Nasza podróż przez Kambodżę zbliża się ku finałowi. Koniec przygody z Angkorem oznaczał, że opuszczamy północ kraju, kierując się w stronę Laosu. Myśleliśmy co prawda o krótkim wypadzie gdzieś jeszcze dalej, nawet o odwiedzinach w sławnych ruinach Preah Vihar na granicy z Tajlandią. To jedyne niespokojne miejsce w tym regionie. Wojska obu krajów ścierają się tam niekiedy w sporze o to, do kogo należy świątynia. I choć wyrok międzynarodowego trybunału przyznał już dawno racje Kambodży, Tajowie nie przełknęli porażki. Jeszcze podczas pobytu w Indiach wpadł nam w ręce artykuł opisujący konflikt. Jak się okazuje, nie ma on charakteru jedynie dyplomatycznego. Na miejscu dochodziło do walk, w których zginęła przynajmniej jedna osoba. Biura podróży w Siem Reap oferują jednak wypady do świątyni. Zdjęcie z khmerskimi żołnierzami i zdjęcie z nimi wliczone są w cenę atrakcji.
Przed wyjazdem do Losu chcieliśmy odwiedzić jeszcze mało znane, północne rubieże kraju. Wybór padł na Ratanakiri, odległą, północno-wschodnią prowincję. Mieliśmy nadzieje na doświadczenie tam prawdziwie kambodżańskiej rzeczywistości, prowincja uchodzi bowiem za jedną z biedniejszych w i tak już ubogim kraju. Dotarcie tam nie jest jednak proste. Pierwszy most, jaki od strony północnej istnieje na Mekongu, znajduje się w mieście Kampong Cham. Aż trudno uwierzyć, że stamtąd aż do granicy laotańskiej, przez kilkaset kilometrów, nie ma żadnej przeprawy! Pozostają jedynie liche promy i błotniste drogi, dla większości pojazdów nie do przebycia. Po pożegnaniu się z Angkorem jechaliśmy więc kilka godzin, by zatrzymać się na noc w Kampong Cham. Jeśli pamiętacie opowieść Oli o kramach – to stamtąd pochodzą najlepsze khmerskie chusty! A kolejnego dnia na północ.
Po przejechaniu Mekongu krajobraz zmienia się. Wsie stają się wyraźnie uboższe, a odległości między nimi większe. Jedziemy dużo wzdłuż pól, wykarczowanych na skraju dżungli, gdzie wąski pas ziemi dzieli nas od wilgotnego lasu. Co jakiś czas miga samotna chata, obok niej zaś znak: UWAGA MINY i trupia czaszka z piszczelami. Ładny początek, nie ma co.
Już po południu nasz autobus zjeżdża nagle z głównej drogi na żwirówkę. Świat jakby nagle kończył się w tym miejscu. Dalej asfaltu ani śladu, tylko czerwona ziemia, a po obu stronach dżungla. Osiedli brak, raz na godzinę pojawia się znikąd samotna chata. Tylko tablice ostrzegające przed minami stoją cały czas przy poboczach. Wokół tylko zielona gęstwina i nic poza tym, żadnych drogowskazów czy znaków. Mapa podpowiada, że do Ban Lung, stolicy prowincji, mamy około 120 km, ale z braku punktów orientacyjnych trudno stwierdzić gdzie jesteśmy. Na miejsce docieramy po czterech godzinach jazdy pustkowiem, już w zupełnych ciemnościach. Dworzec ulokowany jest dwa kilometry za miastem, na szczęście – tak, tym razem na szczęście! – czekają na nas ludzie z hoteli i guesthouse’ów z motorami. Po krótkim rozeznaniu wybieramy jeden z nich i dwoma motorami jedziemy do miasta. Na miejscu czeka pokój za 5 dolarów i odpoczynek po dniu spędzonym na dziurawych drogach.
Właściwie po co przyjeżdżać do Ratanakiri? Bieda i nic tu nie ma, poza dżunglą wokół i drogą, która jakby na ironię prowadzi gładką nitką w stronę granicy wietnamskiej. Zupełna ironia: zbudować autostradę Wietnamczykom, żeby mogli przysyłać tu ciężarówki pełne zupek i innego badziewia, a drogę łączącą miasto (stolicę prowincji!) z reszta kraju zostawić tak sobie. Tak, jakby ktoś specjalnie chciał uzależnić Ban Lung od Wietnamu, odcinając je przy tym od Kambodży. Interesujące.
Ano, przyjechaliśmy tu trochę na przekór wszystkiemu. Zmęczeni tłumami i hałasem postanowiliśmy spróbować zagłębić się w dzicz jaka otacza miasto. Pojechać do wiosek kolorowo ubranych mniejszości etnicznych, zobaczyć pracujące w dżungli słonie i spacerem udać się pod okoliczne wodospady. Na krótsze dystanse miały wystarczyć rowery, na dłuższe – wynajęty skuter. W razie potrzeby możemy nawet przespać noc czy dwie w lesie (pamiętając o niewypałach oczywiście). I z takim to pięknym planem przyjechaliśmy tutaj. Nie wzięliśmy pod uwagę tylko jednego: monsunu.
W Kambodży towarzyszy nam przez cały czas. Stale wisi nam nad głowami. I czasem nawet daje znać o sobie bardziej lub mniej dosadnie. Jak w Angkorze, gdy ostatniego popołudnia przeczekiwaliśmy chwilowy opad w opustoszałych ruinach. Albo w Kampocie, gdzie przybierał on postać ściany wody. Październik to najbardziej deszczowy miesiąc w tym kraju i mieliśmy dużo szczęścia, że zostaliśmy potraktowani tak łagodnie. Prawa fizyki są jednak nieubłagane. Położone na wyżynie Ratanakiri jest, z racji wysokości, bardziej podatne na ulewy. Czego doświadczyliśmy.
Pierwszy dzień wypełniliśmy słodkim lenistwem. Już drugiego deszcz zmył nasze plany o wyjeździe gdzieś dalej za miasto. Ograniczaliśmy się raczej do wyjść na bazar, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy ceremonię wręczania darów mnichom. Zdziwiło nas trochę, że działo się to po południu, a nie o świcie. Każdy podchodził jednak z powagą do zwyczaju – wręczający dary zdejmowali buty przystępując do duchownych, kobiety zaś starannie trzymały głowy niżej, niż mnisi. Mężczyźni nie musieli. Ot, taka odrobina dyskryminacji.
Pozostawały jeszcze krótkie wycieczki po okolicy. Skorzystał z tego Łukasz, odwiedzając pobliskie jezioro, leżące w dawnym kraterze. Udało mu się nawet ominąć punkt kasowy, gdzie od cudzoziemców pobiera się opłatę za wstęp do tego cudu natury, i obejść je dokoła. Widoki jak na mazurach, tylko gęstwina bambusów zamiast trzcin. I kolejny dowód na to, że nie wszystko co przewodniki polecają jako obowiązkowe, jest takim w istocie. Skoro tak, to ogłaszamy wszem i wobec, że jeziorko w warszawskim Parku Szczęśliwickim też jest obowiązkowe! Autorzy przewodników proszeni są o jego uwzględnienie w kolejnych edycjach!
Kolejnego dnia postanowiliśmy jednak wziąć się solidnie do roboty i nie próżnować. Wypożyczywszy dwa górskie rowery wybraliśmy się na poszukiwania trzech wodospadów, które znajdować się miały kilka kilometrów do miasta. Wyjechaliśmy na główną drogę i już nawet znaleźliśmy drogowskaz na nie, gdy ON znowu przypomniał sobie o nas. Już po minucie czuliśmy się, jakby ktoś wylewał na nas wiadra wody. Spodnie przemokły w ciągu chwili, kurtki wytrzymały nieco dłużej. Łukasz postanowił być twardy i mimo potoków wody, wjechał w błotnistą drogę, by spytać o wodospady. Nie przewidział tylko, że czerwona ziemia której tu pełno, na mokro zamienia się w ślizgawkę i w ciągu minuty omal nie zaliczył salta wraz z rowerem. Wrócił na główną drogę ze śmiercią w oczach. Schroniliśmy się w jakiejś pustej budce na poboczu i przez godzinę przeczekiwaliśmy nawałnicę, gapiąc się nostalgicznie na ścianę wody wokół.
Wiedzieliśmy już, że nie ma co marzyć o zaginionych plemionach, wyprawach skuterem, nocowaniu w dżungli, ani nawet o odwiedzaniu wodospadów. Wszystkie te cuda Kambodży popłynęły razem z monsunowym deszczem. Nagroda World Press Photo, za zdjęcia ginących plemion jakie ostały się w sercu dżungli, rozwiała się jak dym. Jazda po namokniętych drogach byłaby samobójstwem, nawet gdybyśmy dysponowali czołgiem, o innym środku lokomocji nie wspominając. Pokornie odprowadziliśmy nasze rowery do miasta i udaliśmy się na bazar, do naszych ulubionych garkuchni z jedzeniem. Tym razem zostaliśmy pokonani, choć Łukasz za swój osobisty sukces uznaje fakt, że po dwukrotnym poślizgu ma jeszcze wszystkie zęby na miejscu. A było blisko…
To już nasza ostatnia przygoda w Kambodży, biednym, ale uroczym i gościnnym kraju. Kurs, jak się pewnie domyślacie, na południowy Laos.