Każdy ma marzenia. Nie ma co się spierać. Mniejsze lub większe. Mount Everest, Amazonka, podróż dookoła świata czy też przejażdżka pługo-solarką. Każdy o czymś marzy, nawet jeżeli nie określa tego szumnym terminem marzenie.
Ola też ma wiele swoich małych marzeń, a jak! Jednym z takich małych pragnień była przejażdżka drezyną. :)
Skąd w ogóle takie marzenie? Nie wiadomo. Ola podejrzewa, że musiał je wywołać obejrzany kiedyś w dzieciństwie jakiś western. W jej głowie zagnieździł się obraz lekkiego pojazdu poruszającego się po szynach i napędzanego ręcznie, za pomocą „pompy” wprawianej w ruch przez dwie osoby. I taki obraz pozostał. Gdzieś w strefie tych marzeń, które po prostu są, nie koniecznie po to, by je realizować. Jednak … nadarzyła się okazja by to marzenie spełnić! Bo o to w Kambodży można przejechać się lekkim pojazdem szynowym, zwanym bamboo train – bambusowym pociągiem.
Na przejażdżkę khmerską drezyną można wybrać dwa miejsca – Battambang lub Pursat. Przejażdżki w tej pierwszej miejscowości są już nastawione na turystów. Domyślacie się więc, które z miejsc wybraliśmy. :)
Do Pursat docieramy po południu, wciąż pod wrażeniem wiosek na wodzie, wciąż lekko niewyspani po nocy w jednej z nich. Na miejscu znajdujemy miły, rodzinny hotelik (jadąc ze stolicy – pierwsza ulica przed mostem, w lewo), potem znajdujemy garkuchnię – jest dobrze!
O tym, że bambusowa drezyna w Pursat wciąż nie jest atrakcją dla zagranicznych turystów na taką skalę, na jaką jest w Battambang, świadczą dla nas dwa fakty: po pierwsze nie wspomina o niej broszurka prezentująca atrakcje Pursat i okolic. Można tu jechać w góry lub zobaczyć wodospad… Po drugie, gdy przychodzimy na miejsce, nikt nie proponuje nam przejażdżki samodzielnie, tak jak jest to w Battambang. Musimy czekać.
Czekamy ponad dwie godziny. Najpierw na to, aż wszystkie, lub przynajmniej większość nori (tutejsza nazwa) przyjedzie z przeciwnego kierunku. Sam ten widok też jest ciekawy. Bambusowy pociąg nie ma zbyt efektywnego systemu hamowania. Najlepiej więc zgasić silnik i liczyć na to, że nie będzie z górki. ;) Każda z drezyn przyjeżdżających na skrzyżowanie, pełniące tu rolę stacji, wjeżdża więc w ciszy, spokojnie, coraz wolniej sunąc po torach. Pewnie byśmy się nawet nie zorientowali, że taki pociąg właśnie przybył, gdyby nie to, że do każdego biegnie kilku, jak nie kilkunastu, moto-taksówkarzy oferujących podwiezienie gdzieś. Już biegnąc w stronę Tratwy Meduzy cenę pokazują na placach – jeden, dwa (tysiące rieli). Tratwa meduzy – tak trochę kojarzy nam się wypchany po brzegi nori. :) A my siedzimy z innymi i czekamy. Uch, słońce zaczyna palić coraz mocniej.
W końcu następuje poruszenie, czyli montowanie drezyn. Te, które właśnie przyjechały, są ustawione silnikiem już nie w tym kierunku co potrzeba. Rozmontowane, odpoczywają spokojnie na poboczu, a te, które czekały na swoją kolej, właśnie powstają. Khmerzy mają tu jakiś własny system „rozkładu jazdy”. Trudno nam było go zrozumieć ale widać, że ten co akurat przyjechał nie wraca od razu, a ustępuje tym, którzy czekają. Jedni więc rozmontowują, inni montują. W kierunku, w którym chcemy jechać, czyli do wsi Chheu Tom powstaje nowa „karawana” drezyn. Najpierw koła, potem platforma, na koniec silnik (o ile nie jest przymocowany na stałe). Platforma z zasady powinna być zbudowana z lekkiego bambusa – stąd nazwa pociągu. Jednak nasza to głównie deski, bambusa próżno tu szukać. Pierwszy nori, czyli ten, którym jedziemy, jest głównie pasażerski, podkreślam głównie. Nie przeszkadza to więc temu, by wpakować na niego jeszcze kilka skuterów. My zajmujemy miejsca z przodu, niestety lekko po bokach. Najlepiej siedzieć na środku, bo uderzenia gałęźmi po twarzy nie należą do przyjemności. Zjawia się pan mówiący po francusku, który pomaga nam wynegocjować cenę. Od zmontowania drezyn, do ruszenia w drogę mija chyba kolejne pół godziny, ale co się odwlecze… W końcu ruszamy!
„Najpierw powoli, jak żółw ociężale”, tylko po to, by po chwili przekonać się, że stwierdzenie, że z bamboo train można spokojnie wysiąść i wsiąść kiedy się chce, jest nieprawdziwe. Dosłownie pędzimy! Tylko ci, co zajęli miejsca w miarę na przedzie, siedzą. Pozostali stoją. Wyładowani po brzegi suniemy wśród pól ryżowych i domów na palach. Co jakiś czas się zatrzymujemy, żeby wysadzić któregoś ze współpasażerów. Najfajniej jest, gdy przejeżdżamy mosty, które wygląda tak, jakby miały się zaraz rozpaść. Ciekawie jest oglądać, jak cały ten system funkcjonuje, obserwować co się dzieje, gdy spotykamy inną drezynę albo jak wyglądają mijanki na jednej linii. W przypadku nori rządzi prawo natury – silniejszy zwycięża. Nasz pociąg, wypchany po brzegi jedzie niczym król szyn – to nam dziś ustępują! Po drodze zaliczamy też profesjonalną mijankę z drezyną wypchaną drewnem. Tym razem to my zjeżdżamy na bocznicę. Tak, jest po drodze bocznica, a zjazd na nią zapewnia zapewnia ręczne przesunięcie torów. Nie, nie taką maszynką! Trzeba się schylić, wziąć tory w garść i je przesunąć. Potem się wycofujemy i dalej przed siebie!
Gdy po około 3 godzinach dojeżdżamy do Chheu Tom, ktoś nam proponuje wycieczkę do wodospadu, ale my nie chcemy. Chcieliśmy się przejechać w dwie strony i tak też ustalamy z naszym „kierowcą”. Mamy około pół godziny na odwiedzenie bazaru, gdzie za najmniejszą cenę w Kambodży kupujemy grejfruty i świeże ananasy. Potem powrót.
Tym razem już nie jesteśmy królami linii kolejowej. Jest nas trochę mniej, choć wciąż ze skuterami! Wobec drezyny towarowej tym razem musimy ustąpić. Następuje więc sprawne rozmontowanie, a potem zmontowanie pociągu. Miłe jest to, że w całej „operacji” biorą udział dwie strony. Dopiero kiedy nasz pociąg jest cały, ci którym ustępowaliśmy odjeżdżają. A my prujemy przed siebie, żeby zdążyć przed ulewą. To się jednak nie udaje ale i na to jest sposób. Każdy taki pociąg posiada na swoim stanie wielką folię, z której robimy sobie daszek. Do Pursat docieramy już w zupełnych ciemnościach. Niby blisko, a cała trasa tam i z powrotem zajęła nam ponad pół dnia. Wysiadamy szczęśliwy, „nasz” motorniczy żegna się z nami przyjaźnie, a my idziemy do „naszej” pani z garami. Jest pięknie!
Niby nic takiego, tory i sklecony pojazd. A tyle radości! Ze szczęścia prawie nie mogłam zasnąć. No, i spełnione marzenie :) . Tak, czasem dziwne, czasem śmieszne są te nasze marzenia. Nie zawsze musi to być Dach Świata, a często właśnie jakaś „mała” rzecz. A jak jest z Wami? Macie też takie małe marzenia?
P.S. W sekrecie dodam, że zdradziłam tu kolegę, który chciałby się przejechać pługo-solarką. Ja z kolei weszłam na wikipiedię i zobaczyłam zdjęcia najróżniejszych drezyn – najwięcej znalazłam w artykule po francusku. Dla mnie totalny obłęd! Muszę się wgłębić w ten temat! Może po powrocie wezmę udział w jakiś spotkaniach drezyniarzy. A może są jakieś konkursy na drezynową konstrukcję lub przynajmniej zloty zapaleńców. :) Mam cel!