Dotarliśmy więc do stolicy.
Bangkok opisywano już miliony razy, każda kolejna opowieść o nim będzie więc powtórzeniem już istniejącej. Spodziewaliśmy się tutaj turystycznego zagłębia i znaleźliśmy je. Pięknych świątyń szukać nie trzeba, są właściwie wszędzie. W każdy wieczór otoczona hotelami ulica Khao San zamienia się w dyskotekę dla turystów. Widzieliśmy już takie miejsca zamienione w wielkie imprezownie w Katmandu czy Siem Reap, ale cały czas nie mogę się do nich przyzwyczaić. To też jest jednak część Tajlandii czy się to komuś podoba, czy nie.
Stolica jest miastem potężnym, w porównaniu z którym laotańskie Vientiane czy khmerskie Phnom Penh prezentują się skromnie. Ogrom miasta, zamieszkiwanego przez 10 milionów ludzi poznaliśmy, próbując wydostać się na peryferia – czekały nas dwie godziny jazdy przez zakorkowane drogi i zatłoczone dzielnice. Miasto wydaje się nie mieć końca. Nawet spacer po historycznym centrum wokół pałacu królewskiego zamienia się w godzinny marsz. Komunikacja autobusowa jest dość sprawna, ale co z tego, jeśli nie wiadomo jaki autobus zatrzymuje się w którym miejscu? W europejskim mieście numery autobusów zatrzymujących się na przystanku są na nim zazwyczaj wyraźnie podane. W Bangkoku musieliśmy pytać się lub zgadywać, rozkładu jazdy i spisu zatrzymujących się autobusów bowiem brak. Na szczęście kierowcy i ich sprzedający bilety pomocnicy są zazwyczaj uczynni. Od chwili przyjazdu dziwi nas, jak przyjaźnie traktują nas w kraju, gdzie turystów powinni mieć wszyscy dość.
Okolice Khao San pełne są takich jakich jak my, turystów, coraz częściej widzimy jednak inną kategorię ludzi. Są to Europejczycy, Amerykanie bądź Australijczycy, którzy zostawiwszy w ojczyźnie swoje domy zdecydowali się resztę życia spędzić w tropikalnym raju. Polityka imigracyjna Tajlandii jest dość luźna, wystarczy więc, że co miesiąc odnowią swoja wizę wyjeżdżając na pół dnia do któregoś z sąsiednich państw i mogą wrócić na kolejnych kilka tygodni. To jeden ze sposobów na niekończące się wakacje. Niektórzy rozwiązują kwestię pobytu inaczej, ale jak – nie wiemy. Turystyczne zagłębie wokół Khao San pełne jest jednak facetów, na oko 50-letnich, całe dnie spędzających przy knajpianych stolikach. Ich śmiechy i głośne dyskusje słychać z daleka. Towarzyszą im czasem dwie – trzy Tajki. Wraz z nimi śmieją się i popijają piwo. W normalnych okolicznościach taki widok nie byłby codziennością. Ale co to znaczy: „w normalnych okolicznościach”? Khao San rządzi się swoimi prawami.
Tego samego dnia, w kafejce internetowej, zajrzałem przez ramię siedzącej obok dziewczynie. Zastanowiła mnie w pierwszej chwili Tajka pisząca po angielsku. Dopiero po chwili niedyskretnego podglądania zobaczyłem, że konwersuje przez Skype ze sporo starszym od siebie Europejczykiem. Z drugiej strony globu napływały obietnice szybkiego przyjazdu do Tajlandii i bycia razem. Dziewczyna zbywała je krótkimi komentarzami i łamanym angielskim zapewniała o niegasnącym uczuciu.
Zjawiliśmy się w Tajlandii akurat teraz, gdy potężne powodzie pustoszą wiele miejsc w kraju. Stolica żyje swoim rytmem i trzeba opuścić centrum miasta by zdać sobie sprawę z katastrofy. Północne dzielnice zalane są wodą, zamiast pojazdów, które przewidujący właściciele zaparkowali na okolicznych wiaduktach, między domami krążą łódki. Obowiązującym dodatkiem mieszkańców stały się kalosze. W dzielnicach położonych nad rzeką niemal wszystkie sklepy i warsztaty ogrodziły swoje wejścia estetycznymi murkami ze schludnie otynkowanych pustaków, które klienci muszą pokonać dużym susem. Lotnisko krajowe przypomina basen, do którego ktoś, dla zabawy, powtykał samoloty. Pozostawione w miejscu maszyny leżą brzuchami na wodzie. Przerwana jest też linia kolejowa na północ, o czym przekonaliśmy się, próbując odwiedzić słynne ruiny w Ayutthaya. „Pociągu nie ma”. „A kiedy będzie?”. „Nie będzie”. Nie pozostawało więc nic innego jak zostać w mieście.
Wezbrane wody rzeki Chao Phraya, przepływającej przez stolicę, pokrzyżowały nie tylko nasze plany. Właśnie podczas naszego pobytu, w pełnię ostatniego miesiąca tajskiego kalendarza księżycowego, wypadło Loi Krathong, Święto Światła. Tego dnia Tajowie oddają cześć duchom żyjącym w rzekach oraz celebrują zakończenie pory suchej i nadejście monsunu, który obiecuje przyszłe plony. Na wodę puszczane są lampiony wykonane z kwiatów i liści bananowca, a w powietrze lecą papierowe lampiony unoszone powietrzem rozgrzanym przez palący się w nich płomień.
Najpiękniejsze obchody Loi Krathong mają miejsce w Chiang Mai, które już opuściliśmy. Szkoda. Liczyliśmy na to, że także w Bangkoku unosić się będą w powietrze tysiące świateł, zamieniając całe niebo w jeden wielki fajerwerk. Poważnie – jeśli wierzyć setkom fotografii zrobionym w czasie tego święta, a potem wrzuconym w internet, niebo w Chiang Mai, pokryte jest tysiącami frunących lampionów. Stolica zawiodła nas nieco. Tłumy mieszkańców spędzały wolny wieczór w wypełnionych po brzegi restauracjach, w niebo strzelały fajerwerki, ale na głównym moście miasta lecących ku niebu świateł było jak na lekarstwo. Ot, pojedynczy lampion wzbijał się co pół minuty do góry, na niebie wisiało kilkanaście innych, nie było to jednak to, czego się spodziewaliśmy. Siedzieliśmy jednak pod pylonem mostu, oglądając bawiących się świetnie ludzi, a pomarańczowe światła wznosiły się wysoko ponad miasto. Nad brzegiem wezbranej rzeki dziesiątki par i rodzin puszczały na wodę świeczki i kwiaty. Kilku mężczyzn, po kolana brodzących w wodzie, długimi kijami spychało je w główny nurt.
Tajska stolica może przytłaczać, ma jednak wiele uroku. Zwłaszcza gdy w któreś wczesne popołudnie, gdy przezorni mieszkańcy chowają się przed upałem we wnętrzach domów i na ulicach robi się pusto. Kolory świątyń i pałacu królewskiego są wtedy najbardziej intensywne. Spacer przez miasto będzie męczący, ale warto. Zdecydowanie warto!