Do Malezji wjechaliśmy w znakomitych nastrojach. Szybka odprawa u Tajów, wizyta w sklepie wolnocłowym, zamach na sporą butelkę rumu, która obiecaliśmy rodakom po drugiej stronie granicy i już pukamy do malajskiego okienka. Chwila formalności i dostajemy, jakby nigdy nic, pozwolenie na 90 dni pobytu. Co za skok jakościowy! Już zdążyliśmy zapomnieć z jakim trudem udawało nam się wyprosić miesięczne wizy do Indii, Iranu czy Pakistanu, a tu proszę – trzy miesiące bez choćby jednego pytania. Co prawda przy wjeździe do żadnego kraju nie witał nas dotychczas billboard informujący, że handle narkotykami karany jest śmiercią, sumienia jednak mamy czyste, śmiało wkroczyliśmy więc w nową rzeczywistość.
Rzeczywistość ta przywitała nas upałem i ponad dwugodzinnym czekaniem na poboczu drogi. Rzecz, której się nie spodziewaliśmy, słowo. Malajowie mieli zatrzymywać się niemal na skinienie dłonią, tak przynajmniej piszą wszyscy, a tu psikus! Nikt nie jedzie tam gdzie chcemy. Gryźliśmy palce i sarkaliśmy zawzięcie, aż wreszcie zatrzymały się na poboczu trzy muzułmanki, podwożąc nas następnie do pobliskiego miasta. Mając w perspektywie stanie w upale i prawdopodobnie nocleg gdzieś po drodze, wybraliśmy autobus. Popołudnie przywitało nas w Butterworth, skąd promem kursującym przez cieśninę przedostaliśmy się do Georgetown, stolicy wyspy Penang. Na miejscu przywitał nas krótki atak monsunu, ale tuż przed nim – Gosia i Tomek, od pewnego czasu podróżujący dokoła świata. Wiecie więc dla kogo przeznaczyliśmy świeżo nabyty rum. I domyślacie się pewnie, że tej nocy nikt z naszej czwórki nie poszedł spać z kurami.
Georgetown! Planowaliśmy spędzić tu może trzy-cztery dni. Ostatecznie wyszło ich około osiem, również dlatego żeśmy się pochorowali (lub ktoś nas zaraził, he, he). Nie rzuciliśmy się w wir zwiedzania, poznawaliśmy to miejsce przy okazji zakupów czy wyjść do restauracji. Miasto daje przedsmak tego, czym jest Malezja. Poczęte za sprawą Portugalczyków, kolonizowane przez Brytyjczyków, przeżywało fale przybyszów z południowych Chin i Indii. Chyba każdy, kto był w Malezji pisał o tym, że można tu poczuć się jak w trzech krajach i to na długości jednej uliczki. I wiecie co? To prawda!
Wychodząc z hoteliku trafialiśmy pomiędzy chińskie domy, przed każdym z nich – ołtarzyk dla dusz przodków. Kawałek dalej świątynia. W środku – pełno chińskich lampionów, kolorowych smoków, dym z kadzideł, wierni rzucają na ziemię małe drewienka by odczytać z ich wróżby. A kadzidła to nie tylko ładnie pachnące patyczki, wtykane w misę z piaskiem. To dwumetrowe bale, które żarząc się, zasnuwają dymem całe świątynne podwórze.
Po drugiej stronie głównej ulicy zaczynają się Małe Indie. Przed sklepami wąsaci panowie o okrągłych twarzach, na wystawach kolorowe sari, sklepy muzyczne ryczą melodiami z Bollywood. Tu przychodziliśmy gdy złapał nas głód i tu przypomnieliśmy sobie niepowtarzalny smak Indii i ponownie odkryliśmy przyjemność jedzenia palcami. Proste thali podawane na liściu bananowca stało się naszym kulinarnym hitem.
Poza Chinami i Indiami musi istnieć jeszcze jakaś Malezja. Kobiety najłatwiej oglądać w centrum handlowym. Tutejsze „zachuścione” dziewczyny czasem mają w sobie coś z ortodoksyjnych Syryjek, zasłaniających wszystko z wyjątkiem oczu, a czasem z Iranek, które obowiązkowe nakrycie głowy dopełniały rewią mody i makijażem. Chusta niby jest, niby okrywa włosy, szyję i piersi, ale wszystko inne opina i eksponuje. Przypomina to hedonistyczne zagłębia pełne butików i fast-foodów, jakie odwiedzaliśmy w północnym Teheranie z Samem i Mehdim, brak tylko śladów po operacjach plastycznych na twarzach. Męskim światem jest natomiast meczet. Zawitawszy tam otrzyma się darmowego przewodnika, który objaśni czemu służy obmycie nóg i muzułmańska modlitwa, później zaś zamuruje polskiego gościa dogłębna znajomością Biblii. Ten na którego trafił Łukasz miał wielki talent krasomówczy i pasję nawracania, charakterystyczną chyba dla tego kraju. Dziwne? Być może. W Iraku czy Pakistanie deklaracja „chrześcijanin” oznacza człowieka wierzącego w Księgę, niemal brata czy siostrę w wierze. Mahomet i jego dzieci to przecież potomkowie Ismaela, syna Abrahama. Tutaj w zasadzie też, ale… wystarczy pokręcić się w sąsiedztwie świątyni, aby znalazł się ktoś z misją nawracania. Ze jego twarzy i słów bije niekłamana pewność o ostatecznej prawdzie, jaka przypada w udziale islamowi. Mowa ich jest pełna żaru, a wiedza głęboka, po dwóch takich spotkaniach byłem bliski uwierzenia, że w Koranie zawarto odpowiedzi na wszystkie pytania świata. Jedno trzeba w każdym razie przyznać. Gdyby każdy chrześcijanin miał taką wiedzę o islamie, jaką poznani w Georgetown muzułmanie mieli o chrześcijaństwie, nasze wzajemne stosunki wyglądałyby inaczej. Z drugiej strony smutny jest los wielu chrześcijan w Malezji, gdzie w wielu prowincjach sądy stosują islamskie prawo szariatu, a nieporozumienia na tle religijnym jeszcze dwa lata temu zamieniły się w zamieszki i napady na kościoły. Jak zwykle w tej podróży – nic nie jest tak jednoznaczne, jakbyśmy chcieli to widzieć.
Na zakończenie naszych wrażeń zapraszamy do obejrzenia zdjęć z Georgetown: