A więc jest! Po miesiącach ciężkiej pracy lub studiowania, urozmaiconych snuciem planów na wyprawę życia, udało się. Jesteś w Kambodży. Na końcu świata, w kraju, którego sama nazwa przyprawia o dreszcz emocji. Ostatnie dni spędzone na pakowaniu się, poranny bieg na lotnisko, doba spędzona w samolotach i na przesiadkach, aż wreszcie jesteś u celu. Gdy otwierają się drzwi samolotu owiewa cię lepkie i gorące, monsunowe powietrze. Czujesz, że zaczyna się na podróż twojego życia.
Już po wyjściu z lotniska Siem Reap, obskakują cię, mówiący łamaną angielszczyzną, kierowcy motoriksz. Jeśli władasz językiem Szekspira jakoś udaje ci się z nimi porozumieć. Jeśli jesteś Francuzem, klniesz pod nosem, pytając sam siebie, dlaczego ci faceci dokoła nie mówią w twoim języku – przecież jeszcze pół wieku temu były tu wasze kolonie! Wreszcie udaje się się uzgodnić stawkę. Twój plecak, wypełniony dziesięcioma kilogramami ciuchów, laptopem, i-podem oraz innymi, niezbędnymi w podróży gadżetami, zdaje się ważyć tonę. Do upragnionego hotelu daleko, nie ma więc wyjścia – trzeba wziąć transport. Nie jesteś pewien jak daleko masz jechać, ale na wszelki wypadek nie oponujesz, gdy uśmiechnięty kierowca proponuje osiem dolarów za podwiezienie. To przecież nie majątek, a on na pewno jest biedny, poza tym… wakacje twojego życia! Wkrótce jesteś na miejscu. Z dumnie podniesioną głową przekraczasz drzwi hotelu, przechodząc obok tabliczki z napisem „Polecany przez Lonely Planet!”. Już w swoim pokoju włączasz klimatyzację na pełne obroty (w końcu dopłaciłeś aby ją mieć!) i padasz na łóżko by odespać podróż.
Wieczór poświęcasz na rozeznanie się w okolicy. Centrum miasta wygląda zachęcająco. Dość szybko udaje ci się znaleźć reklamowaną w przewodniku Ulicę Pub’ów, gdzie rozbrzmiewa transowa muzyka. Cała ulica ryczy echem mnóstwa głośników, po chodniku przechadzają się miejscowe apetyczne panienki. Wybierasz pierwszą z brzegu knajpę i rozkoszujesz się piwem, które w tym, cudownym miejscu jest trzy razy tańsze niż w twoim kraju. Ta Kambodża nie jest taka zła… Gdyby jeszcze ta pizza nadawała się do jedzenia! Co oni robią z tym serem?
Ale, ale, nie jesteś tu tylko dla relaksu. Czekają przecież na ciebie ruiny Angkoru, przeżycie na które długo czekałeś. Kiedy już udaje ci się przewalczyć problemy językowe, umawiasz się rano z kierowcą tuk-tuka, który przez cały dzień będzie obwoził cię po ruinach. O szóstej rano obowiązkowy wschód słońca, później zaś „Small Tour” – 15-kilometrowa pętla, dzięki której zaliczysz najważniejsze punkty programu. Dokładnie tak, jak to opisuje kupiony tuż przed wyjazdem przewodnik.
Lekko nieprzytomny z niewyspania jedziesz za miasto. Wraz z tłumem podobnych tobie widzów ustawiasz się nad brzegiem stawu, na przeciwko świątyni Angkor Wat, w oczekiwaniu na najsłynniejszy wschód słońca w tej części świata. Z zapałem fotografujesz scenerię przed tobą. Słońce z trudem przebija się przez chmury i jakimś dziwnym trafem zdjęcia które robisz wcale nie chcą przypominać tych wspaniałych widokówek jakich pełno było w sklepach. Ten wschód słońca też jakiś nie taki… Szybko dusisz w sobie jednak tę chwilę zwątpienia. Jesteś przecież w Angkor Wat, świątyni świątyń, najsłynniejszym miejscu tego kraju! Tysiące ludzi zachwalających to miejsce nie mogą się przecież mylić! Fotografujesz więc zapamiętale.
Po godzinie wszyscy zaczynają się rozchodzić, ty zaś wsiadasz do tuk-tuka i pozwalasz kierowcy by wiózł cie do kolejnych miejsc. Z podziwem oglądasz kolejne ruiny i fotografujesz. Czasu nie ma wiele, na mniej imponujące miejsca rzucasz więc okiem nie wysiadając z pojazdu. Południowe słońce daje się zresztą we znaki, wolisz więc nie wychodzić spod chroniącego cie daszku, tylko z daleka cykasz fotkę i jedziesz dalej. W kolejnych ruinach jesteś zbyt długo, twój kierowca pogania cię więc, mówiąc, że czasu jest mało i nie zdążycie wrócić o ustalonej porze. Jedziesz więc dalej. Całe szczęście, że byłeś przewidujący i na drogę zabrałeś czteropak tego dobrego piwa, które tak ci podeszło. Bez niego to nie to samo. Popijasz więc z wolna, rozkoszując się widokami i rzucasz rozmarzone spojrzenia w stronę mijanych lokalnych dziewczyn. Może by tak spróbować szczęścia dziś wieczorem? Nagle zaczyna padać. Twój kierowca szybko zaciąga osłonę wokół kabiny, jedziesz więc osłonięty przed deszczem, próbując bezskutecznie dostrzec coś przez zalane wodą, małe okienko. W końcu dojeżdżacie do ostatniego punktu programu – wzgórza słynącego z zachodów słońca. Twój niezawodny przewodnik poleca to miejsce jako obowiązkowe. Niestety, szybko orientujesz się, że z tego samego przewodnika korzystają tu wszyscy turyści i wszyscy zjawili się tu wraz z tobą.
Wtedy przypominasz sobie, że obiecałeś rodzinie przesłać jakieś egzotyczne zdjęcie z tobą. Płacisz więc 20 dolarów za 10-minutową przejażdżkę na grzbiecie słonia. Twój poganiacz robi ci zdjęcie, ty zaś nie posiadasz się z zachwytu. Już po chwili jesteś na szczycie wzgórza. Przez długi czas usiłujesz znaleźć dla siebie widokowe miejsce wśród tysięcznego tłumu, a gdy ci się już udaje, bezskutecznie próbujesz uwiecznić na zdjęciu Angkor, chociaż budowlę ledwo można dostrzec spomiędzy drzew. Lekko zawiedziony wracasz do swojego kierowcy, który odwozi cię z powrotem do miasta.
Kolację zjadasz w tym samym barze co wczoraj, przezornie wybierając spaghetti po bolońsku. Lokalnego jedzenia lepiej unikać, kto by zresztą potrafił się dogadać z tymi cudakami na bazarze? Specjalnie wybrałeś lokal z bezprzewodowym internetem, nie chcesz bowiem czekać z podzieleniem się z resztą świata tym, co widziałeś. Twój status na „fejsie”, który do dzisiaj brzmiał „Kambodża rządzi!” dziś uaktualniasz do „Angkor Wat załojony! Yeah!” i czekasz na pierwszego „lajka”. Wtedy dostrzegasz nagle znajomych z hotelu, z którymi poprzedniego dnia wypiłeś powitalne piwo na tarasie. Są tu dłużej od ciebie i obejrzeli już wszystko co trzeba, więc teraz relaksują się na Ulicy Pub’ów. Zamawiacie kolejne piwo i zaczynacie licytować się na historie z waszych ekstremalnych wypraw do Azji. Właściwie nie obchodzi cię co mówi twój sąsiad, najważniejsze to zrobić wrażenie bywałego w świecie, sypiąc opowieściami jak z rękawa. Muzyka ryczy, musicie krzyczeć, aby się słyszeć. Po czwartym piwie zapominasz już o pisaniu bloga, a twój sąsiad dyskretnie informuje cię, że od miejscowego taksówkarza kupił w dobrej cenie torbę zacnego zielska. Przenosicie się w bardziej ustronne miejsce, skręcić lolka i kontynuować imprezę. Za ścianą waszego pokoju ktoś rozkręca konkurencyjną bibkę i już po chwili cały budynek słyszy jak dobrze się bawicie.
Budzisz się w południe. W głowie zamęt. Powolnym krokiem schodzisz do hotelowej restauracji, gdzie leniwie wciągasz rogalika z masłem i kawę. No, dzisiaj trzeba będzie wziąć się za pisanie tego bloga… W końcu to podróż twojego życia… Wieczorem może rozejrzysz się za czymś ciekawym na Ulicy Pub’ów. Może znowu spotkasz kogoś ciekawego? Masz dużo czasu, dopiero za tydzień wyjeżdżasz do Tajlandii, polenić się i poszaleć na plaży. A za rok? Podobno w Laosie jest fajne miejsce: wykupujesz spływ dętką po rzece – dostajesz darmowe piwo. Czy może to był whisky? Nieważne. Zabawa będzie przednia. W końcu po co innego wyjeżdża się na drugi koniec świata?
(Wszelkie podobieństwo opisanych postaci do rzeczywistych osób jest zamierzone.)
Kiedyś, jeszcze w Warszawie, podzieliłem się planem naszej podróży z pewnym znajomym, pilotem wycieczek i człowiekiem bywałym w świecie. Wysłuchawszy mnie ostrzegł wtedy: „Pamiętaj, wieczorem i tak idzie się na piwo. Kiedy podróżujesz z plecakiem, po pewnym czasie zaczyna rządzić w twojej głowie jedna myśl. Nieważne dokąd cię zaniosło, ile drogi za tobą i jak się czujesz – kiedy nadchodzi wieczór, zaczynasz szukać miejsca w którym można się napić piwa”. Nie wiedziałem o co mu chodzi – do czasu.
Przyjeżdżając do Siem Reap wiedzieliśmy, że miejsce jest popularne. Nie przewidzieliśmy jednak, że już po godzinie spojrzymy na siebie mówiąc „Boże, co za piekło”. Wieczorami centrum miasta staje się wielką imprezownią dla przybyszów z Zachodu, a na słynnej Ulicy Pub’ów (to nie żart, ulica ma tylko jedną, angielską nazwę: „Pub Street”) właściciele restauracji niemal siłą zatrzymują przechodniów. Natomiast w samych ruinach Angkoru do łowienia klientów wykorzystuje się nawet małe dzieci. Rodzice, sprzedający turystom jedzenie i drobne rękodzieło doskonale wiedzą, że widok dziecinnej twarzyczki wzbudzi litość przybyszów. Ich pociechy, zamiast chodzić do szkoły, żebrzą więc (to niestety najwłaściwsze słowo) aby kupić od nich mało warte drobiazgi. Żal ściska kiedy widzi się, jak odziera się dzieci z resztek godności i wpaja im do głów mentalność żebraków. Nieco starsi, kilkunastoletni Khmerzy, proponują turystom oprowadzenie po okolicy, nie za darmo oczywiście. Zaczyna się od niewinnego pytania „skąd jesteś?”, po którym wita się falanga w jego własnym języku. Potem, zaczyna się wyuczona opowieść o tym czy tamtym zabytku. Spotkanie kończy prośba o kasę. Pierwszego wieczoru minęła mnie trójka zdenerwowanych Niemców, którzy dali się namówić na podobną wycieczkę. Nie wiedzieli, że tutaj nie ma nic za darmo? Na prośbę o pomoc finansową wręczyli jednemu z nich 5 dolarów, na co otrzymali pytanie: „A coś dla kolegi?”.
Miasto, jeszcze ćwierć wieku temu zaciszna wioska rybacka, dzięki napływowi turystów rozdęła się do potężnych rozmiarów kompleksu hotelowo-rozrywkowego. Ze zdumieniem zorientowaliśmy się, że zabrakło tu już miejsca nawet dla jego mieszkańców! Każdy bar serwuje europejskie i amerykańskie jedzenie po cenach niedostępnych dla przeciętnych Khmerów. Siem Reap spotkał najgorszy los miejsca żyjącego z masowej turystyki: kiedy każdy przestawi się na obsługę przyjezdnego, nie ma już miejsc w których zjeść mogliby miejscowi. Przybysze z całego świata dyktują warunki, mieszkańcy spełniają ich zachcianki. Tutaj realizuje się kolonializm pełną gębą. Jednak tym razem to nie siła, ale dolary odebrały temu miejscu niezależność.
Zaraz po przybyciu tutaj odczułem rosnące we mnie, znajome napięcie. Oboje zaczęliśmy reagować na otoczenie lekko agresywnie. Wtedy poznałem ten syndrom: od pobytu w Nepalu tak działa na nas każde zatłoczone i skomercjalizowane miejsce. Będziecie się może śmiać, ale to samo czuję często, gdy muszę zrobić zakupy w zatłoczonym supermarkecie. Doświadczyliśmy tego oboje w czasie długiego pobytu w centrum Katmandu i wraca to do nas przy podobnych okazjach.
Samego Siem Reap nie będziemy więc opisywać. Nie warto. Nie jest przyjemne wracanie myślami do hałaśliwej dyskoteki, która do późnej nocy odbierała nam chęć do życia. Do sąsiadów, którzy za cienką jak papier, bambusową ścianą postanowili posłuchać głośnej muzyki. Do młodych dziewczyn, zmuszonych do pracy w wiadomej profesji, przechadzających się tam i z powrotem po centrum miasta. Ani do statusiałych oldboy’ów, którzy, czując drugą młodość, łowią miejscowe Khmerki na tłuste portfele i pięknie brzmiące obietnice. To po co tutaj przyjechaliśmy, to słynne ruiny Angkoru, wśród których spędziliśmy, zauroczeni ich niezwykłością, trzy dni. Jak nas już znacie, to z pewnością wiecie, że do płacenia za tzw. „atrakcje” nastawieni jesteśmy na „nie”, to tym razem bez wahania przyznamy: było warto. I pal diabli wstawanie o 4 rano, kilometry pokonane rowerem i 40 dolarów jakie wydaliśmy na wejściówkę dla jednego z nas. Po prostu – było warto.
Tym razem nie będzie opisów. Mamy nadzieję, że zdjęcia zastąpią nasze słowa.
Apelujemy do Was tylko o jedno: nie dajcie pieniędzy i nie kupujcie nic od dzieci pracujących w świątyniach. Robiąc tak zachęca się tylko ich rodziców do zaniedbywania ich edukacji i wykorzystywania, tak jak to się dzieje obecnie. Zamiast tego zapytajcie ich dlaczego nie spędzają tego czasu w szkole. Pamiątki kupione na bazarze mają tą samą wartość, ale nie czynią nikomu krzywdy.
Obejrzyj galerię zdjęć z Angkoru: