Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Phnom Penh – dolary, złoto i kasyna
Zwiń mapę
2011
13
paź

Phnom Penh – dolary, złoto i kasyna

 
Kambodża
Kambodża, Phnom Penh
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 28128 km
 
Z czym kojarzy wam się Kambodża? Z wojną, polami minowymi, biedą? Przyjeżdżając do stolicy oczekiwaliśmy chyba biedniejszego Wietnamu, zaniedbania, nędzy, zacofania. Zdziwiliśmy się, nie pierwszy zresztą raz w tej podróży.

Zaczęło się jeszcze przed przyjazdem. Chcąc zaoszczędzić miejsce w paszporcie i nie użerać się na granicy, wizę wyrobiliśmy przez internet. Kambodża i internet – brzmi dziwie, prawda? Otóż nie. Jeden z najbiedniejszych krajów Azji posiada bardzo sprawny system aplikowania o wizę przez sieć. Wypełniając odpowiedni formularz on-line i płacąc kartą, po 48 godzinach otrzymaliśmy na skrzynkę e-mail formularze wizy elektronicznej. Otrzymane dokumenty należy wydrukować i okazać przy wjeździe. Nie wiedzieć czemu jest ona droższa od zwykłej wizy turystycznej o całe 5 dolarów, zaoszczędzona strona w paszporcie była jednak tego warta.
Wizy wyrobić można na przejściu granicznym, jest to jednak pretekstem do oszustw ze strony przewoźników. Gdy, jadąc z Sajgonu, zbliżaliśmy się do granicy, pomagier kierowcy zaczął zbierać paszporty, pytając każdego:

- Masz wizę?

- Nie.

- 25 dolarów.

Wystarczyłoby przegonić pazernego chłopaczka i samemu załatwić wszystko, oszczędzając na tym i dając do zrozumienia, że bujać to my, ale nie nas! Pasażerowie, co do jednego, płacili jednak ochoczo, udowadniając tym samym stereotyp białego człowieka jako istoty przeciętnie bystrej. Nikt nie zwrócił uwagi lub nie doczytał, że cena kambodżańskiej wizy turystycznej wyrabianej na granicy to 20 dolarów. Dopiero pod koniec, siedzący obok nas Koreańczyk, zaoponował:

- Przecież powinno być 20.

- 25 – odparł z uśmiechem wietnamski cwaniak.

- Dlaczego?

- Bo pięć dolarów ci goście biorą dla siebie, nikomu o tym nie mówiąc – odpowiedziałem mu. Koreańczyk zdziwił się, ale również zapłacił. Z tym większą satysfakcją, poproszeni o pieniądze, pomachaliśmy ręką Wietnamczykowi mówiąc, że to co nasze już załatwiliśmy. Granicę przeszliśmy szybko i sprawnie, choć celnicy obu stron nieufnie patrzyli na tymczasowy paszport Oli. Po drugiej stronie czekało nas jeszcze kilka godzin jazdy wśród zielonych pół ryżowych oraz przystanek w przydrożnej restauracji. Gdy wysiedliśmy, podeszła do nas rodzina żebraków i złożywszy ręce w buddyjskim powitaniu poprosili o pieniądze. Mieliśmy już przed oczami czarny obraz tego, co wydarzy się w stolicy. Myliliśmy się. Phnom Penh okazało się typowym, azjatyckim miastem: kolorowym, gwarnym, pełnym riksz, skuterów i ulicznych sprzedawców z wózkami pełnymi jedzenia. Jeśli słysząc „Kambodża” spodziewacie się ruin i zniszczeń, w stolicy będziecie pozytywnie zaskoczeni.

W Phnom Penh uniknęliśmy szukania noclegu w nowym kraju. Na kilka dni zatrzymaliśmy się w domu Erica, młodego Amerykanina pracującego w miejscowym szpitalu. Jego wielki dom jest przystanią dla wielu takich jak my przybyszów, o czym informuje naklejka „Couch Surfers Welcome!” na drzwiach. Mogliśmy więc poznawać miasto, sami lub w towarzystwie Erica, co dało nam wgląd w miejsca do których turyści nie zaglądają. Przynajmniej nie zawsze.

