Do opisania pierwszych dni w Laosie przystępuję z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony obiecaliśmy dokładnie relacjonować to, co nam się przydarza, choćby dla tych, którzy zechcą kiedyś podążyć naszym śladem. Z drugiej – o pewnych rzeczach nie sposób pisać ze spokojem, a niektóre wolelibyśmy pominąć. Tak było tego dnia, w którym opuściliśmy Kambodżę.
Z Ban Lung wyjechaliśmy nad ranem. Nasze bilety kupione były na trasę aż za laotańską granicę. Bóg raczy wiedzieć, jak rozliczają się między sobą przewoźnicy autobusowi oraz małe firmy pośredniczące w sprzedaży miejsc, których tysiące rozsiane są w całym kraju. Czekała nas przesiadka w Stung Treng i kilkugodzinne oczekiwanie na autobus ze stolicy do Laosu. Wyjechaliśmy późnym popołudniem i gdy dotarliśmy na granicę był już zmrok. W autobusie, oprócz kilku Khmerów, było też sporo turystów jadących, jak my, do jednego z miejsc południowego Laosu. O przejściu granicznym między tymi krajami słyszy się najgorsze opinie, głównie z powodu wymuszanych tam łapówek i panującego ogólnego bezprawia. My, jak zawsze, postanowiliśmy postawić się złodziejstwu i gdy w autobusie młody mężczyzna zebrał od wszystkich paszporty, prosząc przy okazji o 4 dolary od osoby, odmówiliśmy.
Zajechaliśmy na przejście. Od strony Kambodży był to drewniany baraczek, z siedzącymi wewnątrz zwalistymi funkcjonariuszami. Pomocnik kierowcy wręczył paszporty które trzymał wraz z połowa doli. Nasze dokumenty wylądowały osobno. Po chwili usłyszeliśmy „dwa dolary od osoby”. Było to, oczywiście, wymuszenie, zaczęliśmy więc dyskutować. Jeden z grubasów podbił międzyczasie paszport Oli, widząc jednak, że nie zamierzamy kooperować w kwestii pieniędzy, oddał mi mój z gestem „spadaj”. Wkurzony szarpnąłem się i chwyciłem w garść pieczątkę, która leżała obok. Facetowi piana skoczyła na usta, prawie rzucił się na mnie. Już po fakcie żałowałem, że nie wbiłem, sobie sam stempla do paszportu, wyrzuciwszy go następnie w sąsiednie krzaki – i szukaj gnojku wiatru w polu! Ostatecznie wykpiłem się jednym dolarem.
Po stronie laotańskiej ta sama historia przybrała jednak niespodziewany obrót. Ponownie „two dollar you, two dollar you”. Gdy jednak zaczęliśmy protestować okazało się, że nie doceniliśmy przeciwnika. Strażnicy po prostu oddali nam paszporty, zatrzasnęli okienko i zniknęli. Na wszelkie próby rozmowy pokazywali nam plecy i nie odzywali się ani słowem. Zrozumieliśmy, że popełniliśmy niewybaczalny grzech, w wyniku którego „stracili twarz” i jesteśmy na przegranej pozycji. A na nasze prośby i pukania nikt nie odpowiadał. Kierowca zaczął wyładowywać nasze bagaże, chcąc jechać bez nas i tylko mój skok w jego stronę, który odebrał jako atak, zatrzymał go. Stanąłem w drzwiach z plecakami, blokując je skutecznie, Ola zaś próbowała negocjować. Bez skutku! Kierowca odmawiał nam pomocy, współpasażerowie patrzyli na nas nie mogąc uwierzyć w to co się dzieje. Byliśmy w kropce.
