Wbrew pojawiającym się opiniom, pogłoskom, domysłom i zamysłom, zapewniamy z ręką na sercu, że naprawdę jesteśmy w Tajlandii. W tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy odwiedzić jeszcze dwa państwa, spotkać kwiaty polskiej młodzieży podróżującej i wrócić do kraju smażonego makaronu. Ale o wszystkim po kolei, a było tak.
Przez Tajlandię zamierzaliśmy przemknąć raczej szybko. Nie planowaliśmy już odwiedzania niczego po drodze, a dodatkowo w Malezji czekało już na nas miejsce, gdzie planowaliśmy spędzić dłuższy czas, w oczekiwaniu na nowy paszport Oli. Tak, kilka wiz z wystarczy, aby cienką książeczkę wypełnić w połowie, jeśli chcemy wracać jeszcze przez kilka miesięcy potrzebny był zupełnie nowy dokument, na ten zaś czeka się ponad miesiąc. Już chcieliśmy uciekać do Malezji, kiedy dotarła do nas wiadomość, że w tym samym czasie i okolicy znalazły się, oprócz nas, dwie pary polskich obieżyświatów. Na co dzień śledzimy swoje poczynania na blogach. Czemu więc nie spotkać się w świecie realnym? Trochę to niezwykłe: wyjechać z Polski i po roku (lub trzech) zobaczyć się z rodakami na drugim końcu świata. Taka okazja pewnie by się nie powtórzyła, postanowiliśmy więc: jedziemy! Był tylko jeden problem: wiza.
Jeszcze niedawno Polacy płacili niemała kwotę za wjazd do Tajlandii. Dopiero niedawno kraj ten umożliwia nam bezpłatny wjazd, tkwi w tym jednak pewien kruczek: wiza jaką otrzymujemy na wjeździe jest ważna miesiąc i to tylko wtedy, gdy przylecimy tu samolotem. Na przejściach lądowych termin ten skrócono do dwóch tygodni. Dlaczego? Ano dlatego, że Tajlandia, dla wielu farangów jak nas tu nazywają, jest miejscem spokojnej emerytury lub emigracji i tysiące ludzi przyjeżdża tu, by korzystając ze zwykłej wizy, zostać w kraju np. na pół roku. Aby maksymalnie utrudnić im przedłużanie takich wakacji, Tajowie zmuszają turystów do szybkiego opuszczenia kraju i ponownego wjazdu. Wiąże się to z kosztami i nieuniknionym spotkanie z urzędnikiem imigracyjnym na granicy. Ten zaś, widząc, że po raz szósty w danym kwartale wracamy do Tajlandii, ponuro oznajmi nam, że tym z wjazdu nici. I żegnaj słodkie lenistwo na tajskiej plaży!
Obojętnie czy zostajemy tu na stałe, czy tylko na krótki czas chcemy przedłużyć sobie wakacje, jedynym wyjściem okazuje się mechanizm zwany „visa run”. Polega on na wyjeździe z Tajlandii i powrocie jeszcze tego samego dnia. Otrzymujemy wówczas nową pieczątkę na wjeździe i dwa tygodnie dodatkowego pobytu. Zjawisko jest na tyle popularne, że „visa run” znajduje się w ofercie mnóstwa biur podróży. Aby nasze spotkanie doszło do skutku musieliśmy wizy przedłużyć. Wjazd do Malezji i powrót wymagał dalekiej podróży na południe, z pomocą przyszedł nam jednak kraj, którego zwiedzania właściwie nie planowaliśmy: Birma.
Dostać się do Birmy można tylko drogą powietrzną – to powie każdy przewodnik. Są jednak dwa miejsca w tym kraju, do których wjazd możliwy jest także lądem, z zastrzeżeniem, że poruszać można się tylko w obrębie miejscowości, do której wjechaliśmy. Jednym z takich miejsc jest przejście graniczne Ranong – Kawthoung.
