdza wcześniej… Znowu atmosfera gęstniała, a my nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Jak nie wiadomo gdzie szukać pomocy, należy spotkać się z ludźmi! Znów zadziałało pytanie „ostatniej deski ratunku” na CouchSurfing’u. Tym razem zamieszkaliśmy najpierw u Michela, sympatycznego francuskiego geja, mającego na tym portalu opinię pedanta-maniaka, który gdy nie był perwersyjnym pedantem-maniakem, był naprawdę równym gościem, a już naprawdę był sympatyczny, gdy rozmawiało się z nim po francusku! Tutaj bardziej niż on sam, pomogli nam uporządkować myśli inni podróżnicy. Całą ekipą solidaryzowaliśmy się, żeby przypadkiem nasz gospodarz nie przyuważył, że ktoś np. rozlał wodę na stolik albo źle coś odstawił (hmmm, u kogoś już to przerabialiśmy…). Zgraliśmy się bardzo przez te parę dni razem, a i śmiechu było co niemiara! Potem – bo musieliśmy odetchnąć i przestać być traumatyzowanymi, udaliśmy się do „normalnego” gospodarza, który rodem z Turcji, przypominał nam dobre, znane nam smaki :)
I właśnie u niego, zupełnie nagle, nasz los odmienił się. Któregoś dnia na nasza skrzynkę przyleciał e-mail z wiadomością „przyjeżdżajcie”. Jest dla nas miejsce w Tajlandii!
W miejscowym konsulacie wyrobienie dwumiesięcznej wizy turystycznej było kwestia jednego dnia! Dla nas szok! I już następnego dnia w południe (bo poszliśmy na ulubione indyjskie jedzenie) stanęliśmy na drodze, łapiąc okazję w stronę malajsko-tajskiej granicy.
Powyższy opis na pewno nie opisuje wszystkiego oraz nie oddaje w pełni naszych uczuć i nastrojów. Może to i lepiej.
Po tym, co działo się w tym czasie chciałabym bardzo podziękować mojej siostrze Izie oraz Alicji S. za wsparcie! Bez tego byłoby naprawdę trudno! Ola