Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Płać farangu!
Zwiń mapę
2012
20
sty

Płać farangu!

 
Tajlandia
Tajlandia, Surat Thani
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 33202 km
 
Po półtorej godzinie stania na poboczu drogi przy Butterworth i próbie złapania czegokolwiek w stronę tajskiej granicy, po kolejnej z rzędu informacji od zatrzymujących się kierowców typu: “tam jest dworzec autobusowy, do Tajlandii możecie przecież jechać autobusem”, powiedzieliśmy sobie: “dobra, jeszcze dziesięć minut i idziemy na ten dworzec autobusowy, bo coś nam nie wychodzi”. I gdy tylko te słowa padły, pissssk, zgrzyt i oto zatrzymała się przy nas ciężarówka. Kierowca nie dość, że jechał prawie pod samą granicę, to jeszcze zaprosił nas do siebie do domu na noc oraz zabrał wraz ze swoją żoną do knajpki na kolację. Tak właśnie wyglądały ostatnie chwile w Malezji. Miłe odetchnięcie po ostatnich przejściach… Przed nami: Tajlandia!



O nieprzyjemnościach jakie zdarzają się, gdy wkraczamy na obcy nam teren, pisaliśmy już przy okazji autobusowych zwyczajów Chińczyków lub wjazdu do Laosu. W „Kraju Uśmiechu” jak niektórzy nazywają Tajlandię, działo się dotychczas dokładnie odwrotnie: wszystkie złe rzeczy, których się spodziewaliśmy nie nastąpiły. Nikt nas nie okradł przy wymianie pieniędzy, nie rozpruto nam bagażu w autobusowym luku, nie dosypano nam niczego do drinka, a uliczni sprzedawcy sami przypominają aby wziąć od nich resztę. Po prostu piękny kraj. Gdzie ci wszyscy naciągacze i pokazujący plecy urzędnicy wizowi? Tym razem jednak…



Na granicy – chwila niepewności. Celnik przepuszcza Olę, ale mój paszport wzbudza jego wątpliwości. Funkcjonariusz przywołuje zwierzchnika i obaj przez chwilę debatują patrząc na pieczątki. Po chwili pada pytanie:



- Czy masz jakiś inny paszport?



Baranieję na sekundę.



- Nie, mam tylko ten.



Kolejna chwila milczenia.



- Kiedy byłeś w Tajlandii?



- Miesiąc temu.



- A jaki jest Twój zawód?



- Hm… nauczyciel. To znaczy – w Polsce rzecz jasna, teraz nie pracuję. Jestem na wakacjach.



- Ale pracujesz jako nauczyciel w Tajlandii?



- A gdzieżby! Teraz tylko podróżuję, nie pracuję nigdzie – zaczynam się pocić rozumiejąc już o co chodzi. Jeszcze chwila milczenia i… na wizie ląduje pieczątka. Pobyt dwumiesięczny, dziękuję, następny. Ufff. Tym razem się udało. W deklaracjach celnych nigdy nie podaję mojego prawdziwego zawodu ani adresu (zbieranie moich danych przez kolejne rządy niezbyt mi odpowiada), wpisując zamiast tego „nauczyciel” lub „pszczelarz”. Tym razem mogło obrócić się to przeciwko mnie. Tajski strażnik uznał, że w Malezji mogłem być tylko po to, by przedłużyć o dwa miesiące pobyt w jego kraju. Słowo „nauczyciel” tylko go w tym utwierdziło, mało to Europejczyków dorabiających tu nielegalnie lekcjami angielskiego? Na przyszłość postanawiam być czujniejszy.



Po tajskiej stronie w McDonaldzie już wifi nie ma, a kolejna próba łapania autostopu ponownie nie wychodzi. Znowu przez jakąś godzinę nie wzięło nas nic. Zatrzymali się tylko chłopcy nic nie mówiący po angielsku ale na migi wytłumaczyli, gdzie jest autobus. Nie wiemy, czy tak dramatycznie i rozpaczliwie wyglądaliśmy, ale chłopcy po 10 minutach wrócili, wręczyli nam torebkę mango (jak jeść mango czytaj tu), soczki i wodę, po czym bez słowa odjechali… Ucieszyliśmy się na podarek, choć było nam głupio. Gdy zatrzymał się kolejny samochód proponujący podwózkę za 200 bhatów od osoby (ok. 20 złotych) uznaliśmy, że się poddajemy i mikrobusem za złotych 5 ruszyliśmy do Hat Yai.



Ostatni autobus w kierunku północnym odjechał, młody naganiacz wypatruje mnie jednak w tłumie i wskazuje busa, który za chwilę rusza do Suratthani, na wschodnim wybrzeżu. Po chwili, która zamieniła się w pół godziny bezczynności, ruszamy. W pojeździe ścisk, gdy więc siedzenie przed nami zwalnia się, korzystam z okazji by położyć się i zdrzemnąć.



Budzi mnie światło i rytmiczna muzyka. Nasz kierowca postanowił chyba oznajmić, że jest blisko celu, jednak brutalna pobudka sprawia, że mam ochotę kląć. Na wpół śpiąc podnoszę się i proszę go o ściszenie rytmicznego basu. Gdy przechylam się w jego stronę przez zagłówek siedzenia zahaczam – nie wiem, głową czy ręką – o plastikową obudowę głośnika. Kawałek tworzywa pęka i spada gdzieś między siedzenia. Kierowca, widząc co się stało, obrzuca mnie wściekłym wzrokiem i wyłącza muzykę. Po chwili zatrzymujemy się przed biurem agencji. Część pasażerów wysiada, by kupić tam bilety na prom. Wychodzimy i my. Kierowca podchodzi do nas. Pokazuję mu ułamany fragment i uśmiechem staram się przeprosić go za poczynioną szkodę. Ten, z ponurą twarzą, siada w drzwiach i rzuca:



- Płacisz 600 bathów.



Trzeźwieję od razu. O co chodzi? Dwadzieścia dolarów za kawałek plastiku, który można przykleić „kropelką” za 20 bathów? To jakiś żart. Mówię coś kierowcy, ponura gęba przybiera jednak groźny wyraz i powtarza:



- To jest do wymiany. 600 bathów.



Nasze nastroje stają się z miejsca konfrontacyjne. Sześć stów to kupa kasy i nawet jeśli uszkodzona przez mnie obudowa jest tyle warta, jej naprawa nie wymaga niczego poza kroplą kleju. Kierowca jest jednak nieprzejednany. Barykaduje swoim ciałem wejście. „600 bathów albo nie oddam Wam bagażu” – słyszymy. No, stary, teraz przegiąłeś. Dyskusja, prowadzona z początku łagodnie, a po chwili nieco bardziej podniesionym głosem, jest bezsensowna. Taj zaciął się. Jedyną metodą ugody byłoby wręczenie mu tych pieniędzy, jednak naprawdę nie zamierzamy tego robić. Nasze plecaki cały czas leżą na siedzeniach wewnątrz, Próbuję dyskretnie dostać się do nich, tajska bryła gniewu skutecznie mi to jednak uniemożliwia. Przepychanka i wszelka przemoc tylko pogorszy nasza sytuację, próbujemy wziąć gościa na przeczekanie.



Z biura agencji wychodzi właścicielka. Tłumaczymy jej, z przepraszającym uśmiechem,. cała sytuację, mając nadzieję z jej pomocą obrócić zdarzenie w żart, ale nic z tego. Po krótkiej wymianie zdań z kierowcą kobieta stwierdza że to nie jej sprawa i że mamy zapłacić. „Dlaczego nie może pani z nim porozmawiać?”. „Bo nie.” O ty jędzo. Kobieta szantażuje nas tym, że dwie osoby czekają na dalszy transport busem, my zaś blokujemy im odjazd. W tym momencie Ola posuwa pomysł, by wcisnąć kierowcy w łapę stówę na zgodę i niech nas puści. Próbujemy tej ostatniej deski ratunku.



- Człowieku, masz tu stówę. Kupisz za to kilka tubek kleju, naprawdę nie będzie śladu. Nie mamy tyle kasy ile od nas chcesz.