Docieramy tu transportem kombinowanym, ostatnie 120 kilometrów pokonując na pace samochodu, do którego zabiera nas przesympatyczny pan, jadący w odwiedziny do krewnych w Ranong. Przez dwie godziny jedziemy krętą drogą między wzgórzami, pokrytymi dżunglą, co jakiś czas widząc szeroką rzekę. Po jej drugiej stronie – nieprzenikniona gęstwina zieleni. To już Birma. O bliskości granicy informują posterunki, na których żołnierze zatrzymują pick-upa, szukając nielegalnych imigrantów. Widząc nas uśmiechają się tylko. W Ranongu zaproszono nas na obiad do rodziny kierowcy, który później odstawia nas pod samo przejście graniczne, leżące na brzegu wąskiej zatoki, oddzielającej Tajlandię i Birmę.
Ledwie wysiadamy, gdy podchodzi do nas właściciel łodzi, z pytaniem „visa run?”. No tak, lokalni muszą mieć to już dobrze opracowane, nie jesteśmy tu jakimś wyjątkiem. Cena jaka pada na początek to 400 bathów od osoby. Uśmiechamy się tylko i rzucamy dwa razy mniej za nas dwoje, o której wiemy, że jest właściwa. Ku naszemu zdziwieniu mężczyzna zgadza się bez mrugnięcia okiem, ale zamiast zabrać nas do siebie, oddaje pod opiekę koledze, który właśnie wyrusza na drugą stronę zatoki. Ładujemy się do chybotliwej łódki z naszymi plecakami i wypływamy z portu. Pierwszy przystanek to kontrola dokumentów miejscowych pasażerów, która odbywa się w niewielkim domku pływającym na platformie. Sternik zbiera dokumenty od miejscowych i po chwili wraca. Przepływamy wzdłuż brzeg, mijając rozklekotane i rdzewiejące barki, i już po chwili jesteśmy na wodach zatoki. Łódź zatrzymuje się przy niewielkiej wyspie, gdzie pod drewnianym daszkiem siedzi czterech wyraźnie znudzonych żołnierzy. Pokazujemy paszporty i już po chwili prujemy w stronę drugiego brzegu. Tu wszystko powtarza się w odwrotnej kolejności – przy niewielkiej wyspie sternik bierze nasze dokumenty, nieco dalej robi to samo z innymi pasażerami. Z drżeniem obserwujemy, jak ściskając nasze paszporty wymachuje nimi nad wodą. Jak wpadną, nie będzie co zbierać! W końcu dopływamy na miejsce.
Leżące po drugiej stronie zatoki miasto Kawthoung to najdalej na południe wysunięty punkt Birmy. Przed laty znane jako Victoria Point, zmieniło nazwę pod rządami wojskowej junty, która za punkt honoru uznała zmianę niemal wszystkich nazw, z oficjalną nazwą państwa włącznie. Nie ma już Birmy, jest Związek Myanmar, co wyraźnie oznajmia nam pieczątka wbita na wjeździe. Właściwie moglibyśmy ją sobie darować. Gdy sternik cumuje na brzegu i po kamieniach wydostajemy się na nadbrzeże, nikt do nas nie podchodzi. Wokół trwa załadunek i rozładunek łodzi, panuje zamieszanie i moglibyśmy spokojnie wejść w jedną z uliczek miasta. Tylko co potem? Jak wyjaśnić okoliczności naszego przybycia w hotelu czy na dworcu nie mając wizy? Zamiast zaszywać się gdzieś idziemy więc do niewielkiej budki. Birmański pogranicznik nie zwraca zupełnie uwagi, gdy w rozmowie z nim myli nam się „Birma” i „Myanmar”. Dobrze wie po co tu trafiliśmy. Za 10 dolarów od osoby stempluje nam paszporty, wbijając od razu pieczątkę wyjazdową. Z Kawthoung teoretycznie moglibyśmy dostać się promem na północ kraju, ale wizy jakie dostajemy upoważniają nas do poruszania się w promieniu 5 kilometrów. Trochę nielogiczne, gdyż sama wiza ważna jest na dwa tygodnie, pomimo panującego wokół luzu trudno zapomnieć, że jesteśmy w kraju totalitarnym.
Wystarczy kilkanaście minut w Kawthoung abyśmy dostrzegli drobne różnice między tym miastem, a jego tajskim odpowiednikiem. Domy wokół nadbrzeża są bardziej zniszczone, nie ma tu porządku do jakiego przyzwyczaiła nas trochę Tajlandia. Gdy pomału wędrujemy ulicami, wyglądający ze sklepów ludzie przyglądają się nam z ciekawością, choć nie natarczywie. Ktoś nawet pozdrawia. Ktoś w rozmowie z nami opisał Birmę jako „Tajlandię 50 lat temu” i jest to pewnie prawda, dokoła wszystko jest jakby starsze i pokryte warstwą patyny. Nie ma tu tej energii jaką pulsują tajskie miasta. Zaskakuje nas za to duża liczba mężczyzn chodzących w sarongach. Mają na sobie szerokie spódnice z kraciastego materiału, które wiąże się na gruby węzeł na wysokości pępka. Garderoba ta przypomina trochę nasze kramy, sarong jest jednak sporo większy i można nim obwiązać nawet pokaźnych rozmiarów człowieka.
Pół godziny spędzone na krańcu Birmy nie pozostawia niezapomnianego wrażenia. To trochę tak, jakbyśmy z względnie zamożnej Tajlandii przenieśli się na leżącą tuż obok kambodżańską prowincję. Kontrast będzie podobny. Przyznajemy jednak, że Birma kusi nas nieco i kto wie, może jeszcze w czasie tej podróży...
Wracamy na wybrzeże i wsiadamy do znajomej łodzi. Ponownie rejs przez zatokę do Ranongu, odwiedzane w odwrotnej kolejności punkty imigracyjne, aż w końcu otrzymujemy to, po co się tu zjawiliśmy: pozwolenie na pobyt w Tajlandii jeszcze przez dwa tygodnie. Nazajutrz, znowu kombinowanym transportem autostopowo-autobusowym ruszamy na południe. Po półtorej godziny stania na poboczu zabiera nas samochód dwójki geodetów, którzy upychają nas na bagażniku obok teodolitu i podwożą 100 kilometrów dalej do Phang Nga, skąd autobusem docieramy do Phuket, prosto w tłum tysięcy Europejczyków, którzy zjechali się by przeczekiwać tu zimę i może świętować Boże Narodzenie. A na nas czekają na miejscu Alicja i Andrzej, z którymi przegadujemy wieczór aż do późnej nocy. I tak kończy się nasza jednodniowa przygoda z Birmą. Czy na długo?
WSKAZÓWKI PRAKTYCZNE:
Zrobienie „visa-run” do Birmy jest bardzo proste i nie wymaga żadnych wcześniejszych kroków ani pośredników.
Wiza birmańska kosztuje 10 dolarów od osoby i jest ważna na 2 tygodnie(???), jednak korzystając z niej nie wyjedziecie (przynajmniej legalnie) poza obręb miasta. Birma to Birma, tu rządzi wojsko i brutalna siła, więc lepiej nie narażać siebie ani tym bardziej innych kozackimi wyskokami. Jeśli chcecie wjechać do kraju zróbcie to legalnie.
Na dzień dzisiejszy łódź przez zatokę kosztuje 200 bathów od osoby, powrót w cenie. Nie dajcie sobie wmówić że więcej. Pokażcie przewoźnikom, że jesteście mądrzejsi od reszty przyjeżdżających tu „farangów”.
Urzędnicy obu stron nie robili nam trudności, ogólnie nie powinniście mieć żadnych kłopotów.
I NAJWAŻNIEJSZE: Jeśli tylko macie wybór, Wasze „visa-run” róbcie w Malezji. Przez cały czas gryzł nas fakt, że dorzuciliśmy 20 dolarów do kieszeni birmańskiego rządu. Biorąc pod uwagę historię tego kraju, powinniśmy unikać jakiejkolwiek współpracy z przestępcami. Podobnie zresztą jak w Chinach. Ten jeden, jedyny raz czulibyśmy się lepiej wiedząc, że naszą kasę zabrał sobie strażnik.