Miasto uderza swoimi kontrastami. Nie jako pierwsze. W Katmandu czy Delhi przepaść między bogatymi i biednymi też jest olbrzymia. Tutaj widać ją wyraźnie. Ulice wzdłuż rzeki Tonle Sap to typowa dzielnica nastawiona na turystów: eleganckie hotele i wille, restauracje gdzie piwo kosztuje więcej, niż kupiony w ulicznym barze obiad, setki nagabujących nas motocyklistów i rikszarzy, każdy mówi po angielsku i najważniejsze – z tego wszystkiego korzystają wyłącznie przybysze. Nie uświadczysz w lokalu czy sklepie Khmerów, a jedynie turystów, dla których miejsce to jest bezpieczną oazą, poza którą nie muszą wychodzić, w obrębie której mają wszystko co niezbędne – nocleg, jedzenie, rozrywkę. Żaden z nich nie zapuszcza się dalej niż kilka przecznic o swojego hotelu, chyba że obejrzeć jakąś ciekawostkę znalezioną w przewodniku, a jeśli tak, to udaje się tam tuk-tukiem. Efekt tego jest taki, że choć Phnom Penh jest jedną z głównych atrakcji Kambodży, przybyszów trudno znaleźć poza turystycznym centrum. Nie każdy „biały” w tym mieście jest jednak turystą. Wielu przybyszów to ludzie pracujący tu w jednej z organizacji pozarządowych, klinikach, sierocińcach, ośrodkach pomocy społecznej. W Kambodży aktywność NGO-sów jest wielka, w samej stolicy można je liczyć na setki. W szpitalu gdzie pracuje Eric wielu lekarzy to także przybysze z zachodu.

Ale prawdziwa Kambodża zaczyna się tuż za progiem turystycznej dzielnicy. Na każdym kroku widzimy ubogich ludzi zbierających plastik i aluminium. W tym kraju butelka czy puszka nigdy nie leży na chodniku dłużej niż kwadrans. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zaniesie ją do skupu, by zarobić na garść ryżu. Na ulicach nie widać dużo żebrzących, ale wielu biedaków chroni się w sąsiedztwie świątyń, przeczekując upalne doni w ich cieniu, niekiedy prosząc przychodzących o datek. Sporo jest tez ludzi bez kończyn, zwłaszcza nóg. Wielu z nich mogło przeżyć spotkanie z miną przeciwpiechotną z czasów wojny.

Na ulicach, tak jak w Wietnamie, niepodzielnie panują skutery, ale samochodów jest tu więcej, przez co ruch jest wolniejszy i bardziej przewidywalny. Jednym z popularniejszych samochodów w Phnom Penh jest terenowy Lexus. Zagadką jest dla nas kogo stać na takie cacko w tym kraju. Ruch uliczny nawiązuje do najgorszych tradycji irańskich [link do Teheranu], gdzie pieszy nie ma żadnych praw, właściwie nie istnieje, cały czas mamy więc oczy dokoła głowy. Podobnie jak w Wietnamie istnieje tu też profesja kierowcy motocykla lub motorikszy, w tej części świata zwanej tuk-tukiem. Dziesiątki razy dziennie słyszymy wokół nas pytania: „Madam, moto?”, „Tuk-tuk, sir?”. Zazwyczaj kręcimy głowami, ale gdy odległości dużego miasta nas pokonują, korzystamy z ich usług. Jazda zatłoczonymi ulicami na tylnym siedzeniu motocykla ma w sobie to coś! Nie jest jednak niebezpieczna – ostatecznie prowadzą zawodowcy. A za jednego dolara można przedostać się naprawdę na drugi koniec miasta. Motocykliści i właściciele riksz są tu zresztą bardzo mili, często uśmiechnięci i dużo mniej nachalni niż Indiach albo Nepalu.

Co w stolicy okazało się najciekawsze?

Pierwszy wstrząs przyszedł tuż po przyjeździe: pieniądze. Słyszeliśmy wcześniej, że w Kambodży operuje się dolarami, nie byliśmy jednak świadomi że aż w takim stopniu. Dosłownie żaden bankomat nie wypłaca tu lokalnych rieli, jedyne co można wyciągnąć to pięćdziesiątki i setki z podobiznami amerykańskich prezydentów. Każdą transakcję powyżej 5 dolarów przeprowadza w tej walucie, riele traktuje się jako odpowiednik naszego bilonu. Właścicielka restauracji, kierowca tuk-tuka, sprzedawca – wszyscy przyjmują amerykańskie banknoty i wydają resztę kombinacją lokalnej i obcej waluty. Dolar na ulicy ma sztywny kurs 4000 rieli, więc pomyłki praktycznie się nie zdarzają. Niektórzy żartują, że używając dwóch walut równolegle, mieszkańcy Kambodży rekompensują sobie czas rządów Czerwonych Khmerów, kiedy pieniądze w ogóle zlikwidowano.

Phnom Penh to także miasto pełne złota. Jednak nie prawdziwego, a tego na lśniących dachach świątyń. Prawie każdy Khmer to buddysta, wizyta w świątyni o poranku jest więc gwarancją na spotkanie tłumów. Przy Ounalom, głównym klasztorze miasta, setki wiernych co rano przychodzą z darami – pożywieniem i pieniędzmi. Odmiennie niż w Tajlandii, mnisi nie wychodzą o świcie na ulice, aby prosić o pożywienie. Tutaj wierni przynoszą je sami, wrzucając ryż do wielkich naczyń ustawionych na klasztornych dziedzińcach. Na ulicach widujemy wielu mnichów w szafranowych szatach, choć nie każdy wygląda jakby prowadził kontemplacyjny tryb życia. Zobaczyć mnicha z komórką to nic szczególnego, ale z papierosem?! My widzieliśmy już kilka razy i cały czas nie potrafimy tego zrozumieć. Może ktoś nas kiedyś oświeci… Klasztory to zresztą nie tylko miejsce mnichów, ale wielu ludzi świeckich. Pewnym zaskoczeniem może być widok młodych chłopców lub całych rodzin mieszkających obok świątyń. Są to zazwyczaj ubodzy, pracujący wokół klasztorów lub studenci z prowincji, których nie stać na wynajem własnego pokoju.

Najbardziej „odczapowym” miejscem do jakiego trafiliśmy nie były jednak świątynie ani wystawne knajpy, ale kasyno. Skusiła nas obietnica gospodarza, który zapewniał, że w jaskini hazardu, w najbardziej luksusowym hotelu miasta, rozdawane są kupony na jedzenie… Darmowego żarcia nie mogliśmy się doczekać, wymieniliśmy jednak na żetony posiadane 5 dolarów i dzięki niesamowitemu szczęściu wygraliśmy w „koło fortuny” całe 9! Owładnięty demonem hazardu Łukasz grał dalej. Niestety, obsługa kasyna musiała zakombinować coś z urządzeniem, bo chwilę później byliśmy do przodu już tylko dolara. Nie straciliśmy jednak, a to już coś. Grać w kasynie, na parterze pięciogwiazdkowego hotelu, w jednym z najbiedniejszych krajów Azji. Czuliśmy trochę opary absurdu unoszące się wokół elegancko ubranych Khmerów i przybyszów z zachodu, szeleszczących studolarówkami. I znowu – wystarczy tylko przejść przez drzwi budynku, by stanąć twarzą w twarz ze skrajną biedą.

Jeszcze kilka lat temu ktoś opisywał Phnom Penh jako miasto pełne ruin. Chodząc ulicami zastanawiamy się gdzie są te ślady wojny, która przetoczyła się przez kraj zaledwie ćwierć wieku temu. Natrafiamy na nie wyłącznie w muzeum, dawnym więzieniu Czerwonych Khmerów, znanym jako S-21. Z dziesiątków plansz patrzą na nas twarze tych, którzy zginęli od noża lub kuli oprawców i pochowani zostali gdzieś na Polach Śmierci, kilka kilometrów za miastem. Ci, którzy kierowali eksterminacją jednej czwartej narodu, do dziś nie zostali osądzeni. W Phnom Penh nie sposób jednak znaleźć już śladów tamtych dni. Chociaż pełna kontrastów i sprzeczności, Kambodża wita nas miło i gościnnie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-10-19 21:17
Przeczytałam o dolarach i mieście , o hotelu 5* lecz co z bezpłatnym posiłkiem ???... był czy to była tylko zachęta aby przekroczyć progi kasyna ? Ale i tak ...został dolar na szczęście !
 
shangrila
shangrila - 2011-10-19 21:21
Dopiero później wyszło na jaw, że aby dostać kupony trzeba grać minimum dwie godziny! Ale co zobaczyliśmy to nasze!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013