Odpowiada nam wzgardliwe machnięcie ręką i mina pod tytułem “mam cię w d…” oraz wiadomość, że właśnie wezwali policję(!)



Ola siada na krawężniku, ja zaś czaję się przy wejściu. Z trudem panując nad drżeniem mięśni kalkuluję sytuację. Musimy dostać się do naszych bagaży. Na szczęście to co najcenniejsze, dokumenty i aparat, mamy ze sobą.



Na chwilę odpuszczamy dyskusję i ten moment odprężenia nam pomaga. Pozostali pasażerowie zbierają swoje bagaże, co odwraca uwagę kierowcy. Od niechcenia, ale stanowczo, sięgam po plecak Oli i stawiam go na zewnątrz. Gdy mam już w dłoni swój, kierowca w krzykiem odpycha mnie ciałem. Na szczęście jeden Taj nie znaczy wcale więcej niż jeden wysoki Polak, zasada dynamiki jest więc po mojej stronie.



- Przepraszam, ale jakim prawem mnie w ogóle dotykasz? Nie masz prawa tego robić - tłumaczę spokojnym głosem, jak dziecku. Trzymany w ręku plecak dodaje mi masy, udaje mi się wreszcie przysunąć go do siebie i wyciągnąć z pojazdu. Kierowca przestaje się rzucać, zamiast tego łapie za telefon.



Gdzieś w tym momencie czuję podświadomie, nie wiedząc jeszcze dlaczego, że kulminacja emocjonalnej fali przeszła. Cały czas grozi nam konfrontacja z policją. Cały czas kierowca może nas gonić i próbować zatrzymać. Coś nieokreślonego podpowiada mi jednak, że sprawa jest załatwiona i jesteśmy górą. Nie wiem czemu. Dużo później dotarła do mnie jasna jak słonce odpowiedź: kierowca od początku był nastawiony na szantaż, puszczając mnie straciłby więc twarz – rzecz w tajskim społeczeństwie niewybaczalna. Jednak teraz, gdy ciężarem ciała próbował wypchnąć mnie z otwartych drzwi pojazdu, użył wobec mnie przemocy. To spowodowało, że stracił twarz po raz drugi, zachowanie takie nie jest bowiem akceptowalne w tym kraju, nam zaś dało argument podczas ewentualnego spotkania z policją. W tamtej chwili nie myślę jednak w ten sposób. Zarzucamy oboje plecaki i kierujemy się w pierwszą lepszą przecznicę, byle dalej od rozjuszonego szofera, ściskającego w garści plastikowy fragment wielkości małego palca.



- Ale my właśnie wezwaliśmy policję! Zaraz tu będą! – krzyknęła za nami kobieta z agencji widząc, że opuszczamy pole bitwy.



- Dobrze, proszę bardzo – odpowiadamy i czym prędzej znikamy, chcąc zgubić potencjalny pościg wśród zakrętów.



Nie doceniliśmy jednak determinacji przeciwnika. Porządnie wkurzony kierowca, krzyczący coś niezrozumiałego do telefonu, obserwował nas znikających za zakrętem. Przyśpieszyliśmy kroku licząc, ze uda nam się jeszcze wymiksować z tej całej afery, ale było za późno. Kilkanaście sekund później podjeżdża do nas czarny motocykl. Siedzi na nim dwóch policjantów w skórzanych uniformach. Opór czy ucieczka są bezcelowe, na postawienie zapory ogniowej brakuje nam technicznych środków. Pozostaje tylko jedno wyjście. Odwracam się w stronę gliniarzy i witam ich uśmiechem tak szczerym, na jaki było mnie stać. Chwilę później zjawia się feralny mikrobus, a tajska bryła wściekłości wyskakuje zza kierownicy. Ściskając w garści ułamany element pokrzykuje coś do mundurowych. Słowo „farang” – cudzoziemiec – pada co chwilę, najpierw w rozmowie, potem przez krótkofalówki. Chwilę później zjawia się kolejny patrol. Stoimy więc na ulicy z plecakami, otoczeni przez pięciu facetów w czerni, o twarzach nie wyrażających żadnych emocji. Jeden z nich włada dobrze angielskim, zaczynam więc tłumaczyć całe zdarzenie, nie przestając się przepraszająco uśmiechać. W tym kraju śmiechem kryje się zażenowanie z powodu uczynionej przez siebie szkody. Policjanci patrzą to na mnie, to na kierowcę, gdy nagle z wnętrza busa wysiada jeden z pasażerów. Najstarszy rangą pyta go co zaszło.



- Tak właściwie to nie widziałem. To się złamało. Ale on wtedy w połowie spał – brzmi niepewna odpowiedź.



Przez dłuższą chwilę napięcie wisi w powietrzu. Nikt mnie nie legitymuje – to dobrze. Ale każdy rzuca na mnie dwuznaczne spojrzenia – to źle. Nie jesteśmy przygotowani na spędzenie tej nocy na posterunku. Kierowca wyrzuca z siebie potok słów, policjanci stoją dokoła, my trzymamy się nieco z boku, raz tylko podchodząc do busa by pokazać, że chcemy polubownego załatwienia sprawy. I gdy tak stoję, widzę nagle, jak jeden z gliniarzy uśmiecha się do mnie pod nosem. Nie jest to jednak złośliwy uśmiech – raczej porozumiewawcze „dajmy już temu spokój”. Zobaczyłem, że pozostali uśmiechają się także.



Pełen pretensji głos kierowcy jeszcze chwilę góruje nad zgromadzeniem, by chwilę później zamienić się w pełne złości i rezygnacji machnięcie rękę w moją stronę. Nie jest to gest „środkowego palca”, ale jednoznaczne „zjeżdżaj, won mi z oczu”. Rozkładam ręce w niemym geście niezrozumienia, a jeden z policjantów ruchem dłoni każe nam zmykać. Rozglądam się po ich twarzach – wszyscy najwyraźniej mają dość idiotycznej sceny, nie chcąc mieć nic wspólnego z wartymi kilka bathów porachunkami z „farangiem”. Kierowca ze złością wsiada do busa, tracąc twarz już do reszty, a my korzystamy skwapliwie z sugestii ulatniając się za róg.



Przywołując w pamięci to wydarzenie zastanawiam się czy można było inaczej. Bardziej pokojowo, z satysfakcją dla obu stron. Gdyby kierowca zgodził się przyjąć wręczone mu 100 bathów, zysk byłby obopólny – pieniądze dla niego, spokój dla nas. Mógłby też machnąć ręką – szkoda jaką spowodowałem była znikomej wartości. Zacietrzewienie jakie pokazał na początku nie pozwoliło mu jednak pójść na kompromis. Zaś fakt, że nie podjęliśmy konfrontacji, obrócił tę złość przeciw niemu samemu, co było nam bardzo na rękę. Wypadek przeszedł do historii, ale cały czas o nim myślę, wspominając podobne zdarzenia w tej podróży. Jak wiele podobnych konfliktów można było rozwiązać właśnie tak? A może istniało jakieś łagodniejsze wyjście z tej awantury – jak myślicie?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (3)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2012-01-24 19:10
Ciekawe pytanie lecz i odpowiedz nie jest dla mnie prosta . Myślę...,że uważać należy aby nie przekroczyć tej nitki , która może wywołać u "przeciwnika" rozmowy większej agresji . Myślę ,że chwila milczenia spowoduje wyciszenie złości .
Ale...??
 
geminus
geminus - 2012-01-24 22:52
Mialem podobna sytuacje w Bangkoku. Zawadzilem w taksowce reka o lusterko ktore mialo chyba pol metra szerokosci. Lusterko spadlo a kierowca wydarl sie zeby mu zaplacic 1000 bathow. Myslal ze znalazl naiwnego. Lusterko bylo na wcisk i prawie musialem mu je wyrwac zeby je wcisnac, Facet myslal ze mnie przerobi na perlowo ale nie z nami takie numery. Pozdrawiam.
 
PawelK
PawelK - 2012-01-29 17:13
Bomba, ja bym tak samo olweal gnoja az sie totalnie zblazni!! Widze ze sobie radzicie!!! Do pogadania po powrocie.
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013