Zobaczysz go wszędzie. Na każdym kroku. Jego twarz patrzy na Ciebie kiedy przechodzisz ulicą, robisz zakupy w sklepie czy wchodzisz do ulicznej restauracji. W lokalnej telewizji widzisz go setki razy dziennie, zazwyczaj przy akompaniamencie entuzjastycznego głosu dziennikarzy. Dyktator? Wielki Brat? Nic z tych rzeczy.
Jadąc przez Turcję nie sposób nie zauważyć wszechobecnych portretów Mustafy Kemala Attaturka, wiszących na każdym urzędzie i w każdej szkole. W Syrii, rok temu jeszcze spokojnej, a teraz ogarniętej ogniem powstania, patrzył na nas dobrotliwym wzrokiem prezydent Assad. W Iranie spoglądał na rodaków już nie tak dobrotliwy ajatollah Chamenei. Ilość podobizn przywódcy nigdzie jednak nie sięga apogeum, które ujrzeliśmy w Tajlandii. Tutaj kult nie jest czczym gadaniem telewizyjnej propagandy – wielu jego obywateli kocha go naprawdę. Bhumibol Adulyadej, Rama Dziewiąty, uosobienie boga Wisznu, król Tajlandii i najdłużej panujący monarcha na świecie.
Po raz pierwszy zobaczyliśmy króla na monecie znalezionej gdzieś w Katmandu. Po przekroczeniu granicy jego obecność stała się wszechobecna. Na skrzyżowaniach dróg stoją jego portrety w złoconych ramach. Oblicze króla patrzy z każdego banknotu i znaczka pocztowego. Najmniejsza wieś ma przynajmniej kilka jego podobizn. Po odwiedzeniu reżimów takich jak Iran czy Chiny aż trudno uwierzyć, że miłość jego rodaków do władcy jest szczera. A jednak! Kult władcy jest tak wielki, że wielu czci go jako pół-boga. Podobnym poważaniem cieszy się królowa, której urodziny obchodzone są jako tajski Dzień Kobiet. Osoba monarchy Tajlandii pokazuje jednak, po raz nie wiadomo który, że w Azji nic nie jest tylko czarne lub białe, a kontynent ten jest zbiorem paradoksów.
Zasiadający od 60 lat na tronie król jest dla swoich poddanych ogniwem utrzymującym państwo w jedności. W czasie jego pobytu w szpitalu, świątynie całego kraju pełne były rodaków modlących się o jego uzdrowienie. Jest najbogatszym monarchą świata, wykorzystującym swój olbrzymi majątek do finansowania projektów humanitarnych. W tym idealnym obrazie jest jednak kilka rys. Osoba władcy jest głównym narzędziem, które pozwala aktualnej władzy utrzymywać w ryzach przeciwników.
Król Tajlandii to nie tylko obiekt uwielbienia, ale największe tabu tego kraju. Konstytucja Tajlandii zakazuje wszelkiej, nawet najbardziej delikatnej, krytyki rodziny królewskiej, a obraza majestatu, karana jest zamknięciem w więzieniu nawet na kilkanaście lat. Kiedy inne monarchie znoszą podobne przepisy, Tajlandia zaostrzyła je, by skazywać niezadowolonych obywateli oraz cudzoziemców psujących nieskazitelny wizerunek kraju. Karalne jest nie tylko otwarte znieważenie monarchy. Wyroki wydawano nawet na tych, którzy krytykowali go w prywatnych SMS-ach. Obraza majestatu ścigana jest z urzędu, a tajska policja wykazuje daleko posuniętą gorliwość nawet w przypadkach, gdy sam król przyznał, że do znieważenia jego osoby nie doszło. Choć nie może on – formalnie – zmieniać obowiązującego prawa, jego polityczna siła jest tak wielka, że przepis ten z pewnością mógłby zostać przez niego zniesiony. Nigdy to jednak nie zaszło. Każdy przebywający na terenie Tajlandii, obywatel tego kraju czy cudzoziemiec, podlega przepisowi, według którego, za znieważenie monarchy, otrzyma wyrok od 3 do 15 lat więzienia. Nie dalej jak tydzień temu cała Tajlandia żyła uroczystościami z okazji 84 urodzin monarchy. A zaledwie kilka dni wcześniej pewien mężczyzna został skazany przez tajski sąd na 20-letni pobyt w więzieniu za wysyłanie rzekomo obraźliwych wiadomości tekstowych na temat monarchy. Biorąc pod uwagę, że skazany ma ponad 60 lat, wątpliwe jest, że kiedykolwiek wyjdzie na wolność.
A tajskie zakłady penitencjarne to nie sielanka. Jeszcze w Kambodży, w domu Erica w Phnom Penh, wpadła mi w ręce książka „Damage Done”. Jej autor, przemytnik narkotyków, który wpadł w ręce tajskiej policji, spędził 12 lat w czymś co bez dwóch zdań można określić mianem piekła. Gwałty, morderstwa, przemoc, głód i wegetacja w warunkach tak straszliwych jak tylko można sobie wyobrazić, to codzienność skazanych w tym kraju. Dobra lektura, zwłaszcza dla tych, którzy Tajlandię uważają za raj na ziemi.
Przepis, chroniący autorytet i dobre imię monarchy, bywa używany w sposób co najmniej zaskakujący. W 2009 roku młoda kobieta demonstrująca w centrum Bangkoku udzieliła wywiadu, w którym krytykowała „klasę rządzącą”. Jej słowa zinterpretowano jako obraźliwe dla pary królewskiej. Wyrok – 18 lat więzienia. Dwa lata wcześniej pewien Francuz, lecący tajskim samolotem, odmówił spełnienia prośby siedzącej obok księżniczki i nie wyłączył nocnej lampki przy swoim fotelu. Po przylocie do Bangkoku został aresztowany. Uratowały go tylko przeprosiny złożone na ręce króla. Zaledwie trzy miesiące temu temu pewien informatyk został aresztowany za stworzenie strony, na której prezentowane były karykatury władcy. A kiedy tajski następca tronu rozwodził się, jego małżonka nie mogła bronić się przed sądem, w obawie przed popełnieniem obrazy majestatu (przepis rozciąga się bowiem na cała rodzinę królewską). Rozwód orzeczono z jej winy.
Media rozpływają się w pochwałach na wieść o kolejnych projektach i akcjach charytatywnych finansowanych przez Adulyadeya. Te, które nie są przez niego finansowane, jakoś nie spotykają się z podobnym entuzjazmem. Wielki splendor jakoś omija to, czego nie dotyka król. Wiadomo, że każde dzieło genialnego monarchy musi nosić ślad jego geniuszu, a pałacowi specjaliści dbają o to, by o przedsięwzięciach władcy wypowiadano się jedynie w pochlebnym tonie.
Groźba surowego wyroku powstrzymuje każdego przed dyskusja na tema przyszłości kraju. Tajlandia jest regularnie szarpana przez antyrządowe rozruchy, wywoływane przez zwolenników obalonego kilka lat temu premiera. Usunięty ze stanowiska przez przewrót wojskowy i skazany zaocznie za korupcję (domniemaną czy faktyczną), ma w kraju miliony zwolenników, domagających się refom i ustąpienia obecnego gabinetu. Kiedy w rozruchach, jakie wybuchły wiosną, zginęło z rak policji, monarcha ani razu nie zabrał głosu.
Pomimo tego, król, bez wątpienia u kresu swojego życia, jest ogniwem spajającym kraj. Nikt nie ma wątpliwości, że następca tronu, trzykrotnie żonaty książę Vajiralongkorn, nie posiada nawet części tej charyzmy i po jego śmierci nie będzie godnym spadkobiercą swojego ojca. Nie ma jednak nikogo, kto odważyłby się choćby szeptem podnieść ta kwestię. Każdy modli się więc o jak najdłuższe życie dla panującego monarchy i boi się myśleć o tym, co przyniesie przyszłość.
Życiorys króla opisało dokładnie aż trzech zachodnich biografów. Żadna z ich książek nie jest jednak dostępna w Tajlandii. Najbardziej znana, „The King Never Smiles”, opisuje zakulisowe działania polityczne władcy, który wspierał dyktaturę wojska w latach 90. co automatycznie wpisało ją na indeks książek zakazanych w tym kraju. Dwie inne nie trafiły na tutejsze półki z podobnych powodów. Dla większości Tajów jedynym prawdziwym obrazem ich władcy będzie, kreowany przez służby pałacowe, wizerunek idealnego władcy i pół-boga. Mimo bardzo podeszłego wieku, przedstawiany jest zawsze jako mężczyzna w wieku co najwyżej średnim. Mądre i dostojne oblicze spogląda na swoich poddanych w każdym zakątku kraju. Jednak kiedy królowa przedstawiana jest często uśmiechnięta, jej małżonek nie uśmiecha się nigdy. Z nieobecnym wyrazem twarzy, zapatrzony w dal, nigdy się nie uśmiecha – dokładnie tak, jak głosi tytuł książki. W Tajlandii, gdzie okazywanie negatywnych emocji jest słabością, najdoskonalszy ze wszystkich władców nie może pozwolić sobie na jakikolwiek ludzki odruch. Spacerując po Bangkoku zdarzało mi się czasem złośliwie komentować “o, znowu ta mumia” na widok kolejnego portretu. To okropne, przyznaję. Ale władca, przedstawiany w wyidealizowanych, sztucznych pozach, z taką samą, nieprzeniknioną twarzą, ma w sobie coś… nieludzkiego. Jakby żył, ale tylko połowicznie.
Jeśli kiedykolwiek przyjedziesz do Tajlandii i znajdziesz się u stóp jednej z milionów podobizn władcy, bądź czujni. I nie próbuj się uśmiechać.