Właściwie nie wiemy jakby się to skończyło, gdyby nie pomoc jednego z lokalsów, przypadkowo chyba przebywającego na przejściu, który zaoferował pomoc Oli i wywołał strażnika do okienka. Był kimś ważnym w okolicy. Nasze papiery powędrowały do środka baraku i po chwili wróciły z pieczątkami laotańskiej Republiki Ludowej. Po jakiejś półgodzinie wsiedliśmy do autobusu, ale emocje, których wolelibyśmy tutaj szczegółowo nie opisywać, targały nami jeszcze długo. Nic co przeżyliśmy przez miniony rok nie da się z tym porównać! Żaden urząd czy posterunek, żadna granica czy punkt kontrolny – nic! Kurdyjski posterunek w Iraku był salonem w porównaniu z tym, co zafundowało nam kilku laotańskich gnojków. Ręce drżą mi gdy teraz o tym piszę, a po głowie chodzi pomysł przyjechania tam raz jeszcze – z bronią i pokaźnym zapasem amunicji. No cóż, najwyraźniej niezależnie od szerokości geograficznej, komunista zawsze pozostanie komunistą. Jak w każdej takiej sytuacji należy zadać sobie pytanie: czy było warto? Jeżeli chodzi o nasze zdrowie psychiczne i spokój – to nie, nie było warto. Można było machnąć ręką, dać im po dwa dolary i wrócić do autobusu. Jeżeli jednak myślimy o tych urzędnikach, to uważamy że nasze postępowanie było słuszne. I nie chodzi o te pieniądze, tylko o ich nastawienie i traktowanie ludzi. Wiecie jak się obruszyli, gdy poprosiliśmy o jakiś papier, gdzie jest zapisane że obcokrajowców (bo tylko nas!) obowiązuje opłata? Cóż, może my Polacy po prostu mamy we krwi, że komunistycznych urzędników należy tępić!
Pierwsze miejsce do którego trafiliśmy w Laosie, to wyspa Don Det na Mekongu. Po co tam jechać? Wiele osób wybiera się tam oglądać wodospady, jakie tworzy rzeka w tej okolicy, lub na przejażdżkę łodzią czy spływ kajakowy. Z naszych obserwacji wynika jednak, że wielu przybyszów przez większość czasu nie robi tam nic – i to też było naszym celem. Gdy, późnym wieczorem, dotarliśmy do tego miejsca, znaleźliśmy się w wiosce barów, hotelików i bungalowów. Po ciemku taplaliśmy się w błocie pokrywającym wąską drogę, szukając noclegu. W końcu zatrzymaliśmy się u tych, którzy mieli Nutellę (tak informował napis na ich restauracyjce)! Mieliśmy tu tani bungalow, czyli domek letniskowy z szerokim łożem i moskitierą. Do tego dwa hamaki wiszące na werandzie, z której wzrok obejmował jedną z odnóg rzeki. Pierwszy poranek to kolejny triumf nad systemem– tym razem miły dla nas. Bo oto Ola okazała się być najprawdziwszą hakerką i złamała hasło do przybywającego nie wiadomo skąd internetu! Mogliśmy więc siedzieć na werandzie lub bujać się w hamaczku, patrzeć na wezbrany i rwący Mekong, i przy tym wszystkim korzystać z internetu! (Hasło było: 12345678 :) Dobrze podróżować razem :) Kolejnych kilka dni minęło nam na słodkim lenistwie, przerywanym jedynie krótkimi spacerami oraz wyprawami kulinarnymi. Niestety, Laos okazał się pod tym względem droższy niż Kambodża. Po pobycie u khmerskiego sąsiada, ba! nawet wietnamskiego, ciągle nie mogliśmy uwierzyć, że jest tu tak drogo (w realiach Azji, zaznaczam!). Tłumaczyliśmy to sobie „byciem na wyspie” (pomyliliśmy się!), a hasło – za przeproszeniem – „w d…ach im się poprzewracało” zagościło w naszych rozmowach na większą część pobytu. Szybko odkryliśmy jednak kilka tańszych miejsc, a podstawą naszego wyżywienia na Don Det stała się kuchnia indyjska. Po niegościnnym przywitaniu w nowym kraju (już piętnastym, ho ho!), początek był zupełnie relaksujący. Bujaliśmy się hamakach, jedliśmy samosy z warzywami lub z bananami (lokalna fuzja kulinarna), spacerowaliśmy po okolicy (głównie Ola) patrząc jak rośnie ryż i podziwialiśmy panujący dokoła luz. Słyszeliśmy już wcześniej o tym „bezciśnieniowym” podejściu Laotańczyków do życia, jednak Don Det przerosło nasze oczekiwaniu. Tam chyba każdy, przez większość dnia bujał się w hamaku. Wyjątkiem byli ci, którzy akurat obsługiwali gości w lokalu po drugiej stronie ścieżki. Ale i oni szybko włączali tryb „SLOW” kiedy gość znikał. Podobnym podejściem do życia cechowały się zwierzęta gospodarzy, zwłaszcza laotańskie koty. Oprócz nich na wyspie odnotowywaliśmy też obecność krów – albinosów. Nie wiemy czy to jakaś tutejsza odmiana, czy wybryk natury. Poza nimi i innymi są tu również psy. Psy, jak psy, zawsze będą. Ale wierzcie, złość na człowieka nas zalewała, gdy je wiedzieliśmy. Wiadomo, w takich prostych społeczeństwach zwierzę nie zawsze jest przyjacielem, o którego należy się troszczyć – przecież się wyliże… Tutejsze psy mają jakąś chorobę, przez którą na początku wyglądają, jakby były pogryzione. Potem sierść się bardzo przerzedza, a pies wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy, pokryty strupami i schodzącą skórą… Kilka takich tu biegało.
Wyspa jednak dla ludzi pozostaje chyba oazą szczęścia, gdyż co drugie miejsce i rzecz nosi tu w nazwie słowo „happy”. Można więc mieszkać w „happy” bungalowach u „happy family”, jeść „happy pizza” w „happy restaurant”. O ile mieszkanie w „szczęśliwym domku” nie musi jednak oznaczać niczego szczególnego, o tyle spożycie „wesołej” pizzy lub drinka może skończyć się dla degustatora podróżą do Alfa Centauri i z powrotem, gdyż do pożywienia dodawana jest wówczas zielona roślinka o charakterystycznej woni i nie zawsze przewidywalnym działaniu. Oczywiście jej palenie w Laosie jest nielegalne. A wiodąc szczęśliwe życie, można u tych co, mają Nutellę wypożyczyć „magiczne” rowery :) Na czym ich magia polegała nie wiemy, bo wyglądały dokładnie tak samo jak inne. Może należy z nich korzystać po skosztowaniu „wesołej” herbatki :)
Jedyne co zakłócało spokój to przepływające niekiedy blisko nas łodzie i muzyka, jaką trzeciego dnia włączyli gospodarze mówiąc, że zaczynają właśnie rodzinne święto. Znaleźliśmy wówczas inne hamaki, wiszące nieco dalej na południe i zapadliśmy w nie na następne dwa dni. Trzeba było jednak ruszyć w drogę.
Od razu mała dygresja: trafiając do południowego Laosu usłyszycie na pewno o miejscu zwanym Champasak. Widać je na każdym folderze i wielu widokówkach. Owo miejsce to nic więcej, jak ruiny z czasów imperium Khmerów, jednak w niczym nie przypominające tych w Angkorze. Na zboczu wielkiego wzgórza znaleźć tu można trochę zarośniętych trawą murów i fundamentów, resztki stopni i kilka płaskorzeźb. Wiele osób trafiających tam stwierdza jednak jasno: nie warto! Po obejrzeniu zdjęć i wizycie w Angkorze uznaliśmy, że mają rację. Poza widokiem ze szczytu monumentalnych, choć słabo już widocznych schodów, nie ma tam nic wartego uwagi. A już na pewno nie warto nadkładać kilometrów i płacić za dość drogi transport na drugą stronę Mekongu, by oglądać te resztki. Koniec dygresji.
Obraliśmy więc kierunek na miasto Pakse i leżącą na wschód od niego wyżynę Bolaven Plateau. Tak jak w południowym Wietnamie turystom oferuje się wizyty na farmach dragonfruitów, tak Laosie jest to wypad na plantacje kawy, z których słynie ten właśnie region. Położony wyżej i bogaty w żyzne, wulkaniczne gleby, jest idealnym miejscem pod uprawy. Sklepy w okolicy są zresztą pełne lokalnej arabiki i robusty, bardzo różnie popakowanej i przepięknie pachnącej. Nam nie o kawę jednak chodziło, a o inne cuda natury jakie można tu oglądać – wodospady, z jakich słynie ten region. Ale sprawiedliwie musimy napisać, że laotańska kawa jest rzeczywiście znakomita! Takie jest zdanie Oli, która kilka razy się na nią skusiła. Ja swojej ostatnie kawy przyjmowałem przed maturą, nie mam więc porównania. Oboje jednak polecamy miejscowe Beerlao – to tak dla Kuby, który pytał nas ostatnio o lokalne trunki :) . Ale wracając do wodospadów…
W Pakse czekało nas nie lada wyzwanie. Jedyna wypożyczalnia w mieście oferowała wyłącznie motocykle, z natury pozbawione automatycznej skrzyni biegów. Do naszej umiejętności prowadzenia skuterów musieliśmy więc dodać sztukę zmiany biegów. W motocyklach, odmiennie niż w samochodach, gaz i hamulec obsługiwane są ręcznie, biegi zaś znajdują się pod stopą. Pierwszy kwadrans jazdy był jednym wielkim zgrzytem w przekładniach i baliśmy się, że mój brak wprawy skasował właśnie wszystkie koła zębate. Faktycznie, nasz wehikuł nie chodził zbyt gładko, a obciążony dwójka Europejczyków i jednym plecakiem nie był demonem prędkości, ale działał i to się liczyło.
Jak to zwykle bywa – początek był najtrudniejszy. Na drodze do pierwszych trzech wodospadów stanęły nam punkty kasowe… W pobliżu niektórych wodospadów powstają tzw. resorty, które oczywiście zwęszyły łatwy pieniądz od turysty. Jest więc i opłata za parking oraz bilet wstępu. Wielu za podobne akcje krytykowało Chiny lub Wietnam – że za wszystko tam się płaci. A tu proszę, w takim ubóstwianym na prawo i lewo Laosie dzieje się dokładnie to samo! Ktoś poczuł pieniądz i pac! Nawet bilecik wydrukowany będzie – tak żeby wszystko legalnie było… I w takich momentach przypomina nam się nasza Polska, gdzie można np. oglądać bunkry na Helu. Wszystko jest opisane, są tabliczki z informacjami i nikomu do głowy nie przychodzi, by brać za to złamany grosz! Niech więc ta opłata za obejrzenie wodospadu będzie symboliczna – bo akurat nie jest wygórowana – ale czy za wszystko trzeba tu płacić? Wiadomo, że po to tutaj się przyjeżdża – zobaczyć plantacje i wodospady, których jest naprawdę sporo… W drodze powrotnej od pierwszego z wodospadów zaliczyliśmy efektowny poślizg. Wszystko skończyło się szczęśliwie, choć mogło być inaczej. Niestety, w Laosie po-lało-się i deszcz padał tu codziennie. Pokryta charakterystycznym, czerwonym namułem droga, w słoneczny dzień całkiem sucha, po ulewie zmieniła się w ślizgawkę. Podczas jednego z podjazdów przednie koło zjechało z utwardzonej nawierzchni na taki właśnie niepewny grunt i wtedy, przy prędkości około 4 km/h, straciłem panowanie nad pojazdem. Przód wykonał dziwny piruet, tył znalazł się nagle z przodu, a maszyna wraz z nami przewróciła się. Olę wypchnęło z siodełka, ja zaś wylądowałem częściowo pod maszyną. Na szczęście skończyło się na strachu i upaćkanych spodniach. Motocykl też dało się jakoś odczyścić… Strach pomyśleć, co było gdybyśmy jechali naprawdę szybko.
Monsun, który po opuszczeniu Kambodży miał zniknąć, w tej okolicy miał się jeszcze dobrze i nawiedzał nas każdego popołudnia na 2-3 godziny. Traktowaliśmy go już jak stały punkt programu, coś nieuniknionego, mając nadzieję, że słoneczna pogoda czeka już na nas na północy. Po nocy spędzonej gdzieś przy polnej drodze, pośrodku Bolaven Plateau, wróciliśmy do Pakse, zahaczywszy po drodze o cztery wodospady, które były nam akurat po drodze. A, te akurat były bez biletów, choć otoczone resortami… Dziwne, dziwne.
Z pewnością nie odkryliśmy przez te dni nawet ćwierci tego, co południowy Laos ma do zaoferowania. Póki co, jeszcze nie zachwyciliśmy się też tym krajem. Uznaliśmy jednak, że ten krótki czas odpoczynku był nam potrzebny, by ułożyć plan podróży przez resztę kraju. No i doświadczyć na własnej skórze „laotańskiego luzu”! Kolejny przystanek – Vientiane.
Obejrzyj zdjęcia z Don Det i Bolaven Plateau: